Amsterdamska dzielnica rozrywek

Słyszałam o niej od wczesnej młodości. Kiedy byłam panienką, miał to być dowodny przykład na dekadencję Zachodu, gdzie w oknach, zamiast normalnych kobiet, w wolnych chwilach przyglądających się zza doniczek pelargonii światu – jeśli już wypełniły swoje domowe obowiązki: posprzątały, ugotowały, wyprawiły mężów do pracy, a dzieci do szkoły – tkwiły mocno wymalowane damulki w skąpym odzieniu, a co gorsza, rozbierały się na oczach przechodniów, zachęcając ich w ten sposób do wiadomo czego, za pieniądze oczywiście. W podtekście wyczuwało się dodatkową naganę, że ich klienci nie mieli co robić z pieniędzmi, co oczywiście nie groziło nam, mieszkańcom dążącego do komunizmu i powszechnego dobrobytu, kraju.

Wstydliwie przyznawano, że u nas, w najlepszym ze światów istnieje prostytucja, ale bierze się ona z braku uświadomienia i wykształcenia kobiet albo z perwersji niektórych z nich. W ten sposób Amsterdam urósł do rangi pewnego symbolu, na równi z instytucją japońskich gejszy, przy czym te ostatnie, grając, śpiewając, recytując poezję i parząc na wymyślne sposoby herbatę, zajmowały się raczej kulturalną rozrywką mężczyzn, niż wiadomo czym, pełniąc rolę pośrednią pomiędzy sekretarką a kaowcem.

Dziś już panie w dzielnicy rozkoszy nie rozbierają się w oknach i witrynach, chociaż kilka z nich dostrzegłam. Siedziały spokojnie, skąpo, ale ubrane, odwrócone do publiczności plecami i bokiem, zapewne nudząc się. Podobno prowokujące zachowanie wykluczają przepisy prawa i nakładane grzywny.

Te sprawy z upływem lat przestały być dla mnie jakąś tajemnicą, o której słucha się lub czyta z wypiekami na twarzy, a przy okazji odarte zostały z resztek romantyzmu, który ich legendzie towarzyszył. Przeżyłam więc chwile zdziwienia, kiedy świat amsterdamskiej dzielnicy okazał się światem wesołym, roześmianym, przyjaznym, pozbawionym polskiego zadęcia i agresji, towarzyszącej rodakom, gdy postanawiają się rozerwać. Ci, napiwszy się, rzucają k…mi do upadu, który zazwyczaj następuje nad ranem. Coś wiem o tym, bowiem takie weekendy w moim bloku nie są rzadkością. Tak jakby pijąc i spółkując, Polak musiał przezwyciężyć poczucie grzechu, agresywnymi zachowaniami wobec całego świata.

W Amsterdamie tłumy młodych i starszych przechadzają się w dobrym nastroju i nawet ci, którzy nadużyli marychy, czy alkoholu i zataczają się od krańca do krańca wąskich, śródmiejskich uliczek, są pogodni i przyjacielscy. Wielu z nich prowadzi ze sobą dzieci, bądź wiezie je w wózkach, nie odczuwając z tego powodu moralnego dyskomfortu. Podobne zachowania zresztą obserwowałam na statku wycieczkowym wzdłuż brzegu Norwegii, gdzie widok tatusia lub mamusi z dzieckiem w wózku, czy nosidełku w nocnym barze, na drinku, nie był czymś nadzwyczajnym. Tylko w Polsce, na ekranie TVN 24 piętnujemy babcię, opiekującą się wnuczkiem, która w osiedlowym spożywczaku zakupiła i niosła ulicą w prześwitującej siatce sześć piw. Pamiętam to doskonale, bowiem zostałam wówczas na weekend sama z wnuczkiem (rodzina pojechała na jakieś wesele) i obejrzawszy ów program, z przykrością zrezygnowałam z wieczornego piwa, które rodzina zostawiła mi w lodówce. Wszak wnuczek mógł w nocy wypaść ze swojego łóżeczka i babcia tłumaczyłaby się przed policją i prokuratorem ze swego 0,5 promila. A ja, jako wychowanka PRL, żywię głęboki respekt przed służbami (co nie przeszkadza mi kontestować ich działania teoretycznie).

Z przykrością muszę zauważyć, że towarzyszące mi osoby, równie jak ja ongiś, respektujące wychowanie w czasach PRL, nie zechciały babci umożliwić wizyty w coffe shopie i pierwszej w życiu próby zapalenia marihuany, bądź spożycia ciasteczka dla babć i dziadków. W Polsce, ponieważ nigdy tego nie próbowałam, boję się zacząć bez asysty doświadczonych osób. Zrobiłam jednak spory postęp, już rozpoznaję zapach zioła. Wydaje mi się bardzo miły i wyobrażam sobie (jako byłej palacze papierosów), że prawdziwemu szczęściu musi podobny zapach towarzyszyć.

Teraz czas na łyżkę dziegciu w beczce miodu. Następnego ranka, podczas deszczowego oczekiwania na samochód, który trzeba było przeprowadzić z parkingu ( w Amsterdamie podobno parkowanie jest udręką) w hotelowej kawiarni pod parasolami, na uczęszczanym deptaku, ukradziono, a właściwie porwano mi chodzik, który koleżanka pożyczyła specjalnie na czas mojego pobytu w Holandii. Ktoś po prostu podbiegł i zabrał go, nie przejmując się babcią, nawet ezoteryczną. Jak złośliwie opowiadają moi znajomi, babcia niewystarczająco intensywnie goniła rabusia i z powodu karygodnego braku znajomości holenderskiego, nie umiała wyartykułować ichniego łapaj złodzieja, czym okazała się znakomitym przykładem syndromu ofiary. Brak przewidywania, w postaci nie przykucia łańcuszkiem chodzika do przegubu dłoni, zaowocował zażenowaniem i problemami (wszak chodzik był wart coś tam w euro, i całkiem chyba niemało, skoro za poduszkę z gąbki podobną do takiej na krzesła, tyle że do wózka inwalidzkiego, kupionego po drodze w kriggloopie, zażyczono sobie aż 25 euro). Już drżę na myśl o tym czasie, kiedy przyjdzie się rozliczyć w złotówkach z mojej niefrasobliwości!.

I świat nie wydawał mi się już tak przyjazny, jak na początku. Prawdopodobnie komuś brakowało tej codziennej szczęśliwości, pozornie dostępnej bez ograniczeń i postanowił temu zaradzić na swój sposób. Co nie oznacza oczywiście, że istnieje miejsce, gdzie okazja nie czyni drapieżnika, chociażby przez chwilę naiwnym ofiarom mogło wydawać się inaczej… Tak czy inaczej, nasze złudzenia upośledzają naszą praktyczność, a Bóg mi świadkiem, że im ktoś starszy, tym bardziej potrzebuje dziesięciu par oczu dookoła głowy oraz łańcuszków i kłódek, choćby otoczenie twierdziło, że przesadzają z nieufnością. Żywiąc w latach młodzieńczych piękne złudzenia co do dzieci-kwiatów i ideałów nimi kierujących, na starość muszę także je rewidować, oglądając pewnego marszałka w sejmowych ławach. Aż zechce się westchnąć: co to z tych idei na starość pozostało!

A poniżej plon doświadczeń i widoków z inwalidzkiego wózka na uliczkach rozrywkowego Amsterdamu — galeria zdjęć zakończona wizerunkiem utraconego chodzika, na pamiątkę utraty złudzeń o przyjaznym świecie.

Tytułem wyjaśnienia muszę zaznaczyć, że na fotografiach najważniejsze są napisy, pokazujące mijane miejsca. Także wyjaśniam, że widoczna na jednym ze zdjęć ażurowa, metalowa budowla, to publiczna siusialnia, skąd widoczne są nogi i głowa delikwenta, posiadająca  otwór odpływowy w chodniku. Jest ich sporo w dzielnicy, niestety, dla kobiet są nieprzydatne. Trochę przypomina mi wynalazki z byłego ZSRR, gdzie publiczne toalety, także w luksusowych na tamtą miarę hotelach (armatura, nóżki do wanien, płaskorzeźby ozdobne pozłacane w Odessie), zawsze miały podobne do wejść w westernowych saloonach uchylane niewielkie dwuskrzydłowe drzwiczki, odsłaniające nogi i głowę. Mówiono nam wówczas, że to po to, by ludzie zachowywali się kulturalnie, co gwarantować miał nadzór kolektywów. Niekulturalne zachowania miały polegać także na niedozwolonej wymianie dewiz i rubli oraz zakupie złota. Jakie motywy kierowały holenderskimi władzami?

Pozostaje mi tylko przeprosić za złą jakość zdjęć, ale robiłam je z wózka inwalidzkiego, prowadzonego przez kogoś po bruku, co powodowało wstrząsy i brak możliwości ustawienia aparatu w dogodnej pozycji do fotografowania.

IMG_6127

IMG_6135 IMG_6141 IMG_6143 IMG_6147 IMG_6148 IMG_6150 IMG_6151 IMG_6154 IMG_6157 IMG_6159 IMG_6166 IMG_6168

IMG_6171

IMG_6176