Odżyłam dziś. Już nie użalam się nad sobą. Bardzo mi miło, że znalazło tyle osób wspierających mnie ale też i smutno, że nie o takie wsparcie mi chodziło.
Żebyśmy byli szczerzy… Ile Waszych rad (zwłaszcza dotyczących spraw drugorzędnych, bo taką jest sprawa diety w nadwadze) stanowiło prezentację Waszych przekonań na temat zdrowego żywienia? Nie neguję sensowności tych rad ani Waszej dobrej woli, ale proszę o zastanowienie się.
Czy mając dziecko na przykład 8-9 miesięczne (1/10 egzystencji człowieka) zechcecie go karmić otrębami, nie dawać mąki, mleka, gotowanego mięsa? Dawać mu rozmaite sałatki, skądinąd pożyteczne gotowane warzywa (w tym soję i inne strączkowe)? Karmić sodą z sokiem z cytryny, bo to zdrowe? Dzieckiem opiekuje się pediatra i on daje wskazówki, którym (jeśli chodzi o własne dzieci) ufacie więcej niż niektórym niewydarzonym pomysłom. Potem, gdy jesteście dorośli, twierdzicie, że „człowiek jest tym, co je”, choć moje przekonania idą w całkiem innym kierunku. Wolno i Wam, wolno i mnie sądzić, iż człowiek jest tym, co sobą reprezentuje, a nie tym, co wchłania i wydala. Świadomość w każdej sprawie jest ważna, ale ważne też jest zachowanie proporcji między sprawami mniej i bardziej istotnymi. Chyba zgodzicie się, że sens życia ludzkiego daleko wykracza poza sprawy dbałości o urodę swojego ciała?
Nie sądzę, żeby w tym kontekście ważna była moja nadwaga, a nie mój ból i mój stosunek do świata i innych ludzi. Co więcej, mając 74 lata, jestem w segmencie innej 1/10 życia człowieka – jego schyłku. Takimi jak ja, nie powinien zajmować się pediatra ale geriatra – ale z powodu polityki ludnościowej naszego państwa (w przeciwieństwie na przykład do Holandii) ten segment rynku jest lekceważony. Dlatego proszę, zastanówcie się na zdrowy rozsądek: czy dieta właściwa dla osób młodych, jest taką dla osób u schyłku życia?
Ja mam wieloletnie doświadczenie, nabyte także w czasach, gdy żywność była na ogół prosta i mało przetworzona albo samemu się ją przetwarzało i już wiem, że otręby kaleczą moje jelita, że, choć uwielbiam surówki, raczej powinnam wytoczyć z nich sok, niż zjadać te pyszności w całym ich składem, że jabłka zatykają mój przełyk, a kapustka kwaszona (w małej ilości) jest balsamem pożądanym przed nocą. I że własny ogórek kwaszony aż się prosi do popołudniowego posiedzenia przed telewizorem zamiast ciastka. I że, gdy wszystko w moich jelitach wysiada (a tak też się zdarza), najlepszym lekarstwem jest kromka zeschniętej bułeczki posmarowanej prawdziwym masłem (na przekór margarynom i masmixom tudzież innym „zadaniowym” smarowidłom redukującym na przykład cholesterol) popita jogurtem, a najlepiej kefirem marki Krasnystaw. W dawnych czasach najbardziej pomagało zsiadłe mleko, gdy jeszcze było „prosto od krowy”.
Do czego zmierzam. My, ludzie, jesteśmy każdy inny, nie tylko w przekonaniach, poglądach ale i w swoich organizmach. Mamy rozmaite epoki swojego rozwoju umysłowego i duchowego, miejmy więc także epoki rozwoju fizycznego. Mamy swoje problemy – każdy zależny od naszego wieku, stanu świadomości i doświadczenia. Nie na każdego tak samo działają lekarstwa – ja mogłabym łyknąć wagon paracetamolu i ani nie obniżyłby mojej gorączki ani nie zadziałał przeciwbólowo. Co do ziół i innych „naturalnych” leków: od aloesu się duszę, nagietek wywołuje zaczerwienienie i świąd, lanolina uczula skutkując swędzącą wysypką. Im człowiek jest starszy tym lista ta bardziej się wydłuża. Powtarzam – nie każdy jest jednakowy i nie to, co dobre dla jednego jest dobre dla wszystkich.
Będąc młodą dziewczyną, cieszyłam się, że pewien chłopak chciał mnie za żonę, choć jego ponurość martwiła mnie, ale miałam nadzieję, że pokażę mu piękno świata i tę ponurość zlikwiduję siłą swojej miłości. Kiedy owdowiałam, byłam szczęśliwa, że już nic nie muszę, a zwłaszcza ubarwiać komuś ponurego świata i że te trauma walki ze śmiercią kogoś bliskiego nareszcie się skończyła. Gdy zostałam starą kobietą zrozumiałam, jak można wykorzystać swoją wolność i że było to rzecz, której zawsze mi brakowało.
A najważniejsze: zrozumiałam, że każdy przeżywa rozmaite etapy swojego życia, niepowtarzalne i odmienne. I na każdym doświadczenia są inne – to, co było kiedyś upragnione, nie zawsze takim pozostaje. Nie poważyłabym się wobec tego komukolwiek narzucać swoich przekonań – które, co potwierdzam – z wiekiem krystalizują się i nawet, wbrew mojej woli – utrwalają się. Taka jest prawidłowość obowiązująca w starości. Postęp postępem, ale kiedyś musi on zostać przyhamowany. Doświadczenie powinno zostać przekute na rozsądek i umiarkowanie. Trzeba wyjść z siebie i stanąć obok. Tak rozumiem m.in. sens karty Tarota UMIARKOWANIE.
Żaląc się na swoje dolegliwości, oczekiwałam banalnego współczucia, może nawet konwencjonalnego (skoro z wieloma osobami nie znam się osobiście), a nie dobrych rad dietetyków. Jak napomknęłam, jestem pod opieką lekarzy Instytutu Żywności i Żywienia, a to są naprawdę profesjonaliści, superspecjaliści znający najnowsze osiągnięcia nauki nie z facebooka i różnych książeczek nawiedzonych dietetyków. Mój problem jest inny – przewlekły ból.
Swego czasu miałam tak, że przewracałam się na ulicy i z trudnością podnosiłam. (Jeszcze wtedy byłam szczupła, a nawet wręcz chuda i kiedy już leciałam w powietrzu umiałam tak się ustawić aby nie ponieść poważniejszych szkód z tego przewracania się). Nigdy tej przypadłości nie udało się zdiagnozować może i z tego powodu iż nie miałam łamliwych kości, wręcz przeciwnie – zbyt silne wobec norm wiekowych. Nie było to stwardnienie rozsiane, które początkowo podejrzewano. Nie była to borelioza, reumatyzm, artretyzm i tak dalej. Tak więc moja nadwaga nie jest tu najważniejsza – jest argumentem, gdy nie udaje się odnaleźć choroby – co raczej nie jest problemem naukowym, a chyba finansowym naszego lecznictwa podstawowego. Jeśli jednak odnalezienie przyczyny dolegliwości nie jest dostępne z powodu nieopłacalności dochodzenia (A przydałby się dr House!) trzeba odnaleźć wymówkę. Nadwaga jest widoczna – bo ktoś kto waży 83 kg już ma nadwagę. No więc są dwie: „Schudnij kobieto” to nr.1, „Młodsza pani nie będzie” – to numer 2. Łatwiej zalecić balonikowanie żołądka (to inny specjalista, za którego radzący ortopeda nie bierze odpowiedzialności) niż zapisać skuteczny środek przeciwbólowy. Trudno się przyznać, że ćwiczenia rehabilitacyjne tylko pogarszają stan.
Podobnymi torami myślenia idziecie i Wy – niektórzy moi facebookowi przyjaciele. Więc powtarzam po raz któryś. Nie oczekuję domorosłych diagnoz, nie oczekuję cudownych diet, porad, czego nie jadać, a co jeść i tak dalej. Skoro specjaliści odpuścili, odpuśćcie proszę i Wy.
Ból ma to do siebie, że może zelżeć gdy ktoś napisze: rozumiem cię, trzymam za Ciebie kciuki, trzymaj się — i trochę innych banałów. Tego potrzebuję. I większość ludzi też. Wiem bowiem, że ci, którzy napisali,jedno z tych odwiecznych pocieszeń, wiedzą czym jest ból. Nie mam tego przekonania w stosunku do tych, którzy wciskają mi jakieś mądre książki, mądrych ludzi, porady, żeby jeść słodycze z rana (jak ja w ogóle nie jadam słodyczy), nie jeść chleba, zboża glutenu i czegoś tam. Oni myślą po swojemu: jedz zdrowo i ćwicz na siłowni. Pewnie, chętnie bym poszła na siłownię, tyle że ja nie mogę chodzić. Może ich rady miałyby sens gdybym była trzydziestolatką, bojącą się o swoją linię i urodę i gdyby w moich czasach były siłownie. Gdyby żadna kobieta mojego pokolenia nie musiała godzinami stać w kolejkach i dźwigać ciężkie torby z pracy do domu stojąc w tramwajach i autobusach, w ścisku i w niewygodnej pozycji.
Ale mam swoje lata i wiem, że w Polsce medycyna traktuje ludzi starszych, jak śmiecie przeznaczone na rozkurz. Czy wiecie, że po 65 roku życia nie robi się na NFZ bezpłatnej mammografii, dializ, większości operacji, zwyczajnych badań typu krew, mocz, enzymy i tak dalej (chyba że na własny rachunek albo po awanturze), po 70-tce bez znajomości nie wysyła się do sanatorium, a zalecana rehabilitacja ogranicza się do machania nogami w klatce przez 15 minut każda noga. Są przyjemniejsze sposoby rozkładania nóg, jak by nie było. Najtańsze rentgeny dla babć dostaje się na płytach CD tyle, że w przychodni nie ma komputerów. Ja na swoim laptopie obejrzę wyniki badań (choć się zupełnie na tym nie znam),ale lekarz już nie, bowiem dostęp do komputera ma rejestratorka w przychodni. Od czterdziestu paru lat biorę jeden i ten sam lek na nadciśnienie, ale nikt nie potrafi mi odpowiedzieć, czy ma on jakieś skutki uboczne. W dodatku on stale drożeje. Przy nadciśnieniu zmiana leków wymaga uważnej obserwacji i natychmiastowej interwencji, a nikt z lekarzy na to się nie pisze. Znam osoby, które zmarły wskutek banalnej zmiany pastylek. Po prostu jeden lek zażyty wieczorem przestaje działać, a zażyty nowy, następnego dnia rano nie zadziała. Człowiek nie maszyna, każdy reaguje inaczej. Bywa więc, że ciśnienie w naczyniach krwionośnych mózgu wzrośnie w kilkanaście minut do poziomu, od którego nie ma już odwrotu. Który lekarz na to pójdzie nie obserwując pacjenta cały dzień? Lepiej daruje sobie pomysły rozwiązania problemu wieloletniego przyjmowania jednego i tego samego leku.
Jeżeli więc ktoś opowiada mi, że powinnam jeść więcej warzyw (nie pytając przedtem czy je jem i co w ogóle jem), jeśli poleca mi różne mądre książki, które za pięć lat zdezaktualizują się — trudno mi mieć do niego zaufanie. Jest albo naiwny albo niedouczony albo pragnie zareklamować swoje poglądy.
Kiedyś było takie przysłowie: Dobrymi radami piekło wybrukowane i ciągle jest aktualne. Zmieniło się tylko jedno – natarczywość w przekonywaniu innych do swoich prawd. Bez prób rozpoznania sytuacji. Kiedyś autorytetów nie było tak wiele jak dziś i mniej ryzykowano wierząc im. Jednak obecnie problemem jest nadmiar i jakość tych autorytetów oraz niedostrzeganie, ze w ogóle taki problem jest. Często czytam na FB, że jesteśmy w matrixie, ale dlaczego, nawet wierząc, że tak jest, nie próbujemy rozwikłać uwarunkowań, które nas osobiście w niego wpędziły?