Szkoła przetrwania

W połowie lat siedemdziesiątych pewien chłopiec pisał list z obozu harcerskiego do swojej babci.

rysunek1

Jako jednak był to głęboki PRL, listy dzieci z kolonii i obozów zawsze były poddawane cenzurze wychowawców lub innych osób, ponieważ dzieci głupoty piszą. Sama, jako nauczycielka pracująca w szkole kilka lat i wyjeżdżająca na obozy tudzież kolonie letnie, z obowiązku tego wywiązywałam się niechętnie, nie dlatego żebym uważała wówczas kontrolę korespondencji za coś złego. ale po prostu szkoda mi było na to czasu. (Dzisiaj patrzę na to inaczej, chociaż… Prawdą jest iż fantazja dzieci i ubarwianie rzeczywistości nie zna granic).

Dlatego też przepuściłam pewien list z zimowiska, co skutkowało wielką aferą. Sprawa miała się tak: Po względnie ciepłej pogodzie któregoś dnia nagle przyszedł silny mróz. Byłam z dziećmi na spacerze nad strumykiem, którego woda była znacznie cieplejsza niż powietrze i silnie parowała. Nie jest to często spotykane zjawisko, więc dzieciaki były podekscytowane. Wyjaśniłam im powody tego parowania, podobnie jak i parowania oddechów i dzieci chciały zamoczyć ręce, żeby sprawdzić temperaturę wody, a jedna z dziewczynek w zapale umyła sobie w wodzie ze strumyka buzię. Potem dzieci pisały listy do domu (to był akurat dzień pisania listów), a że grupa była spora, skontrolowałam je pobieżnie. Dwa dni później zjechała cała grupa mam i tatusiów stanowczo żądając zabrania dzieci do domu przed końcem zimowiska i surowego ukarania wychowawczyni, narażającej zdrowie albo nawet życie ich pociech.

Co się okazało? Jedna z dziewczynek napisała w liście, że był silny mróz ale woda w strumyku była tak ciepła, że dzieci się kąpały.

Ale wracam do ingerencji wychowawców do treści listów. Tutaj widać ją w nagłówku. Dzieciak piszący przytoczony list miał babcię ale nie miał już dziadka, który zmarł. Jednak ktoś wytłumaczył dzieciom, że listy pisze się do babci i dziadka lub taty i mamy razem, i chłopiec posłuchał.

Dalsza treść jest niemniej ciekawa. Obecnie podobny program mają obozy survivalowe dla młodzieży, organizowane zresztą za niemałe pieniądze.

Reklamują się na przykład tak:

„EKSPEDYCJA ADRENALINY- Całodzienna wyprawa w teren, budowanie obozowiska, gotowanie na ogniu, nocleg w lesie, zadania wyzwania i Adrenalina dla każdego„

albo:

„Survival Camp

pionierka – budowanie sprzętów codziennego użytku, organizacja obozowiska

węzły – nauka wiązania różnego rodzaju węzłów i splotów

ogień – dowiesz się jak i gdzie najlepiej rozpalić ognisko

żywność – techniki pozyskiwania pożywienia i wody, kuchnia naturalna

budowa schronienia – schronienie improwizowane

zielona kuchnia – własnoręczne zdobywanie i przygotowywanie survivalowych posiłków (m.in. własnoręczne oprawianie ryby)”

O tym, że to tylko udawanie, przekonuje c.d. reklamy

„Jedzenie podawane w klimatyzowanej sali jadalnej. Smaczna kuchnia europejska i polska uwzględnia dietę wegetariańską  obejmuje cztery posiłki dziennie : śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację oraz suchy prowiant na drogę (opcja z transportem)”

Nawet więc nie ma potrzeby pieszego wędrowania z plecakiem! Tymczasem harcerz musiał sam zbudować sobie pryczę tj. zbić z drążków stelaż i wypełnić go przeplatanką ze sznurka (dziesięciolatek z listu na szczęście miał polowe łóżka, które zapewne, podobnie jak ocieplane namioty udało się wypożyczyć od wojska), napełnić siennik słomą albo sianem, (prawdziwy siennik można obejrzeć pod linkiem: http://natule.pl/siennik-naturalny-materac/ — wyszukiwarka grafiki Google pokazała tylko jeden prawdziwy siennik – inne to były jakieś maty z prasowanej słomy albo materace po prostu), wybudować latrynę i kuchnię.. Naczynia i kotły od gotowania myło się w strumyku i szorowało piaskiem, oczywiście nie używając żadnych detergentów, co powodowało, że zawsze były tłuste. Poza przyjazdem nie było żadnego transportu rzeczy, wodę nosiło się wiadrami ze strumienia, a prowiant przywoziło ze sklepu ręcznym wózkiem, jeśli płaski teren na to pozwalał, jeśli nie, nosiło się w plecaku, a większe ładunki na drągach przez kilka zmieniających się dwójek „tragarzy”. Plecaki nie były to takie zabawki, jak dziś się nosi na plecach, tylko wielkie i ciężkie, prawdziwe toboły. Oplecione zrolowanym kocem, z przytroczonymi menażkami i metalowymi butelkami na wodę (nie było jeszcze plastikowych), z przywieszonymi za sznurowadła dodatkowym obuwiem ,schnącym w marszu, ważyły zazwyczaj bardzo dużo i brzęczały przy chodzeniu. Nikt nie słyszał o kuchni europejskiej ani wegetariańskiej kuchni, jak również o klimatyzowanej sali jadalnej. Jadło się to, co samemu ugotowało. Kartofle z zsiadłym mlekiem, jakąś zupę albo kluski, czy kaszę. Czasem gotowało się na ognisku, a czasem można było pożyczyć od wojska kuchnię polową. Poniżej zdjęcie takiej, na której ja kiedyś grzałam dzieciom wodę do mycia:

kuchnia-polowa001

Zachętą dla harcerzy było zdobywanie sprawności. Dodać muszę, że obozy te były dotowane i opłaty wnoszone przez rodziców na ogół bardzo skromne. Dziś taki obóz kosztuje drożej niż niejedne wczasy dla 1 osoby w ciepłych krajach. Jako wspomnienie rozczuliła mnie prawie freudowska pomyłka – brak „gumy do życia”. I te niewielkie wymagania: pasek i latarka. Ech, łza się w oku kręci…

Na zakończenie list, tym razem z kolonii letniej. Tutaj też wychowawczo – choć nieco w innym rodzaju. Swego rodzaju też szkoła przetrwania — tyle że psychicznego.

rysunek3