Teoretycznie a praktycznie

Z pewną przyjaciółką rozmawiałyśmy o młodej pisarce, która wydała dwie książki, świetnie opisujące i diagnozujące toksyczne związki, sama jednak od lat pozostającej w takim związku i nie potrafiącej się z niego wyzwolić.

Ja też należę do takich twórców. Całe życie poszukuję porozumienia z inną osobą i nigdy mi się to nie udaje. Teoretycznie przyjęłam, że jest to winą niewłaściwych wyborów, ale w dalszym ciągu wybieram niewłaściwych ludzi do takiego porozumienia, i, co gorsza, nie interesuje mnie porozumienie z osobami spoza określonego kręgu. Wiem jednak, że w tym kręgu, w którym poszukuję, nie znajdę go w żadnym wypadku. Perpetuum mobile, po raz kolejny, w historii świata, odtwarzane nie jako postęp, a jako wstecznictwo.

Panująca kultura patriarchalna nauczyła mnie oczekiwać sukcesów wyłącznie w wypadku dokonania ustępstw wobec oczekiwań społeczeństwa i w granicach przez to społeczeństwo wyraźnie zaznaczonych. Jako kobieta rocznik 1942, nie powinnam oczekiwać zrozumienia od mężczyzn ukierunkowanych intelektualnie, ponieważ partnerów w dociekaniu praw świata poszukiwali oni wyłącznie wśród mężczyzn. Jako dziewczyna rocznik 1942, nie mogłam poszukiwać zrozumienia wśród mężczyzn zwyczajnych, ponieważ z powodu licznych uczuleń na ówczesne kosmetyki, nie byłam w stanie poprawiać swojej urody. W dodatku nie wierzyłam w swoją atrakcyjność złośliwie do dziś określaną jako „soute”. W sosie własnym, czyli „Jakim mnie stworzyłeś Panie Boże – takim mnie masz”. Podstawowe składniki kosmetyków i leczniczych maści w PRL były tylko 2 – lanolina i alantoina (co ostało się do dziś). Nie mogąc poszukiwać zrozumienia na drodze znaczenia, znajomości, urody i nie mając zadatków na sukcesy w dziedzinie intelektualnej, wegetowałam gdzieś na obrzeżu aktywności dostępnej młodym dziewczynom, niepewnym co do własnej tożsamości i walorów. Po latach ocknęłam się z ówczesnego marazmu i wystrzeliłam w nieznany świat (za sprawą wiary w moje możliwości pewnego mężczyzny, zresztą nie budzącego zaufania u rozsądnych ludzi.) Jako staruszka rocznik 1942 nie spełniam wymogów współczesności co do wyglądów, zachowania i statusu, choć, dzięki Bogu, czytelnicy mojego bloga nie zawsze mają świadomość z kim mają do czynienia.

Jako tak bardzo doświadczona kobieta, życiowo oblatana w stereotypach, co najmniej z ubiegłych 50-ciu lat, nie powinnam była dalej, z uporem maniaka, poszukiwać zrozumienia. Powinnam, jak inne babcie, podziwiać pokolenie wnuków i prawnuków, poszukiwać w nich realizacji swoich najskrytszych marzeń (pozbawionemu atrybutów kobiecej  seksualności widzi się świat wyraźniej i trzeźwiej). Przykro mi, ale tak nie jest. Nie chcę być babcią czy ciocią, która siedzi na kanapie i ma wszystkim wszystko za złe, ale, mimo najszczerszych chęci mój sceptycyzm wobec świata woła o uwagę.

Moja zagraniczna przyjaciółka w trosce o moje samopoczucie w letniej grypie, wymyśliła rozwiązanie pozwalające mi uniknąć wypełniania trzydziestu paru stron ankiety i zwierzania się urzędowi państwowemu z wstydliwego statusu niektórych krewnych, dla uzyskania pełnopłatnej pomocy opiekunki MOPS-u w wymiarze 3 godzin tygodniowo/. Polegało ono na zakwaterowaniu młodej dziewczyny, poszukującej pracy w Warszawie, w zamian za niewielką pomoc w gospodarstwie domowym.

Od razu zaznaczam, że dziewczyna jest bardzo miłą i chętną do pomocy, cóż, kiedy wychowanie i społeczne jej przystosowanie, nijak się ma do oczekiwań starszej, niedzisiejszej pani.

Oczekuje ona zdefiniowania swoich obowiązków (choć swoje prawa uważa z góry za ustanowione wyższym przekazem). Jej obowiązki to rzeczy, które może wykonać w czasie wolnym od pracy, towarzyskich spotkań, zajęć sportowych i innych. Mnie zaś trudno definiować coś po północy, gdy wraca do domu, bądź gdy wpada doń na chwilę z buzią w telefonie. Żeby o coś poprosić, trzeba mieć do czynienia z kimś, kto chce z tobą rozmawiać, a nie z internetową chmurą. Szykuję się, że gdy wróci do domu, to poproszę ją o złożenie suszarki do prania, kupienie mi bułek czy może zaniesienie do przychodni wniosku o receptę – nie mówiąc już o wstydliwym pomyśle, żeby w czasie prysznica umyła mi plecy czy obcięła paznokcie albo podniosła parę rzeczy z podłogi, po które nie dam rady się schylić. Nic z tego – rozmowa trwa, gdy dziewczyna wchodzi i wychodzi z domu. Słysze tylko zgrzyt zamykanego zamka.

Jest w tym połowę mojej winy. Nie potrafię przerwać cudzej konwersacji, wstyd mi prosić o przysługi osobiste ( młode dziewczyny nie lubią oglądać  starych, pomarszczonych ciał – co dowodnie widać na wpisach  na FB). Z doświadczenia wiem, że moje przyjaciółki ani krewni nigdy nie podjęli się obcięcia moich paznokci u nóg, co skutkuje koniecznością wizyt pedicurzystki, raz na miesiąc, za odpowiednią opłatą. Kobiety mojego pokolenia, które pochowały mężów, umierających i złośliwie sikających na ścianę – nie uznawały by tego za szczególną uciążliwość. Ale teraz one same potrzebują pomocy. Kalendarz, niestety!

Jest jednak wina społeczeństwa jako takiego, lekceważącego potrzeby osób niepełnosprawnych. Czy naprawdę muszę szukać daleko, żeby ktoś umył mi (szczotką, nie dotykając ręką ciała) plecy, nasmarował kremem nogi, z których sucha skóra złuszcza się płatami, pomógł spłukać włosy, gdy z bólu nie mogę podnieść rąk w górę? Czy koniecznie muszę wcześniej wypełniać trzydzieści parę stron ankiety, ustalającej ewentualne prawa alimentacyjne do krewnych za granicą? Czy muszę spowiadać się z osobistych uzależnień? Z tego ile razy w tygodniu zdarza mi się wypić lampkę wina?  Ilu mam przyjaciół, odwiedzających przynajmniej raz w miesiącu!  A jeśli moi przyjaciele, to „frakcja intelektualna”, których nie chcę mieszać w swoje problemy cielesne? Czy muszę przerywać cudzą filozoficzną konwersację, może bardzo ważną, żeby wyartykułować swoje potrzeby?

Moja przyjaciółka ze Szwecji namawia mnie do wizyty u niej. Moje serce wyrywa się, ale mój rozsądek mówi mi: „kochana, nasze rozmowy, nasz kontakt, nasze porozumienie, nie powinno łączyć się z obowiązkami. Ja jestem z PRL-u i z Polski, gdy wszak PRL nie minął, wręcz przeciwnie. To pewnik: gdy nie jesteś w stanie panować nad swoim światem, nie jesteś nic warta. Żyjesz Ulu w innym świecie, nie znającym polskich ograniczeń. Ja muszę je opanować, zanim zdecyduję się Ciebie nimi obarczyć. Mój ból powinien obarczyć jedynie mnie. Wszelkie rozwiązania pośrednie nie sprawdzają się.

Przykro mi też Saro, jesteś przemiłą dziewczyną, ale nasze światy nie mają punktów wspólnych. Nie czuję na siłach objaśniać  Ci na nowo świat praw i obowiązków człowieka. Po prostu oczekuję na koniec moich zobowiązań wobec świata  poczucia wielkiej ulgi. Już nic nie muszę i nic nie potrzebuję.

Teoretycznie.