Francuskie ciasteczka z nadzieniem

Na FB, w kopalni bzdur wszelakich, niepotwierdzonych teorii i nieuprawnionych przypuszczeń, pojawiają się czasem teksty, co do których aparat naszej krytyki zdaje się bezsilny. Niby brzmi nieprawdopodobnie, ale nie dość. Niby podejrzewamy, że coś w tym jest, ale zdajemy sobie sprawę, że gdyby chcieć wiadomość potwierdzić, wymagałoby to badań bardzo szeroko zakrojonych i bardzo kosztownych. Czy więc w tej, konkretnej sprawie, był ktokolwiek tak poważnie nią zainteresowany (bez perspektywy zarobienia na tym), żeby ponieść wszystkie ewentualne koszty, żeby wynik był miarodajny? A jeżeli taki by się znalazł, jak mogło się stać, że o tych badaniach nic wcześniej nie słyszałam? A może tylko sprawdzono teorię na chybcika, pi razy drzwi, trochę badań, trochę domniemań, reszta przeniesień zaczerpniętych z innych, podobnych na pozór spraw?

To w zasadzie kwestia zaufania. Jeśli przeczytam w Gazecie Wyborczej (jak w dzisiejszym numerze, w dziale „Nauka”), że nasz mózg w pierwszych 6 sekundach podejmuje decyzję aprobującą lub negatywną, dotyczącą kogoś świeżo poznanego, to wypada mi wierzyć. Bo czasopismo wydawane też drukiem (choć ja czytałam wersję internetową), bo gazeta opiniotwórcza, bo nazwisko dziennikarza, itp. Zakładam, że to raczej prawda.

Jeśli jednak to samo przeczytam na FB, gdzie info pochodzi z nieznanej mi witryny, udostępnionej przez nieznajomą mi bliżej znajomą, zafiksowaną na jakimś zagadnieniu, ale bez mojej wiedzy o jej kwalifikacjach – tę samą wiadomość potraktuję na wszelki wypadek, jako nieuprawnioną.

Tak też podeszłam do informacji z ubiegłego roku, na temat szkodliwości niektórych środków spożywczych i potraw, przygotowanych fabrycznie, w każdym razie tam, gdzie w ich produkcji brały udział duże zespoły ludzi. Otóż twierdzono, że na  dobre właściwości potraw mają wpływ nie tylko czynniki powszechnie znane, jak świeżość czy jakość produktów, z których potrawę przygotowano, ale także emocje i uczucia ludzi zaangażowanych w proces powstawania potrawy. Potraktowałam to jako kolejny bzdet, chociażby z tego powodu, że w dużym zakładzie produkcyjnym, zawsze kogoś na przykład coś boli; są ludzie niezadowoleni, źli i smutni, a więc przygotowane przez nich potrawy, z definicji powinny być szkodliwe.

Poza tym protestował mój zdrowy rozsądek (ale, jak wiadomo w sprawach nauki zdroworozsądkowy ogląd może przeszkadzać odkryciom), zwłaszcza że pachniało mi to trochę czymś w rodzaju „rzucania uroków” czy „złych spojrzeń”. Ale przecież, nawet jeśli w nie nie wierzymy, to łatwo odgadniemy, kiedy ktoś zbliżający się do nas ma nieprzyjazne intencje. Czujemy to po prostu przez skórę – najczęściej w tych, naukowo potwierdzonych, 6 sekundach. Pytanie: Czy to uczucie może dokonać takich zmian w strukturze przedmiotu, że będzie możliwe rozpoznanie tych zmian bez wiedzy o jego poprzednich kontaktach?

Nie myślałabym o tym dłużej, gdyby nie osobiste doświadczenia z zajmowania się kuchnią. Należę do ludzi o smaku może nie specjalnie wyrafinowanym, ale zdecydowanym. Wyczuwam zawsze początki zepsucia (mimo nawet zabiegów usiłujących to ukryć), chemiczne posmaki, itp. – nawet w ulubionych potrawach. Nie zmylą mnie ostre przyprawy ani zabiegi uzdatniające przeterminowaną żywność.

Są jednak potrawy na przeciwnym biegunie. Ich smak jest wyjątkowo pociągający, choć z pozoru niczym specjalnym się nie różnią od tych, mniej pociągających. Podam przykład: ogórki kiszone, małosolne, kilkudniowe. To czy mi smakują, czy nie, zależy wyłącznie od konkretnego ogórka – gdzie i jak rósł, jak był nawożony, kiedy zebrany. Jestem w stanie przewidzieć, że dany słoik należy spożyć zaraz, bowiem nie będzie dłużej się dobrze przechowywał.

Kiedyś mówiono, że kobieca miesiączka nie sprzyja przygotowywaniu przetworów i mimo zachowania reżimu higieny, często się one psują. Z własnego doświadczenia mogę orzec, że to prawda. Jeśli więc moje ogórki, czy kapusta, czy dżemy lub soki, przechowały elementy otaczającej mnie atmosfery z określonej fazy kobiecej płodności, to czyż nie mogą przechować elementów mojego nastroju, w czasie ich przygotowywania? Jeśli jestem zła, kłócę się z kimś, czy po prostu odczuwam żal i frustrację, czyż nie może to odbić się na jakości potrawy?

Może więc potrawy przygotowywane z miłością, chęcią dogodzenia komuś, zostają na długo w pamięci z tego właśnie powodu? Znane są smaki dzieciństwa, zapamiętywane na całe życie. Czy to z powodu matczynej miłości?

Takie rozmyślania towarzyszyły mi dzisiejszemu pieczeniu   ciasteczek francuskich z nadzieniem z kapusty z kminkiem i cebulą. Chciałam włożyć w przygotowanie tej potrawy dużo dobrych uczuć, cóż, kiedy kapusta zasmażona na patelni i przyprawiona, sama w sobie była pyszna, ale we francuskim cieście nabrała dodatkowej kwaśności, nie złagodzonej dodatkiem pozytywnych intencji, choć wydawałoby się to teoretycznie niemożliwe.

Może więc pocieszy mnie ewentualność, że ciasto francuskie nie ja lepiłam, tylko kupiłam w markecie, podobnie jak kapustę, cebulę, pieprz, kminek i inne dodatki. Jajko, którym posmarowałam ciasteczka, też nie pochodziło od kury przeze mnie wyhodowanej i wykarmionej, której nastrój nie był mi znany. W zasadzie więc w nieudanych ciasteczkach nie ma mojej winy, skoro zawierają cały ogrom cudzych uczuć i nierozpoznanych emocji. Moja jednostkowa dobra wola może nie wystarczyć, żeby przeciwstawić się całemu osadowi zgromadzonych negatywów.

Niestety, siły już mi nie pozwalają tak gotować, jak robiłam to kiedyś, więc podpieranie się niesprawdzonymi teoriami jest jak najbardziej uprawnione.