Wypożyczalnia nr 140

Gdy byłam młodą dziewczyną, nie stać mnie było na kupowanie książek, byłam więc częstym gościem rozmaitych wypożyczalni. Jako „połykaczka słowa drukowanego” – jak złośliwie określała mnie rodzina, mająca wątpliwości, czy czytając tak szybko, można przyswoić sobie właściwe treści; znałam wszystkie żoliborskie wypożyczalnie i wszystkie zatrudnione tam panie. Na ogól były to starsze panie (dla mnie, młodej dziewczyny, kobiety po 40-tce), pracujące tam dla niewielkiej pensji i spokojnego zatrudnienia. Uwielbiały katalogowanie, spisywanie, wypełnianie bibliotecznych kart i szacunek, jakim darzyły je dzieci i młodzież; nie znosiły czytelników/czytelniczek, które prosiły o wybranie stosownej dla nich książki, ponieważ same nie znają się na literaturze, a czymś trzeba wypełnić czas. Dla informacji  młodzieży dodam, że w roku 1956, obejrzałam pierwszy program w telewizji na ekranie Belwedera wielkości pocztówki, w towarzystwie ze trzydziestu sąsiadów pewnej dyplomatycznej rodziny, której córka była moją szkolną koleżanką.

W tamtych latach, jak z powyższego wynika, wyłącznie książka była oknem na świat, odmienny od szarego i nudnego wyobrażenia o prawomyślnym środowisku komunistycznego,  szarego człowieka, który, nawet będąc kucharką, nadawał się do rządzenia. Bowiem kucharce potrzebna była jedynie wiara w słuszność naszej ideologii, a nie wiedza, czy fachowość (jak twierdził sam wielki towarzysz Lenin). Radio serwowało program naładowany wyłącznie polityczną propagandą, a jedynie literatura (poprzez tanie wydania klasyki walcząca z analfabetyzmem), udostępniała niewielkie odmienności i odchyłki od standardu  (tak, tak, znacząca liczba ludzi nie umiała wówczas czytać i pisać!). Ludzie nieco odmienni od reszty populacji mieli przechlapane (jak dziś w Korei Północnej, w którym to kraju odnajduję echa mojego dzieciństwa). Ja też, ku mojemu ubolewaniu, różniłam się nieco od wymogów – przede wszystkim nie byłam kucharką. I czytałam zbyt szybko, pomijając fragmenty których, nie uznawałam za istotne. Byłam leworęczna (to  ówczesne kalectw, raz) i nie umiałam sylabizować – (dwa), co było podstawą ówczesnej nauki czytania. Ale przeczytałam wówczas, jako kilkunastoletnia dziewczyna, w „Literaturze na Świecie” fragmenty tekstów Jeana Geneta i zrozumiałam wówczas, że miłość nie jest czymś ograniczającym się do jednej płci, a jej piękno i siła nie leży w stereotypach, tylko w literackim odwzorowaniu uniesień. Takich odkryć literackich było więcej i dotyczyły różnych sfer życia człowieka. Nie koiły mojego prywatnego bólu, ale pozwalały go oswoić i przetworzyć, początkowo niezdarnie i nieudolnie, z czasem coraz bardziej zgodnie z zamierzeniem.

Nic więc dziwnego, że kiedy ukończyłam szkołę i dostałam się na studia, pierwszej pracy szukałam w żoliborskiej wypożyczalni książek. Zarabiałam grosze, ale kochałam swoją pracę. Owe panie od katalogowania miały problem z polecaniem czytelnikom poszczególnych pozycji, bowiem generalnie same nie lubiły czytać. Najprzyjemniejszym zajęciem było dla nich siedzenie przy dużym stole i naklejanie ex-librysów klejem sporządzonym z wody i mąki i gadanie o dzieciach i wnukach. Gdy więc trafiła im się dziewczynina, która to lubiła i znała wszystkie nowości literackie, ba, była w stanie podyskutować o nich z upierdliwymi staruszkami, hołubiły ją, a nawet przygotowały mi w najdalszym kąciku stanowisko do czytania/przeglądania wszystkich nowości, a potem wpisywania na maszynie informacji o treści książki na karcie katalogowej (nie było wówczas zwyczaju drukowania na okładce informacji o o książce, czasem tylko na tzw skrzydełkach zamieszczano informacje o autorze, jeśli był ważny). Wszystkie upierdliwe babcie w poszukiwaniu czytelniczych miłości kierowano do mnie. Byłam w tym specem, choć osobiście powieści w rodzaju Rodziewiczówny „Między ustami a brzegiem pucharu” przyprawiały mnie o mdłości. Dopiero dziś, po latach, gdy jestem już starą kobietą, doceniam wiktoriańskie powieści i cały ich drobiazgowy opis kultury, która choć wyrafinowana, przeminęła wraz z epoką i została zastąpiona prostszymi symbolami.

Potem przeszłam do pracy w Bibliotece Narodowej, ale to już całkiem inna historia.

Była to najprzyjemniejsza praca, jaką w życiu wykonywałam, niestety nie dałam rady się z niej utrzymać. W tamtych czasach minimum pensji wynosiło netto (bez podatku – nie było ich) 1500 zł, ja zarabiałam 800 zł.

Potem moje życie i status materialny się zmienił, stać mnie już było na kupowanie książek i gromadzenie ich w mieszkaniu. Księgozbiory jednak nie były trwałe, pierwszego pozbyliśmy się z mężem po urodzeniu dzieci, sprzedawszy go za grosze, z powodu konieczności zakupu wielkiej ilości pieluch tetrowych i pralki Światowit, do ich prania, drugi wywędrował nie tak dawno w związku z przystosowaniem mieszkania dla osoby niepełnosprawnej. Kilka lat zamawiałam książki w księgarniach internetowych, dopóki nie odkryłam iż reklamują zwykły szajs, nie próbując nawet sugerować literatury wyższego lotu.

Tak doczekałam do dnia dzisiejszego, czytając po raz wtóry stare pozycje, które ocalały z pogromu (muszę dodać, że w zamierzeniu selekcja tytułów nie powiodła się i zapanował chaos, eliminując pozycje, na których mi zależało, a pozostawiając chłam, który nadawał się do wyłożenia na parapecie okna na parterze mojego bloku, w sąsiedztwie nakrętek na cele charytatywne.

I oto przeczytałam w gazetce osiedlowej, że nowo powstała wypożyczalnia dostarcza osobom niepełnosprawnym książki do domu, zmobilizowałam więc wnuka, żeby zawiózł mnie na wózku inwalidzkim do tejże wypożyczalni. To była bardzo owocna wyprawa (nie licząc wiatru we włosach  i innych rozkoszy przebywania na świeżym, powietrzu.)

Współczesna wypożyczalnia okazała się całkiem czymś innym niż ta sprzed lat. Możliwość szperania w księgozbiorze za pomocą internetu, dodawania tytułów do schowka i inne udogodnienia, zaćmiły trudy dostania się wózkiem na piąte piętro (z windą, ale i z ograniczoną możnością manewrowania wózkiem w skąpo zaplanowanej przestrzeni). Tak czy siak wypożyczalnia 140 to nie sąsiedni sklep Żabka, gdzie flaszki z napojami wypełniają wolną przestrzeń między regałami, nie pozwalając osobie na wózku dostać się gdziekolwiek, a senne sprzedawczynie, o buziach nie skażonych myślą i ustach, nie umiejących wypowiedzieć sensownego zdania, za to demonstrujące pogardę dla osób nie będących młodymi, umięśnionymi i wytatuowanymi mężczyznami, nie wyrażają najmniejszych chęci, żeby ruszyć tyłek i coś podać.

W wypożyczalni przemiła młoda i ładna kobieta (wiele uroku ludzie zawdzięczają jednak myślącym obliczom!) wprowadziła mnie z grubsza w tajniki współczesnej wypożyczalni, jakże odmiennej od tej, sprzed lat! Internetowy katalog, możliwość korzystania ze schowka, zdalna rezerwacja  i szeroka informacja o książce, a także poszukiwanie i rezerwacja w innych wypożyczalniach w dzielnicy! Wpadłam jak śliwka w kompot, zalogowałam się i utonęłam w księgozbiorze!

Niestety, cudowne wrażenia mijają, gdy zetkną się z prawdziwym życiem. To, co stanowi podstawę literatury – język – ulega przemianom dla niej niekorzystnym.  W „Tosterze Pandory” czytam artykuł o języku, napisany przez Leonarda Jaszczuka, reklamowany jako: „Nadzwyczajnie fascynujący artykuł pióra Leonarda Jaszczuka – podnoszący temat wolności słowa w Internecie oraz przemiany międzywiekowej (wiek XX i XXI), która przez cały czas dzieje się, odbywa, toczy, zazębia i postępuje, ponieważ jest ona… procesem. Bardzo polecamy tę zwartą lekturę publicystyczną.”

Nie do końca zgadzałam się z konstatacją artykułu, że współcześnie słowa odzyskują treść i znaczenie. Wręcz przeciwnie – moim zdaniem ich znaczenie zostaje świadomie przesuwane w innym kierunku przez reklamę ale też i propagandę. Znaczenie słów zostaje spłycone, dopasowane do potrzeb nie odbiorców i posługujących się nimi rozmawiających ze sobą osób, a do potrzeb biznesu.

Moje dywagacje zostały przez autora artykułu podsumowane jak bredzenie głupiej kobiety. Napisał on „Obawiam się, iż takie postrzeganie świata wiąże się poniekąd z analizą zawartą w tekście, aby akceptować wyżej wymienioną konkluzję, trzeba być aktywnym udziałowcem interaktywności. System zero – jedynkowy. powoduje obcięcie aparatu krytycznego sprowadzając analizę na jeden tylko format postrzegania rzeczywistości jako powidoków telewizyjnego młynka do mielenia ,,czekolady””. Sam styl tej wypowiedzi dowodnie oznacza degradację języka, który zatraca swą melodię, zaczyna zgrzytać i trzeszczeć, nie stając się w zamian precyzyjniejszym.

Nie wytrzymałam tego bleble i odpysknęłam: „Chyba wszyscy, tak czy inaczej jesteśmy „aktywnymi udziałowcami interaktywności” i zarzut „obcięcia aparatu krytycznego” wyraża poczucie wyższości w stosunku do jednostek mniej aktywnie zarządzających swoją osobowością, ba, nawet nie zarządzającą nią w pełni świadomie. Jednak uczestniczymy w kształtowaniu języka i czasem świadomie oceniamy zmiany, co bądź by o nas nie mówiono i czego nie zarzucano, a także bez względu na to, z jakiego rodzaju słowników korzystamy.”

Moglibyśmy tak dłużej toczyć naszą dyskusję, gdyby nie dzisiejsza rozmowa z pewną młodą dziewczyną. Powiedziała mi, że czuje się nieswojo, rozmawiając z kimś twarz w twarz, zwłaszcza, gdy ktoś na nią patrzy. Zapewne do tej pory patrzyła swoim rozmówcom ekran w ekran. Przypomniała mi jakieś staroświeckie porady, że polując na tygrysy, nie wolno patrzyć im w oczy i w ogóle dzikie zwierzęta nie znoszą walki na spojrzenia. Przypomniała mi także moje młodzieńcze problemy z wytrzymywaniem wzroku innych ludzi, co rzekomo dowodziło szczerości i uczciwości.

Nie tylko język zaczął wyrażać splątanie współczesności, popadł w obsesję nie określania bezpośrednio niczego, zwłaszcza ważnego; weszło to też na spojrzenia, na dotyk i na zrozumienie. Wszystko to stało się sygnałem, nie do końca zrozumiałym i rozmytym, jak język prawników, urzędników i polityków. Świat przestał wabić skomplikowanym szaradowym wyrafinowaniem, przeobraził się w prymitywny spektakl, o nie zdefiniowanych regułach, odnoszący swój największy triumf w imprezach sportowych.

W końcu jak napisałam w pewnej dyskusji o KK i piłce nożnej, jako religiach współczesności:  „A ja sądzę, że to przemyślana strategia. Gdyby kibole nie mogli się pobić po meczach, napadaliby na spokojnych ludzi na ulicach. Gdyby kibice i ich dziewczyny nie mogły rzewnie płakać po przegranym meczu, ludzie zapomnieliby, że można z jakiegoś powodu czuć smutek. Gdyby nie te flagi, szaliki itp., ludzie zapomnieliby skąd i po co są. Gdyby nie wściekli się na mistrza Nawałkę i swoich idoli, mogliby wściec się na takiego czy innego z rządzących i zrobić jakąś rewolucję. No i wreszcie, jest to rozrywka dostępna także dla najgłupszych debili – jaką drugą znajdziecie? Uważam, że w Polsce obecnie sport jest bardziej potrzebny niż religia. Rozumieli to już starożytni, domagający się chleba i igrzysk. Gdy ich brakło, imperia upadały.”

Przykro mi, ja nie pasuję do tego świata. Dobrze, że zanim umrę, mam dostęp do wypożyczalni nr.140.