W te jesienne wieczory, wyjące wiatrem w rozszczelnionych oknach, kiedy dopada nas wietrzna bezsenność, wyświetlająca na suficie moje niemożliwości, chciałoby się doznawać miłych i ciepłych uczuć. Niestety, nie w Polsce. Tutaj każdy, przychylny wspomagadziciel, zanim cośkolwiek Ci pomoże, nagada się, nawrzeszczy, zwali na Ciebie wszelkie niepowodzenia, spowodowane przez dostawcę towarów, wynikłe z warunków drukowanych drobnym druczkiem.
Załóżmy, że chcesz sprawić przyjemność swojej rodzicielce i wywozisz jej starą, zużytą pralkę, kupując w jej miejsce, nową, wypasioną, z wyświetlaczem zamiast skokowego przesuwania koła programatora, jak za króla Ćwieczka w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Swojsko trzeszczący i stawiający opór palcom krążek programatora nie stawiał przed użytkownikiem dylematów w rodzaju: czy można kręcąc tym samym kółkiem nastawić najpierw program, a potem temperaturę i ile czasu przetrzymać palce na kolejnych przystankach, żeby ustrojstwo ożyło? Moją wadą zawsze jest i była nadmierna szybkość reakcji i niecierpliwe klikanie. Prosta czynność opanowania nowego sprzętu przeradza się w ocean dywagacji i prowadzi przyziemne zagadnienia obsługi sprzętu na manowce. Ale to dopiero początek trudności, kiedy wszystkim wysiadają nerwy. Także darczyńcy.
Stara pralka wyjechała, ale komuś zbyt gwałtownie zsunęła się z samochodu, albo może nawet przewróciła, uszkadzając jakieś balansujące części. Stres darczyńcy! Kupujesz w internecie babci nową pralkę z bezpłatną dostawą, ale tu okazuje się, że bezpłatna dostawa, to wystawienie przed blok, a nie dowiezienie pod drzwi. Pojęcie „transport” zyskuje nowe oblicze – obejmuje wiezienie samochodem, a nie rozładunek i dowiezienie pod drzwi. Jest rzekome „wniesienie” chociaż nikt niczego nie wnosi z powodu nieistnienia schodków i schodów, a nawet z powodu windy bez progów. Takie oszukiwanie w majestacie niby-prawa w niby-kraju niby-konstytucji. Wszystko można zakwestionować, a zawsze cwaniactwo jest górą. Akurat ja, która całe życie zjadałam zęby na uregulowaniach prawnych i definicjach transportu, muszę mierzyć się z tym cwaniactwem i mając świadomość, że żadna znajomość prawa w niczym mi nie pomoże – płacę frycowe cwaniakom. Konkretnie – za „wniesienie” pralki 40 zł, skoro każdy lump na osiedlu zadowoliłby się piwem, zwłaszcza kiedy „wniesienie” oznacza jazdę wózkiem po równej powierzchni.
Tak czy inaczej, nie tylko spory kompetencyjne ze sprzedawcą kosztują mnie i darczyńcę, mnóstwo nerwów. Wcześniej zapłaty kartą nie akceptował bank, co opóźniło dostawę i zmusiło nas do intensywnego myślenia – dlaczego? No i wreszcie pralka stoi w przedpokoju czekając na podłączenie.
Denerwuję się – zanim wyrzucę opakowanie, chcę wiedzieć czy pralka działa należycie. Wirując skacze po całej łazience i zapewne to wina krzywo położonych płytek, które można by zminimalizować ustawieniami poziomu nóżek. W dodatku instrukcja pisana językiem niezrozumiałym dla normalnego człowieka, drobnym druczkiem, niedostrzegalnym dla kogoś z początkami zaćmy, z rysunkami z innego modelu innego kraju… Cóż, wygodniej powrzeszczeć na babcię.
— Czytaj instrukcję — grzmi darczyńca.
— Gdzie ona?
— Leży na twoim biurku — mówi darczyńca, podtykając mi pod nos kolejne książeczki: gwarancję, instrukcję elektrycznego piekarnika, kuchni indukcyjnej, drukarki i wreszcie starej pralki. Cóż, babcia ma bałagan na biurku i jeszcze nie ogarnęła się ze swoim nowym sprzętem. Pada argument nie do pokonania :
— Ja wszystko robię, żeby ułatwić tobie życie, a ty… wydziwiasz, kontestujesz, marudzisz, nie doceniasz itp.
Doceniam wkład finansowy i osobisty włożony w zapewnienie babci lepszego życia, ale czasem wolałabym prać ręcznie i trzeć pranie na starodawnej tarze, niż wysłuchiwać uwag, imputujących mi zamiary, których wcale nie miałam.
Potem przychodzi wietrzna noc. Wychodzę na zalany deszczem balkon i wspominam robotnika, pana Pawła, który układał mi płytki na balkonie i cieszył się, że mi się podobają. Szary, nieważny człowieczek, z ambicją zrobienia czegoś dobrze i do końca. Bez pośpiechu układał te cztery metry na krzyż dwa dni. (To inny gatunek człowieka niż dostarczyciele pralek, biznesmeni i programiści). Serce boli, gdy patrzy się, jak nisko ceni się podobne cechy. Nie wspina się wystarczająco szybko po drabinkach, ma już swoje lata, umie tylko to jedno: układa kafelki, ale gdzie mu tam do młodych, sprawnych kolegów z firmy. Niech sobie więc dłubie, szkoda na niego słów i tak się nie zmieni.
Zawsze bolał mnie i boli do dziś los ludzi skazanych na lekceważenie. Teraz właśnie, po okresie dzieciństwa znowu dołączam do nich. Nie powinnam narzekać na swój los, rodzina dba o mnie, ale dbając, odbiera mi prawo do mojego własnego oglądu świata, do moich własnych problemów, także tych ze zrozumieniem współczesnych, niechlujnie napisanych bądź przetłumaczonych instrukcji, nie zawierających wskazówek naprawdę istotnych. Jestem na przegranej pozycji. Nie ma znaczenia moja znajomość poprawnej polszczyzny w kraju, gdzie jest ona piętnem, a nie standardem, gdzie instrukcje pisał ktoś nie znający naszego języka i posługujący się kalkami z obcych języków. Nie ma dla nich także znaczenia specyfika zajęcia osoby, której przedmiot ma służyć.
Jeżeli autor zestawu kuchennego, wbudowanego w meble, nie wpadnie na pomysł, że gotując można nacisnąć włącznik wilgotnym palcem – chyba nigdy niczego nie gotował, nie nalewał wody do garnka i nie stawiał go potem na kuchni, skoro nie przyszło mu do głowy, żeby zaznaczyć w instrukcji, iż ustrojstwo nie działa, przyciskane wilgotnym palcem. W kuchni zawsze operuje się dłońmi wilgotnymi. Jeżeli tego nie przewidzi się – nie rozumie się procesu gotowania, jako połączenia ognia z wodą.. Jestem słonecznym Strzelcem i księżycowym Rakiem, rozumiem więc, jak nikt inny, gotowanie, jako współpracę dwóch odrębnych żywiołów, z których każdy jest równouprawniony Operujący smartfonami nie czują tego problemu, bo nie muszą – siedzą na kanapie i najwyżej ktoś podtyka im pod nos kawę albo dostarczoną świeżo pizzę. Nie znają dotyku potraw, ich faktury (np. wyrabianego ciasta, którego gotowość do pieczenia poznaje się po konsystencji – nie do opisania, a do wyczucia).
Inny autor wypasionej osączarki do naczyń, kształtując przegródki do umieszczenia talerzy, nie wpadł na pomysł, że aby obciekły one z wody, powinny być pochylone w przeciwną stronę, a pręty do umieszczenia szklanek muszą swoim rozstawem być dostosowane do średniej ich wielkości i tak dalej.
Projektant stolika do łóżka pod laptop lub posiłki, projektując rozstaw nóżek powinien wziąć pod uwagę średnią szerokość zwyczajnego człowieka, a nie anorektycznej modelki oraz przewidzieć ciężar tegoż jaki jest możliwy do podniesienia jedną ręką.
I tak dalej i dalej…
Często dzieje się tak, że równocześnie pojawiają się inne przykłady w tej samej sprawie. Żali mi się koleżanka pracująca jako niania do dzieci.
— Rodzina, u której opiekuję się niemowlakiem, każe mi przygotowywać kaszkę dla dziecka nie na kuchni, ale w termomixie. Wiem, sama go miałam, piekłam w nim i gotowałam, ale to był starszy model. Ten, z którym mam teraz do czynienia, to pełna automatyka. Wprowadza się przepis z internetu i nie ma zmiłuj, nie da rady go zmienić, a przynajmniej ja tego nie umiem. Dziecko leżakuje na piętrze na tarasie, a ja walczę z termomixem na parterze. Już nie daję rady. Starsze dzieci porozrzucały klocki lego, a mały pakuje wszystko do buzi, więc znoszę go na tę wojnę z termiomixem do kuchni po schodach, aż kręgosłup pod koniec dnia mam sztywny z bólu. Nie mogę zabrać go na spacer do parku, bo przedtem muszę zablokować poszczególne piętra, każde z innym hasłem i oddzielnie jeszcze garaż, a to wszystko w określonym czasie. Nie nadążam. Zanim przypomnę sobie hasło, zanim zniosę po schodach wózek i dziecko, zabawa z hasłami zaczyna się od nowa…
Koleżance płacą tygodniowo, a w każdym tygodniu jest inna liczba przepracowanych godzin, wychodzą więc ułamki, zaokrąglane przez państwa do pięciu złotych. Jednak przy wypłacie te pięć złotych jest potrącane, „bo nie opłaca się bawić w drobne”. Taki styl. I wszystko za najniższą krajową. Nic dziwnego, że moja znajoma niania chce zmienić pracę. W tym wszystkim zupełnie nie jest ważne, że dziecko ją lubi i przytula się do niej spontanicznie Jest świetną, ciepłą kobietą, każdemu życzyć takiej opiekunki. Ale tu przeciwnie, rodzice raczej niechętnie widzą takie spodufalanie się z dzieckiem. Zazdrość czy może dziwaczne zasady wychowawcze?
Wszystkie te przykłady to dowód na to, jak przecenia szybkość, mobilność, umiejętność posługiwania się gadżetami, jednym słowem błyszczące fajerwerki. Nie mogę oprzeć się przekonaniu, że w dążeniu do wygodnego życia, czynimy je coraz mniej wygodnym. Przedmioty mające ułatwić życie, stają się wyznacznikiem, odróżniającym nas od innych, bardziej prymitywnych i prostych egzemplarzy sąsiada/człowieka, służą do pokazania, że jesteśmy od niego lepsi, mądrzejsi i bardziej wyrafinowani. Jak ta nieszczęsna kobieta nie wyobrażająca sobie, że kaszkę dla jej niemowlęcia można ugotować inaczej ,niż w termomixie. Wszak wydano już książkę https://thermomix.vorwerk.pl/shop/ksiazka-thermomix-najmlodszych-thermomix-tm31
zawierającą 43 przepisy dla niemowląt do 5 miesiąca życia. Zerknięcie na przykładowe przepisy pokazuje takie dania, jak papka z marchwi albo papka z warzyw. Z uciechą cytuję tu przepis, który dowodnie świadczy o tym, jak w swoim snobizmie utrudniamy sobie życie.
Składniki: 100g marchwi, 2,5 ml wody, 1 łyżeczka (5g) masła.
Wykonanie: Marchew obrać, umyć, pokroić w kawałki i zmiksować. Czas 15 s. Obroty poz.4 następnie przełożyć do koszyczka, do naczynia wlać wodę, włożyć koszyczek i gotować. Czas 15 min. Temp. 5 aroma Obr. poz 2. Ugotowaną marchew przełożyć do naczynia, dodać masło i wodę pozostałą po gotowaniu i miksować. Czas. 20 s, Obr. poz.6
Pamiętam tę marchwiankę, jaką gotowałam swoim dzieciom. Bierze się marchew, zalewa wodą gotuje aż będzie miękka i na koniec przeciera przez sito. I wszystko. Teraz mamy blendery i miksery, więc jest jeszcze łatwiej. Po co nam do zwykłej marchwianki ta skomplikowana maszyna z jej wszystkimi programami? Chyba żeby udręczyć moją koleżankę Małgosię. Po co te wyświetlacze zamiast solidnych pokręteł? Chyba żeby udręczyć gorzej widzących,
Wychodząc na smutny, jesienny balkon, po raz kolejny stwierdzam, że nawet gwiazdy nam odebrali. Możliwe, że dlatego, aby nie pomylić ich z tzw. „intuicyjną” obsługą wyświetlaczy. Nie naciśniesz, więc się nie zapalą. Tylko księżyc się ostał, pewnie pomylony z latarnią.
Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko technice pod warunkiem, że jest ułatwieniem i że jej stosowania wymaga rodzaj i skomplikowanie czynności do wykonania, bądź włożenie w wykonanie wysiłku fizycznego. Inaczej jest tylko tłuczeniem orzechów mikroskopem, co, jak wiadomo jest zajęciem przysłowiowych małp.