T.S. Eliot napisał kiedyś w pewnym wierszu, prześladującym mnie od wczesnej młodości: „Najokrutniejszy miesiąc kwiecień, kojarzy pożądanie z pamięcią”. Dla mnie takim miesiącem od zawsze jest październik. Tak jakoś jest, że październik zawsze przynosił mi złe wieści. Na starość stawy w październiku zawsze bardziej bolą, odłączanie złudzeń, podobnież. Możliwe, że to sugestie dobrych ludzi, żebym wybrała się z nimi na cmentarz lub obejrzała nowe stroiki na grób (który kiedyś będzie moim) przywołują ten miesiąc przed czasem grobów. Na szczęście nie przyjdzie im do głowy, iż w listopadowe święto nie wpuszczają na cmentarz samochodów, więc mam łatwą wymówkę: poczekam aż mnie tam zaniosą. Wybór, czy mają w moim imieniu zanieść kwiaty żółte czy fioletowe, nie budzi we mnie chęci podejmowania decyzji. Z moim zmarłym mężem wiedzieliśmy, że żółty to kolor zazdrości, a fioletowy, umiarkowanego smutku. Czy po dziesięciu latach od czyjejś śmierci ma znaczenie fakt, że kiedyś nie życzyłam sobie na jego grobie żółtych kwiatów (których i on nie lubił), czy jeszcze wścieka mnie stawianie z uporem maniaka ich przez osoby, które i po jego śmierci miały roszczenia do jego pamięci? Czy ważne jest, że znicz jest taki czy inny, a kwiaty są w doniczce czy cięte? Śmierć po jakimś czasie wycisza żale i resentymenty, które nasza kultura usiłuje bezsensownie pielęgnować. Byłam dobrą żoną, więc pół emerytury spędzam na pielęgnowaniu jego grobu – tak sądzi wiele wdów. W snach mój zmarły mąż milczy poza tym, że niedawno przypomniał mi iż nadal jest moim mężem (zresztą nie słowami, a na piśmie, na wielkiej tablicy swoistego tabletu).Chyba mu nie chodziło zresztą o wystrój grobu. Jego prawo. Szkoda, że nie mogę przedyskutować z nim tego twierdzenia. Pamiętam opowiadanie Czechowa, w którym zmarli na cmentarzach rozmawiają ze sobą do czasu, aż ich funkcje życiowe całkowicie zamrą i rozmowy przekształcą się w niezrozumiałe mruczenie. Jeśli rozmawiają nadal, to ich rozmowy jednak nie są dostępne postronnym. Inna rzecz, czy są w stanie powiedzieć jeszcze coś nowego, czego byśmy nie wiedzieli po wieloletniej z nimi znajomości?
Tej nocy śniły mi się najgorsze rzeczy, jakie mogłyby mi się aktualnie przytrafić. Firma dostarczająca nowe akumulatory do mojego jeździdła, (która wcześniej gdzieś je zasiała, a potem dostarczyła przed szóstą rano w dzień wolny od pracy, budząc mnie jazgotliwym dźwiękiem domofonu) wcisnęła mi akumulatory zbyt duże do istniejących gniazd (co okazało się prawdą, ale na szczęście dały się jakoś upchnąć), złośliwy sąsiad w nocy wyprowadził z korytarza mój wózek i chodzik, jako zbędnie tarasujące jego pusty karton po telewizorze, zostawiając podłej treści kartkę na mojej klamce, wsparte jakąś psychiatryczną diagnozą, wskazującą mi na konieczność zgromadzenia środków, przekraczających moje możliwości, na konieczne leczenie(co było urojeniem). Potem ktoś nieznany zakratował moje drzwi wejściowe, a osoba, uważana za przyjacielską, niebywałym sposobem uzyskała skośne oczy i paskudnie złośliwy uśmiech (zaczerpnięty z oglądanego wieczorem serialu), wypowiadając strumień insynuacji pod moim adresem.
W warstwie realnej te sny byłyby całkiem zrozumiałe, ponieważ kilka dni temu skończyły mi się „dobre” proszki przeciwbólowe i pozostało popularne badziewie, nie dające ulgi od bólu, nawet w nocy, gdyby nie fakt, że nagromadzenie złośliwości losu przekraczało zwykłe dostępne przeszkody, a we śnie nikt nie rozumuje logicznie i nie umie się logiką obronić. Połowy z tych paskudnych doznań już nie pamiętam, ale wszystkie były upierdliwe i dołujące dla mojego JA, poza tym dotyczyły jakiejś wojny, wygnania z Warszawy po Powstaniu, bomb i wybuchów. Jak zwykle w tych snach, jako reminiscencja dziecinnych wspomnień, jakaś kamienica została przepołowiona, a w powietrzu latały spalone skrawki materiału w biało-czerwoną kratkę i pierze z poduszek (możliwe, że z powodu wyciągnięcia nowej ścierki do naczyń, właśnie z w czerwono/białą kratkę). Tyle razy chciałam ją wyrzucić, ale zawsze zostawiałam w odruchu praktyczności – wyrzucę, gdy będzie już bardzo brudna, I ciągle, jakimś nieznanym sposobem trafia do pralki, a jako czystą, po prostu żal było wyrzucić…
W tym moim śnie bardzo chciało mi się płakać, ale nie mogłam tego uczynić, ponieważ szlochy wydostające się z mojego gardła, przeradzały się w ohydne chrypienie, ani żałosne, ani nawet możliwe do zidentyfikowania jako płacz. Otaczała mnie wszechogarniająca smrodliwa obrzydliwość spalenizny, a ja tej obrzydliwości byłam nieodłączną częścią, chrypiałam i plułam, rzęziłam dopóki nie uświadomiłam sobie, że muszę podnieść oparcie łóżka, ponieważ przydarza mi się coś, co czasem spotyka mnie wśród złych nocy – jakieś aberracje serca nie pozwalające zaczerpnąć oddechu i wyrównać jego bicia. (termin wizyty u kardiologa za 1,5 roku). Najlepiej się wówczas obudzić, wstać, wyjść na powietrze (na balkon na przykład), posłuchać pijanych wrzasków kibiców w dni meczów i w ten sposób przywołana do rzeczywistości, ocknąć się z koszmarów i podniósłszy oparcie do pozycji prawie siedzącej, ponownie zapaść w sen.
Może to przypadek, że pewne sny wracają w rocznice. Patrzę na dokument wysiedlenia mojej matki z Warszawy po upadku Powstania Warszawskiego i widzę datę. Dzień i miesiąc zgadzają się. Będąc dzieckiem właśnie widziałam te fruwające po bombie pierze i resztki pościeli w czerwoną kratkę. I zapewne czułam stres mojej mamy, ciężarnej zresztą, pieszo pokonującej drogę Warszawa-Kampinos.
Rzeczywiste życie codzienne (co potwierdza astrologia) odtwarza senne koszmary. Koleżanka, która zbyt długo nie odezwała się, chociaż obiecywała spotkanie na babskie plotki – właśnie chowa syna. Gniew i złość wylewa się z niej, a ja zazdroszczę tej umiejętności nie duszenia swoich klęsk w sobie, tylko ujawniania wściekłości. I jestem zła, że nie wiedziałam o tym wcześniej. A także, że gdy z nią rozmawiałam siadał mi nie dość naładowany akumulator telefonu. Powinien tkwić w gotowości, żeby udzielać innym wsparcia. Bo ja jestem już zrezygnowana, zastygła przed zimowym zrównaniem. Żyję nie swoim życiem. Podziwiam wszelkich wojowników, ale stopniowo coraz mniej do nich należę. Mój internet także zdycha… Coraz mniej rzeczy jest dostępnych. Zamarł Skype, jakiś Flasch do odtwarzania filmów i muzyki, poczta się nie synchronizuje, a moje dawne adresy mailowe przestają być bezpieczne (pewne za sprawą usiłowania zmuszenia adresatów do wysupłania kasy). Telefon domowy odbiera wyłącznie reklamy – sama nie wiem czemu go jeszcze trzymam. Niebacznie wzięłam udział w jakimś konkursie oceniając dostawę zamówionego AGD, gdzie można było wygrać garnek do gotowania na parze, nadający się do kuchni indukcyjnej (żaden z moich starych garnków się nie nadawał, więc musiałam się ich pozbyć) i teraz atakują mnie operatorzy telefonów obiecując najrozmaitsze komputeropodobne gadżety za pół ceny. Obserwuję to usiłując się nie złościć i patrząc, jak moje ręce, coraz mniej sprawne, upuszczają okruchy potraw na lśniącą podłogę. i mam coraz mniejszą chęć walki z wiatrakami. Cóż! Jest jak jest. Pora się przystosować, a nie walczyć… Zamknąć uszy i oczy, zapaść w zimowy sen.
Odchodzimy w niebyt nie z wrzaskiem, a ze skomleniem – parafrazując znowu T.S. Eliota. Póki co, skomlenie mi jest oszczędzone. Moja Spółdzielnia odpowiada iż nie ma możliwości przydzielenia mi miejsca do parkowania jeździdła, ponieważ pomieszczenia do tego celu stosowne (np. tzw. wózkownie czy przedsionki zsypów) wydzierżawiono kilkanaście kat temu. Także pewnej agencji towarzyskiej na moim piętrze). Te dzierżawy utraciły chyba prawną moc, jako że mieszkania kilkakrotnie zmieniały właścicieli. Ale komu się chce dochodzić stanu prawnego?
Moje jeździdło – ostatnia szansa samodzielności – jeździ po korytarzu w tył i przód. Udało się dorobić kluczyki do stacyjki, przepadłe gdzieś, zabrane nie wiadomo przez kogo i po co. Teraz okazuje się, że żeby wyjechać i dostać się na stację pompowania kół, z których po latach zeszło powietrze, brakuje jakiejś części, która też komuś się „przydała”. Jest nie do kupienia, trzeba ją odtworzyć z dostępnych materiałów. Inaczej trzeba by stale przytrzymywać dłonią punkt pod kierownicą, płynnie przestawiający jazdę na przód/tył. Ale nie mam trzeciej ręki do trzymania kierownicy. Syn żartuje ze mnie: Nasze państwo ma w nosie zmianę ustawienia biegu przód/tył, a tobie do czego to potrzebne?
Posiadanie rozwiniętych intelektualnie, myślących dzieci, ma swoje słabe strony. W nowej kuchni mam jeżdżący stołek, którego wysokość mogę regulować przyciśniętym pedałem. Pod warunkiem, że jestem w stanie podnieść stopę na wysokość pedału. (Podobnie jak wiadra do obrotowego MOP-u). Jeśli nie, muszę czekać na zlitowanie się przypadkowego odwiedzającego. Podobnie jest z inteligentnymi rozmówcami – czasami czeka się na jakiegoś głupka, jak na zbawienie, bowiem nie trzeba się w kontaktach z nim wysilać.
Złe sny, to tylko ucieleśnienie konkretów. Rankiem po nich nie chce się już nic. Parzy się szklankę herbaty, połyka przypisane do ranka proszki i zapada w stan niebytu. Tak łatwiej. Przeczekać.
Czuję się jak Leda samotna, rodząca dzieci na pustyni, wcześniej zapłodniona przez łabędzia (w postaci zakumuflowanego Zeusa), skazana na samodzielną walkę ze światem, który jej nie rozumie i którego ona nie rozumie. Czy mogła komukolwiek wytłumaczyć przebrzmiałe chwile uniesienia, tkwiąc samotnie, spragniona, w upalnym piasku? Sama czuła niedorzeczność własnych doświadczeń. Nie mogła jednak zapaść w niebyt z powodu szczątkowej odpowiedzialności. Póki mam jakąkolwiek siłę – mam i obowiązek. Dlaczego dziś nikt nigdy nie zastanawia się nad swoimi obowiązkami? Pal diabli jakieś indywidua, ale instytucje, firmy, zarządy, samorządy, spółdzielnie i inne takie. Wszak to podstawa ich działań. A czemu ja muszę?
Z ostatniej chwili: Jeździdło już gotowe, jeździ, buczy i trąbi; pręt od firanki z otworkami i śrubkami, wymierzonymi co do milimetra, choć nieco kostropatymi, robi za dźwignię biegu w tył/w przód,;problem w tym, że muszę ruszyć z nim sama do tyłu, pokonać drzwi korytarza, windy i bloku, na nowo rozeznać ścieżki i zaułki osiedla i pojechać za cmentarz, gdzie podobno jest jakaś stacja, na której mogę podpompować nieco kłapciowate koła. A co będzie, gdy zatrzyma się w połowie drogi? Jak wrócę do domu? Prawo jazdy robiłam równo pięćdziesiąt lat temu, dawno już nieaktualne, bo nie zmieniłam. Nie przeszłam badań lekarskich, nie ćwiczyłam jazdy samochodem, bowiem mojego męża trudno było oderwać od kierownicy, a gdy wreszcie łaskawie się zgodził, w okropnym stresie z powodu zakrętu 210 stopni, wjechałam naszą Syrenką w jedyne drzewo na polu.
W nocy śniły mi się czynności wykonywane przy odpaleniu i jeździe wózkiem, co spowodowało, że rano bolały mnie wszystkie palce obu rąk. Zamiast wycieczki wybrałam więc szatkowanie kapusty i jej kwaszenie – jako że bez kwaszonych ogórków, kapusty i buraków nie umiem żyć (mam to zresztą od dziecka). I można to robić na siedząco.
Póki co więc wyprawa na osiedlowy bazarek po świeże warzywa i jabłka się odwleka. Zwłaszcza, że Frisco udzieliło mi bonifikaty za zgniłe warzywa ostatnio dostarczone. Świat jest przyjazny pod warunkiem, że masz go w nosie.