Co dzieci zapamiętują ze świąt Wielkanocy

Kolejny rok, kiedy święta Wielkanocy wprawiają mnie w pomieszanie i obawy. Nigdy nie wiem, co będzie, czy wyjadę gdzieś czy nie, tyle spraw przed nimi wymaga zastanowienia, rozwiązań i podjęcia decyzji – jak zwykło bywać wówczas, gdy człowiek nie jest w pełni samodzielny. Plan wyjazdu jest, ale są obawy. Czy tego roku dam radę pokonać trzy schodki prowadzące dodomu, wprawdzie jest zamontowana poręcz, ale boli mnie prawa ręka, a zazwyczaj trzymam się poręczy oburącz, a więc… Co ze sobą zabrać, żeby ci, co mnie odwiozą, nie wyrażali obaw, że nie pomieszczą się z moim oprzyrządowaniem (i tak wyrażają obawy, a ja mam zgryz z podjęciem decyzji, co zostawić).

Aspekty duchowe Świąt Wielkanocy dawno już umykają mojej świadomosci. Pozostały (bynajmniej nie puste) rytuały, jak dzielenie się jajkiem i inne, które mają utrwalać moje więzi z bliskimi przed ostatecznym odejściem. Zwłaszcza, że w gazecie, choć nie czytuję nigdy nekrologów i pomijam je wzrokiem, tym razem zauważyłam, że odszedł ktoś, kogo wieki temu, jako młoda dziewczyna kochałam i ze zdziwieniem poczułam żal, że kilkadziesiąt lat temu, z tej niewyznanej miłości nic nie wyszło.

Sięgnęłam pamiecią jak najdalej wstecz, do dzieciństwa, próbujac sobie uświadomić, jak wówczas przeżywałam Wielkanoc. Wspomniałam już kiedyś, że dla mnie była bardzo miłym świętem w przeciwieństwie do Bożego Narodzenia, kiedy mama ustawiała przy stole krzesło „dla tego, który odszedł” zamiast dla zagubionego wędrowca.

Cała moja ówczesna radość kręciła się koło możliwości najedzenia się do syta. To były czasy po II wojnie, biedne, gdy każdy cukierek był oglądany 10 razy, zanim dało się go dziecku. Na Boże Narodzenie cukierki wisiały na gałązkach choinki i dopiero po Trzech Królach, gdy zwyczajowo choinkę rozbierano, można było ich skosztować, a jadło się je jeszcze przez miesiąc. Na Wielkanoc dziecko oczekiwało wędlin, a podczas święcenia potraw mogło obejrzeć koszyczki innych osób, chociaż święconki nie były takie, jak dziś: tylko jajka, sól, chleb w towarzystwie gałązki krzaczka borówki, a kawałek kiełbasy lub pieczeni i chrzan dodano już później, w latach 50-tych).

Przed moim drewnianym kościółkiem na Bielanach, pośród zeschłych traw i badyli, wystawiano długi stół, nakryty śnieżno białym obrusem i przychodzący ludzie ustawiali tam swoje talerzyki w związanej na supeł serwetce (rzadziej koszyczki), rozwiązywano supełki i odsłaniano nęcącą zawartość, nęcącą przez ilość, a nie jakość święconki. Cały, długi stół zastawiony jedzeniem!

Co pół godziny wychodził ksiądz z kropidłem i święcił  przygotowane potrawy. Ci, którzy przyszli bezpośrednio po porzedniej turze święcenia, ustawiali swoje talerzyki jak najbliżej księdza, ci, którzy przyszli później, musieli zadowolić się dalszą odległością. Moja mama nie należała do ludzi, którzy lubią się tłoczyć i przepychać i dlatego zazwyczaj nasza święconka stała daleko od księdza i jego kropidła. Męczyłam wówczas mamę pytaniami, czy napewno święcona woda z kropidła padnie choć kropelką na naszą święconkę. Nie pamietam już co mama mi odpowiadała, ale na pewno nie była to odpowiedź zadowalająca. Kiedyś, gdy ksiądz machał kropidłem zbyt mało energicznie, jak na mój gust, podsunęłam dłonie nad święconkę aby czuć odrobinę święconej wody i rozczarowałam się. Wbrew mętnym tłumaczeniom mamy uważałam, że nasze potrawy nie zostały skutecznie poświęcone.

Innym problemem, któremu poświęcałam dużą uwagę i na który nie uzyskałam odpowiedzi od dorosłych, był odstęp czasowy między Wielkim Piątkiem a Niedzielą Wielkanocną. Pokarmy święciliśmy w sobotę, ale wolno było je jeść dopiero w niedzielę. Wiedziałam z lekcji religii (w tym czasie też była w szkole, zanim ją usunieto na lata), że Chrystus został ukrzyżowany, a po trzech dniach zmartwychwstał, w związku z tym, jeśli ukrzyżowanie odbyło się w piątek, to zmartwychwstanie powinno nastąpić najwcześniej w poniedziałek (licząc od dnia następnego po piątku). I tutaj nie uzyskałam odpowiedzi, a kiedy zadałam pytanie na lekcji religii, dlaczego zaczynamy świętowanie za wcześnie, dostałam od katechetki – pierwszy i ostatni raz drewnianą linijką po łapach.

Do tamtej pory nie miałam starć z katechetka, choć inne dzieci często obrywały. Właściwie wcześniej nie rozumiałam dlaczego, przecież lekcje religii polegały głównie na kolorowaniu ładnych obrazków i zapisywaniu tego, co katechetka nam podyktowała. Moje doświadczenie było bardzo bolesne, bowiem nasza katechetka, wbrew temu co później ogladałam w licznych filmach, biła nie po stronie wewnętrznej dłoni, a po stronie zewnętrznej. W dodatku tak naprawdę nikt nie wiedział, za co obrywał. Zazdrościłyśmy bardzo dwum koleżankom innego wyznania, które mogły spędzać lekcje na korytarzu bez obaw o oberwanie linijką i oczywiście dokuczałyśmy im z tego powodu.

Wspomnienia ze Świąt Wielkanocy zlewają mi się ze sobą. To, co zapamiętałam najlepiej, to był fakt, że kiedyś Wielkanoc wypadła 2 marca i było tak ciepło, że do kościoła poszłam w krótkich skarpetkach i samej sukience, konfrontuję jednak swoje wspomnienie z kalendarzem i albo chodzi o rok 1950, gdy Wielkanoc wypadała 2 kwietnia, albo o inną, marcową niedzielę, nie Wielkanoc.

Nad duchowym wymiarem świąt, ich symboliką zaczęłam zastanawiać się dużo później, gdy już przeżwszy w wieku 14 lat kryzys wiary, na długie lata przestałam w ogóle myśleć o religii. Dziś wiem i rozumiem o wiele wiecej, ale choć bardzo chciałabym wierzyć, nie potrafię. Choć byłoby miło, gdyby okazało się, że po latach spotkam w jakimś miejscu mężczyznę, którego nekrolog dziś przeczytałam. Oczywiście jest jeden warunek – musielibyśmy wszystko pamietać z naszego życia.  I móc porozmawiać o tym, nie tylko głupio siedzieć na chmurce, machajac zieloną gałazką – jak opowiadała nam katechetka.