Przed Dniem Zmarłych

Dokąd prowadzą październikowe sny?

Jak im jest, tym bliskim moim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są? Wydaje mi się, że wiecznie przebywają w jakiejś drodze, ciągle wierząc, że dokądś dojdą, ale nie dochodzą, stale pokonują różne przeszkody; niezachwianie wierzą, że właśnie za tym wzgórzem, za tym błotem, to już  będzie, to już jest ta droga, albo te tory kolejowe, które prowadzą  gdzieś, więc nieustannie wdrapują się z trudem na  kolejny nasyp, gdzie nie ma ani drogi, ani torów kolejowych, tylko jest następny wąwóz i następny nasyp…

Jak jest im tam, gdzie są, tym umarłym kiedyś mi bliskim? Co oni robią, gdzie przebywają? Wygląda na to, że nieustająco idą przed siebie, szukając. Wchodzą na nasypy, wzgórza, schodzą w dół do wąwozów ciągle mając nadzieję, że droga do tego, czego szukają będzie im dana, a przygląda się im cynicznie prawdziwe lub urojone życie. Nagrodzeni czy ukarani za wiarę, pokutujący za niewiarę? Ukarani za niewiedzę tego, czego się od nich oczekuje?

Jak im jest, tym bliskim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są? Może błądzą wśród miejskich murów, wiecznie zacienionych, nieprzyjaznych, pełnych zagrzybionych schodowych klatek, ulic brukowanych kocimi łbami, wśród milczących cieni kobiet zakutanych w kraciaste chustki, przykrywające nędzną, ciemną odzież. Do którego skrzyżowania nie dojdą, w którym nie bądź kierunku, w dali widać fabryczne zabudowania, ponure i groźne, nie na miarę człowieka, choć przez niego zbudowane.

Jak im jest, tym bliskim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są? Może w głębi gliniastego wykopu o pionowych ścianach; usiłują się z niego wydostać, wspiąć się po oślizgłych płaszczyznach nasączonych wodą lub nietrwałych, drewnianych drabinach, kończących się tuż przed krawędzią dołu. Może próbują znaleźć kogoś, kto im pomoże wydostać się z tej pułapki, ale wokół uwijają się, jak pracowite mrówki sylwetki ludzi nieodróżnialnych od siebie, nie mówiących ich językiem, nie patrzących ich bladymi oczami, więc wszystko na próżno. Los musi się dopełnić, inaczej po co by on był?

Jak im jest, tym bliskim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są?  Może usiłują wrócić do jakiegoś hoteliku, w którym nie wiadomo po co się znaleźli, gdzie nie zdążą już na żaden posiłek, bo kuchnia przestała wydawać potrawy; ich autokar z wycieczką dawno odjechał, a oni zapomnieli adresu, numeru pokoju i po co tam się znaleźli? Nie mogą trafić gdziekolwiek, wiecznie głodni i niewyspani…

Dokąd ja trafię po sennym spenetrowaniu wszystkich tych miejsc, po nieustannym, jałowym wysiłku ich zrozumienia?

Piekło to jest, czy tylko czyściec? I po co one nam są? Po co ukazują zajawki? Wideoklipy bez muzyki i słów? Wszak ludzie w młodości są lepsi, szlachetniejsi, na starość wykrzywiają się, karleją, suma ich grzechów i win wzrasta. Dlaczego więc pozwalać im przeżyć lata całe, popełnić wiele złych rzeczy, doznać i nieszczęść i trudów, i nie zasłużyć po śmierci na lepszy los? Komu z tego przyjdzie pożytek w czasach, gdy starcy nie mogą liczyć na szacunek za życia, ani litość po śmierci? Czy za to pokutują, że wybrali niewłaściwą drogę, czy za to, że droga ich wybrała, a oni dali się wybrać?

Czy wybieranie czegoś w ogóle nie jest złudzeniem? 

Dlaczego błądzą?

Dlaczego przypadł im ten los?

A może są tam, by przywoływać moją tęsknotę za tym, czego nie było i czego nigdy być nie mogło, ale za czym ciągnęła dusza moja i od czego nie mogła się odczepić. Są tam, żeby może pokazać mi głupotę wszystkich poczynań, ale i ich nieuchronność. Są tam, żeby wzbudzić we mnie tony żalu, ale żeby też odciąć mnie od łez, by przywołać w ich miejsce noszenie moich kamieni. Jestem kobietą noszącą kamienie, z których nigdy nie można byłoby zbudować domu ani jakiegokolwiek schronienia. Jestem kobietą noszącą kamienie kiedyś, ongiś, a dzisiaj zostają one ciężarem na moich ramionach, choć ich już nie ma. Są tam Oni, widzowie, moi zmarli bliscy, by przywołać moje noszenie kamieni i uświadomić mi noszenie ich kamieni. Jakie były te ich kamienie?

Pytamy, po co, a myślimy za co?

W nasze myśli wdrukowano istnienie winy i kary, jako podstawowe prawo istnienia wszechświata. Jeżeli wszechświat nie zachowuje się tak, jak byśmy po nim tego oczekiwali, jeżeli jego postępki są dla nas niewygodne, wierzymy, że przyczyną tego są nasze winy, które my albo ktoś za nas musi odkupić; to uzasadnia istnienie i potrzebę Osoby Zbawiciela.

Jeżeli więc ziemski klimat zmienia się niekorzystnie uważamy, że jest to wina człowieka. Właśnie: wina, a nie przyczyna działalności. Nie bierzemy pod uwagę, że nasze postępowanie niewiele miało wspólnego z wolną wolą, i że realizowaliśmy cudzą wolę, inaczej: prawo rozwoju skomplikowanych organizmów. Prawo to mówi, że im bardziej skomplikowany organ, tym bardziej przekształca swoje otoczenie, tym mocniej weń wrasta, tym mniej możliwym jest odwrócenie wszystkich procesów, w których uczestniczył. Czy więc można uznać naszą winę ? Nie znamy wszystkich praw przyrody, a to może być jednym z nich, podobnie jak to, że żadnego procesu nie można już cofnąć. Ta sama godzina nie jest nigdy taką samą godziną.

Czym jest to, co nas czeka? Logicznym jest nicość – bo nie będzie ani nagrodą ani karą. Ale czy świat jest logiczny?

Poszukiwany, poszukiwana…

Niedługo ukaże się drukiem moja najnowsza/najstarsza powieść „Taniec kury” we współpracy dwóch wydawnictw: Grube Ryby i RKS Janusz Muzyszczyn. Dostępna będzie również jako e-book w formatach PDF i Publio. W przygotowaniu jest także antologia opowiadań „Wysiedlone dusze”.

O czym traktuje ta powieść? Poniżej opis powieści przygotowany przez panią Justynę Karolak zajmującą się wszechstronnym przygotowaniem powieści do wydania:

“Od powojnia przez głęboki PRL, u którego schyłku społeczeństwo wsiadło do zdumiewającej, oszalałej karuzeli zdarzeń – tędy kroczy kobieta próbująca odnaleźć w świecie uzasadnienie dla siebie, starająca się przetrwać i zrozumieć rzeczywistość. Aneczka (1946), Baśka (1956), Celina (1961), Danka (1963), Elżbieta (1966) i Franka (1978) – tych sześć dziewczyn zabiera nas w podróż tropem powojennej biedy, fatalnej specyfiki komunizmu w Polsce, wykluczenia społecznego lat 60. i obłędu agonii starego systemu. Każda z przywołanych kobiet jest osobna i wszystkie one są jedną kobietą. Tuż przed dotarciem do ostatecznego celu wyprawy trafiamy – właśnie za pośrednictwem jej: jednej, spójnej kobiety – na wariackie przyjęcie imieninowe roku 1984, tam krajalnica do jaj dzierżona w dłoniach windziarki o sowich oczach staje się symbolem nie nowego porządku, a wymownego końca…

Powieść ta osadzona w ramach realizmu magicznego ujmuje cechami reporterskiej uczciwości; ów koktajl konwencji sprawia, że historia chwyta ze serce od pierwszych zdań i z każdą kartą nabiera rumieńców niesamowitości. Uroczy pluszowy miś zyskuje tu głos starego, wrednego cynika, miejski autobus wypełniają człowieczki o lisich mordkach i twardych butach, a peerelowska prywatka przywodzi na myśl mozaikę pokojów Wilka stepowego pióra Hermanna Hessego… I aż chciałoby się zawołać w ślad za Hessem: »Wstęp tylko dla obłąkanych, nie dla każdego!«”.

Dalszych planów literackich już nie mam, poza oczywiście drobiazgami: felietonami publikowanymi tutaj,  w „Babci ezoterycznej” oraz „Spółkach miejskich”, dostępnymi powszechnie wraz ze wcześniejszymi, publikowanymi jeszcze w internetowym magazynie rozwojowym “Taraka”  (niedawno, po przejściach reaktywowanej). Kończę osiemdziesiąty pierwszy rok życia i jak sami rozumiecie – czynienie dalszych planów jest zabiegiem raczej na wyrost optymistycznym. Wiem już, że to ostatnia chwila z przebiciem się na rynek książki wartej czytania; ewentualne przyszłe, pośmiertne sukcesy już mnie nie interesują.  Odchodzą z tego świata osiemdziesięciolatkowie i wkrótce nie będzie już komu opowiadać o tym najgłębszym PRL-u, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych; o życiu codziennym, gdy Polska przypominała Koreę Północną. Powszechne narracje opisują PRL z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a to są już lata PRL-u łagodnego, ucywilizowanego.

Zapewne za sprawą Urana w moim horoskopie, pełniącego rolę psuja, jako pisarka zawsze miałam pod górkę. Życie stawiało mi różne wyzwania, ważniejsze niż chęć pisania i zazwyczaj na przekór otoczeniu, które takich wysiłków nie ceniło, a wręcz uważało je za dowód naiwności i przeszkodę w robieniu życiowej kariery i spełnianiu obowiązków, kiedyś dobrowolnie na siebie nałożonych. Zajmując się amatorsko przed laty astrologią, jako systemem wszechstronnie porządkującym wiedzę człowieka o sobie, od innych astrologów uzyskałam prognozę, że moja szansa na sukces nadejdzie w 2025 roku. Mam nadzieję, że dożyję tej szansy i że dobrze to policzono, co najmniej jak inżynier przelicza parametry mostu ze świadomością, iż zwyczaj nakazuje, aby stanął pod nim, gdy ustawiane są szeregi ciężarówek, jako sprawdzian wytrzymałości konstrukcji i prawidłowych obliczeń.

Czas emerytury dał mi okazję do wyzwolenia się z wielu zobowiązań i zadowalaniu własnych dążeń. Niestety przyszedł już zbyt późno, jak na stan mojej energii życiowej i możliwość wkładania wysiłku, a także podtrzymywania kontaktów społecznych. Nieustanny dodatek bólu, towarzyszący we wszystkich moich działaniach zawsze dodawał mniej lub więcej subtelną szczyptę przyprawy z goryczy, wypaczając niejednokrotnie inne moje zamysły, czyniąc z nich przetwory o nadmiernej kwasowości, a więc nie nadające się do spożycia.

Dlatego przyszła pora na ostatni wysiłek, na ostatniej już prostej, aby spróbować przebić się ze swoimi tekstami do szerszej publiczności, a zwłaszcza do osób młodszych ode mnie, które o PRL-u słyszały wiele bzdurnych opowieści i dla których okres ten, historyczny już, kojarzy się wyłącznie z gadżetami, które przeminęły; z topornymi przedmiotami, wytworami ówczesnej gospodarki  i (ewentualnie) swobodnym, choć siermiężnym dzieciństwem, bez ograniczeń, jakie dzisiaj nakładane są na dzieci, ale i bez ułatwień współczesności.

W dodatku, w odróżnieniu od diagnoz historyków, kładących nacisk na sprawy władzy i polityki, spojrzenie kobiet na tamte lata jest zupełnie inne niż spojrzenie mężczyzn, podobnie jak bardzo różne były wymagania stawiane ówczesnej ludności naszego kraju. W tamtych latach (jak ja to widzę) mężczyźni i kobiety stanowili różne gatunki tego samego człowieka, z tą tylko różnicą, że za człowieka uważano mężczyznę, a kobietę jedynie jako rzemieślniczy wyrób z męskiego żebra, przeznaczony dla posługi, z woli Boga podwójnie naznaczony podległością: z racji ulepieniu z błota i pochodzenia z nie najbardziej istotnego kawałka istoty (wszak ze złamanym żebrem można chodzić, a nawet czasem biegać, tylko nie można się śmiać).

Postanowiłam wtedy, w bardzo młodych jeszcze latach, dać głos tym wszystkim istotom, pozbawionym własnych możliwości (mam na myśli głosy nie z cudzego nadania), kiedy w ogóle o feminizmie (podobnie jak o Freudzie) nie wiedziało się albo mówiło bardzo złe rzeczy i nie istniała jeszcze w ogóle literatura (tak zwana) kobieca. Sprawy interesujące kobiety miały ograniczać się do kuchni, dzieci i estetycznego wyglądu, a zaspokajać je miały dwa czasopisma: “Przyjaciółka” dla mieszkanek wsi i “Kobieta i życie” dla mieszkanek miast. Przywilejem kobiet była możliwość pracy zarobkowej, cała reszta była nieistotna. Wszystkie inne żeńskie problemy nazywano “majtkowymi sprawami” i szydzono z nich. Podobnie jak określił je naczelny ówczesnego miesięcznika o poezji w recenzji o wierszach kobiet, nadsyłanych do redakcji, piętnując tematykę miłości do dzieci, trudu porodów i wizję umierania, gdy daje się nowe życie. To w tamtych latach pojawiły się w Polsce egzemplarze “Burdy”, z których można było odrysowywać wykroje, według których samemu uszyć piękne sukienki, nie oglądając się na obowiązującą modę, biorącą za wzór postać kultowej wówczas traktorzystki w kwiecistej, nylonowej chustce na głowie lub robotnicy w workowatym, nylonowym, nieprzepuszczającym powietrza fartuchu, zapinanym na guziki od góry do dołu.

Teraz już na poważnie.

Do czego zmierzam? Poszukuję firmy lub osoby, która zajmie się promocją moich książek (także wydanych wcześniej “Sierotki” i “Papieżycy Odwróconej”) i spróbuje przepchnąć je w kierunku czytelnika przez sterty wydawnictw książkopodobnych, które może kiedyś leżałyby obok literatury, ale raczej w towarzystwie filiżanki kawy i ociekającego lukrem ciastka. Jestem przygotowana na pewne wydatki, ale oczekuję kogoś wysoce profesjonalnego. Koniec pracy nad lokowaniem powieści “Taniec kury” i wspomnienie o innych, wydanych moich książkach przypadałby na koniec października lub listopad.

Proszę osoby zainteresowane o przedstawienie mi swoich możliwości i koncepcji,  a także wymagań finansowych lub i innych oraz ewentualnie adresu do wysyłki książki pod adresem mailowym babciaezoteryczna@gmail.com . Z niektórymi moimi tekstami można zapoznać się na stronie autorskiej www.kasiaurbanowicz.pl

Wierzę w wartość literacką i poznawczą swoich książek i wierzę, że także osobom lokującym je, jako produkt, ich lektura sprawi przyjemność i da sporo do przemyśleń. Moja wdzięczności będzie sięgać nawet zza grobu.

 

Sklonowani i Inni

Pewna kobieta napisała powieść pt. “Jesteśmy inni”. Na okładce zamieszczono standardową piękność w standardowym makijażu z przedłużonymi rzęsami, okiem podkreślonym w kolorze najmodniejszej (wg reklam) karoserii, nie pamiętam już jakiego modelu samochodu, wydłużonymi rzęsami i ustami, które były zapewne sztucznie powiększone trującym zastrzykiem.

Zadziwia mnie nieustannie to, że chcąc być oryginalnymi, ludzie postępują  wbrew zapowiedziom, najchętniej poruszając się w stadzie jednolitych klonów. Kiedy sklonowano lata temu pierwszą żywą istotę, owcę Dolly, wprawdzie była płodna, a jej dzieci zdrowe, żyła jednak krócej, bo chorowała, ale coś z nią albo z samym eksperymentem było nie tak, bo sprawa ucichła i więcej nie słyszałam o klonowaniu czegoś więcej (poza jedną małpą), niż linii komórkowych. Eksperymenty przestano finansować, a naukowcy pozostali skłóceni o zasługi i ukrywanie niektórych aspektów eksperymentu. Zdaje się, że sprawa umarła śmiercią naturalną.

Po czterech latach nie wychodzenia z domu i blisko dwóch, kiedy dysponując wózkiem elektrycznym jeżdżę na spacery po osiedlu, po raz pierwszy zostałam wywieziona do pewnej galerii handlowej. Pojawił się ktoś z samochodem, który był kiedyś londyńską taksówką i został przystosowany do przewozu osoby na wózku, poprzez rozkładaną rampę, wyjmowaną z bagażnika. Wjechałam więc po tej rampie do samochodu i tam przesiadłam się na kanapę. Ruszyliśmy w drogę. W podziemnym parkingu, w galerii handlowej musiałam zjechać wózkiem tyłem po tej rampie, ponieważ w samochodzie nie było miejsca na dokonanie obrotu. Na pierwszą trudność natrafiłam, kiedy przesiadam się z  nisko ustawionej kanapy do wózka, nadwyrężając sobie nadgarstek i próżno szukając czegoś do przytrzymania się na dostępnej mi wysokości. Osoba towarzysząca asekurowała mnie z tyłu, jednak trochę z tej rampy zboczyłam, prawie spadając na końcówce, ponieważ miejsce parkingowe dla niepełnosprawnych ustawione było obok filaru i nie za bardzo mogłam skręcić. Niestety, w Polsce większość samochodów do przewozu niepełnosprawnych ma rampy do zjazdu wózków tyłu, a nie z boku samochodu, tak więc miejsca wyznaczone dla niepełnosprawnych są po prostu za wąskie, choć wystarczająco długie. Ostatnio widziałam reklamę takiego samochodu, z którego rampę rozkładaną zaprojektowano z boku – współczuję użytkownikowi, zwłaszcza że samochód nie przewidywał innego kierowcy niż niepełnosprawny, nie zsiadający ze swojego wózka w czasie kierowania samochodem i chyba nie było w nim miejsca dla drugiej osoby mogącej w razie czego pomóc. Różnica między tym samochodem, a tym, którym mnie wożono była tylko taka, że wjazd odbywał się tyłem, a zjazd przodem, potem wózek obracał się, wysuwała się kierownica i zamykały drzwi. No ale na parkingu dla niepełnosprawnych kierowca musiałby wjechać z powrotem do samochodu i poszukać sobie innego miejsca do postoju.

Kiedy już jakoś wjechałam do galerii handlowej, ustawienie drzwi wjazdowych było takie, że środkowe, szerokie przejście przeznaczone było dla wychodzących/wyjeżdżających z galerii, zaś dwa po bokach, przeznaczone dla wchodzących, były dość wąskie dla wjeżdżających. Drzwi były podwójne: pierwsze się otwierały same, niestety drugie trzeba było  pociągnąć do siebie i w ten sposób otworzyć. Jednakże, żeby je otworzyć ,trzeba było się wózkiem cofnąć i stuknąć w poprzednie drzwi które otwierały się tylko dla wjeżdżających a nie dla wyjeżdżających, a właściwie dla chodzących, a nie dla ludzi na wózkach. Ewidentnie ktoś myślący bardzo pokrętnie nie pomyślał o osobach na wózkach. No, tak czy inaczej przy pomocy oczywiście osoby towarzyszącej jakoś dostałam się do środka jednej z największych galerii handlowych w Warszawie.

W środku pełno ludzi spacerujących i oglądających sklepy zza szklanych szyb. Nie do wszystkich sklepów mogłam wjechać, albo drzwi do nich były za wąskie, albo w środku nie było tyle miejsca, żeby zmieścić się wózkiem, nie mówiąc już o manewrach. Tak więc do specjalistycznego sklepu z serami nie udało mi się wjechać i zobaczyć, czy może jest tam ser owczy. Zrobiła ta osoba towarzysząca, ale sera takiego nie znalazła. Wyobraźcie sobie: sklep specjalistyczny, w którym brakuje jednego z rodzajów najważniejszych serów! Pewnie w Polsce ludzie nie odróżniają  sera owczego od koziego i dlatego nie przewidzianego w ofercie handlowej. Po taki ser (podrabiany zresztą najczęściej) należy udać się do Zakopanego albo zadowolić się dostępnym w marketach tzw. “euroserem”, smakującym jak bezsmakowa guma do żucia. Nawet polska bryndza jest krowia (lub krowio-owcza), oszukana podobnie jak kiełbasa cielęca z zawartością 10% cielęciny i smakująca wieprzowym smalcem. Kochamy podróbki lub nie odróżniamy ich od oryginałów.

Potem już tak się złożyło, że na tym parterze znajdowały się inne sklepy prawie wszystkie z perfumami, zresztą jednej firmy. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście w Polsce ludzie głównie kupują kosmetyki, czy też rozmnożenie takich sklepów bierze się stąd, iż można w nich poszaleć z cenami. Idący ze mną bywalec takich sklepów twierdził że na innych piętrach będzie inaczej, ale ja już i tak miałam dość. Przytrafiło mi się coś, o czym dotychczas czytałam, ale sama nie doznałam nigdy. Prawdopodobnie po sześciu latach izolacji od świata poczułam tak ogromny lęk przed tłumem ludzi łażących w tę i z powrotem, nie zwracających uwagi na innych ludzi. Konieczność manewrowania wśród osób, których wzrok znajdował się na poziomie o dwie głowy wyższym niż ja, a może także i z innych przyczyn spowodowała, że doznałam ataku paniki. Gdybym była samotnie, szybko opuściłabym to stresujące miejsce. Ale wypadało docenić czyjeś poświęcenie i także dla skorzystania z okazji wjechałam do dużego marketu, gdzie kupiłam trochę owoców i warzyw, niedostępnych na moim osiedlu, jak np. bakłażan, fenkuł, czerwone porzeczki i ostatni już chyba w tym roku, świeży bób. Wprawdzie w tym markecie ścieżki dla wózków były wystarczająco szerokie, ale niestety i tak węższe niż w analogicznych sklepach Holandii. Poza tym polską specjalnością stały się ustawione po środku alejek, jak sztaple cegieł na budowach – sterty nierozpakowanych towarów, widać z oszczędności na powierzchni magazynowej lub częstotliwości dostaw. Wózki na zakupy od czasu mojej ostatniej bytności w markecie przed sześciu laty powiększyły się co najmniej dwukrotnie, tak że przejechanie alejką obok takiego wózka, zwłaszcza ustawionego ukośnie, było niemożliwe; za każdym razem trzeba było zwracać się z prośbą do kogoś o przepuszczenie. W dużym markecie to kilkadziesiąt próśb i murowana depresja lub zniecierpliwienie wraz z nieuprawnionym przekonaniem, że mamy do czynienia ze sklonowanymi Dolly (każda owca ustawia wózek w poprzek).

Zapewne przesadzam, bo moje uczucie paniki brało się także z tego, że oswoiłam już dwie osiedlowe Biedronki, w których doskonale wiedziałam i wiem, gdzie nie mogę wjechać, bo się nie zmieszczę i gdzie muszę się cofnąć, żeby wykręcić, a gdzie spotka mnie awantura, że komuś przeszkadzam. Tutaj geografia miejsc, do których zwykle nie mam dostępu nie jest taka oczywista i z racji wielkości sklepu ogromnie zmienna. A może i moja panika brała się z innych przyczyn.

Z radością przyjęłam, że już podjechaliśmy pod mój blok i przy asekuracji towarzyszącej mi osoby udało mi się tyłem zjechać rampą samochodu. Niestety i to miejsce, wytyczone dla niepełnosprawnych było zbyt wąskie i zjeżdżając trafiłam prosto w zagłębienie w asfalcie z kratką odpływową oraz wysoki krawężnik, tak, że mój wózek się zbuntował: stanął i nie chciał ruszyć dalej. Na wyświetlaczu wszystko było w porządku, akumulator naładowany do pełna (jeszcze nigdy nie widziałam żeby nie był naładowany, więc sądzę, że wyświetlacz jest tylko dla ozdoby). Musiałam więc odblokować i zablokować kilkakrotnie cztery hamulce, które znajdują się w moim wózku (to taka czynność magiczna, jak za dawnych lat przy pierwszych telewizorach, kiedy gdy zginął obraz lub dźwięk, należało uderzyć raz z prawej, raz z lewej, raz od góry, miarkując ciosy, żeby aparat się nie rozpadł) poczekać jeszcze chwilę, a osoba towarzysząca musiała wypchnąć mnie z dołka, ponownie włączyć bieg I wózek niechętnie ruszył.

Mokra od potu ze zdenerwowania dotarłam do swojego łóżka, starając się zabić w sobie złe emocje, a przynajmniej przekuć je w coś pożytecznego – co niniejszym czynię, po upływie jakiegoś czasu, gdy perspektywa wydarzeń mocno się oddaliła. Niestety, bycie starcem/staruchą wiąże się z nadwrażliwością na sprawy kiedyś niedostrzegane albo lekceważone. Co mnie, chodzącą obchodziły kiedyś krawężniki albo kratki odpływowe w asfalcie, czy też zapadlisko przed wjazdem na chodnik z jezdni gdy pali się już czerwone światło, a silniki samochodów niecierpliwie dają po gazie czekając aż wreszcie ta zawalidroga wyłączy swoje hamulce pozwalając osobie towarzyszącej przejść na tryb ręcznego pchania, obrócić wózek dużymi kołami w stronę chodnika i zjechać sprzed zasięgu spieszących się nieustannie kierowców. Czerwone światło dla mnie jest zielonym dla nich, to ich prawo, a nie moje.

Dziś, kiedy sprawa przetrawiła się we mnie (ze znacznym udziałem podświadomości, której bardziej wierzę u schyłku moich dziejów) mogę wyciągać wnioski. Niewiele dadzą powtarzane wskazówki i rzekomo stwarzane warunki przez kształtujących przestrzeń osobników nie rozumiejących specyfiki odmienności bez udziału samych odmiennych. To musi odbywać się inaczej, bardziej naturalnie. Ba, ludzie muszą sami z własnej woli stawać się bardziej odmiennymi (jak na razie pracują za nich ich geny, eliminując stopniowo wsobnych) inaczej marny nasz, jako ludzkości, los. Może już zresztą to się dzieje tylko wolno i niedostrzegalnie.

Ja już wiem – bycie klonem to ścieżka donikąd. Tylko w odmienności leży siła. Tylko na skraju kultur powstają dzieła poruszające prawdą i odkrywające nowe drogi i ścieżki. Odmienni, niepełnosprawni, sprawni czy rozumni inaczej, to nie gorszy rodzaj człowieka, z którym nie trzeba się liczyć, a najwyżej być tolerancyjnym czy wyrozumiałym. Przeciwnie, oni pozwolą spojrzeć wam w świat przez was zbudowany na nowo, każą dostrzec, że argument “zawsze się tak robiło” nie jest argumentem wartym uwagi. Świat klonów przeminie; to, co zostanie, te resztki, odpady i niewykorzystane cząstki będą mogli zagospodarować i żyć wśród nich tylko INNI. Obserwujmy i uczmy się od nich, bo może w nich znajdziemy rozwiązanie dla planety.

 

Ryży i Świński Blondyn

Kiedy nasz naczelny wódz palcem wytknął naszego największego wroga, a mianowicie “Ryżego”, jak to bywa często u starszych osób, moje myśli poszybowały natychmiast ku wspomnieniom. Wprawdzie wódz jest o ponad 10 lat ode mnie młodszy, więc zapewne nieco inne ma wspomnienia, także co do przezwisk, jakimi obdarzano wrogów za naszych wczesno nastoletnich czasów. Za mojej młodości wrogiem nie był nigdy „Ryży”. Największym wrogiem był „Świński Blondyn”. Będąc młodą wychowawczynią na koloniach letnich dzieci klasy pracującej miast i wsi słuchałam stale takiej ballady:

“Świński blondyn wciąż się chowa,
W domu nigdy nie nocował…”

Nadmieniam, że inne przestępstwa „Świńskiego Blondyna” wciąż nie są mi znane i nie zapamiętałam ich niestety, ani reszty piosenki.

Jakie to ekscytujące – te eskalacje podświadomości! Zakłada się, że złoczyńca ma stały dom i powinien w nim nocować, a największym jego przestępstwem jest to, że przebywa poza miejscem stałego zamieszkania i zameldowania, a tym samym wprowadza w błąd władze naszej ukochanej ojczyzny ludowej, bowiem w dowodach osobistych figuruje zawsze miejsce stałego zamieszkania, do którego człowiek jest przypisany. Tę historyczną prawdę uzupełnię wspomnieniową anegdotą.

Dzień i noc przed ślubem z moim mężem, już świętej pamięci, spędziliśmy na ciężkiej pracy, która miała przynieść nam kasę na pierwsze dni wspólnego życia. Mój mąż od czasu do czasu dostawał zlecenia od dzielnicowych władz na sporządzanie spisów mieszkańców dzielnicy objętych obowiązkowymi szczepieniami i płacono mu jakąś tam część złotówki  (groszy jeszcze wówczas nie było) za jedno nazwisko wpisane do wielkiej księgi. Całość spisu przynosiła zupełnie niezłe, jak na kieszeń studentów dochody. Dlatego też przeddzień naszego ślubu i noc spędziliśmy na pracowitym, odręcznym przepisywaniu drukowanymi literami, z jednej księgi do drugiej, spisu mieszkańców. Nasz ślub wyznaczony był gdzieś koło południa i pamiętam, że ostatnie nazwiska zostawiliśmy na wieczór po ślubie (tam i z powrotem udaliśmy się nań tramwajem), w czym pomagał nam kolega męża, jak również w dokończeniu malowania pokoju, w którym mieliśmy  mieszkać. Jednakże noc spędzona przez mojego męża poza swoim miejscem zamieszkania i zameldowania uruchomiła zazdrosnych sąsiadów, czyhającym na nadmetraż mieszkań sąsiedzkich. Z tego też powodu nasłali na nas Milicję Obywatelską celem sprawdzenia, co czyni u mnie osobnik niezameldowany. Była to zresztą poważna złośliwość, ponieważ karać można było za więcej niż trzy dni pobytu niezameldowanego, jedna więc noc nie robiła żadnej różnicy z prawnego punktu widzenia. Milicjanci okazali się bardzo sympatycznymi ludźmi, a kiedy pokazaliśmy im zaświadczenie z Urzędu Stanu Cywilnego o terminie naszego ślubu, wyznaczonego na następny poranek, opuścili nas gratulując i życząc szczęścia na nowej drodze życia, napominając jednocześnie, że noc poślubna, to dopiero następna, a nie poprzedzająca ślub, z czego dowodnie widać, że byli bardziej papiescy niż nasza obecna prawica. To tak a propos opresji stosowanej przez siły porządkowe wobec obywateli.

Dzisiaj poezja zmierza w innym kierunku. Czytam w Internecie wiersz młodej poetki czy poety:

„Pukają mi po czole chwasty” (!)

Jakby pisał/a to dla mnie, babci starszej od wodza o ponad 10 lat, czym może się tłumaczyć, że nie będę głosować tak jak 56% emerytów i rencistów wielbiących PIS. Dlatego ja swoim wrogom wymyślałabym od świńskich blondynów, a nie od ryżych, niezależnie od rzeczywistych kolorów włosów.

O poetyckich ambicjach złośliwości trochę

Czymś najbardziej paskudnym dla kandydatów na twórców literatury w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, gdy studiowałam polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, był epigonizm. Nazwanie epigonem jakiegoś pisarza lub poety, lub innego mistrza pióra, było najgorszym epitetem, jaki można mu było zaserwować i jakim obrazić.

Epigonem był ktoś, kto nie dość że porusza się ze stadem, to jeszcze nie nadąża za nim; wlecze się w jego ogonie, spóźnia się ze wszystkim i skazany jest na wymarcie, czego jeszcze nie rozumie i z czego nie zdaje sobie sprawy, jest więc znakomitym materiałem do drwin i śmiechów. Jego konkurentem na tę pozycję może być tylko grafoman. Zawsze należało być nowatorskim, postępowym, oryginalnym zarówno w formie jak i w treści.

Dziś jest już inaczej. Zatarła się różnica między książką, a towarem, między literaturą, a produkcją. Pochodną tego jest awans epigonów, którzy wyszli na czołówkę, których dzieła, czymkolwiek by były, jako typ produktu zostały już przy innych okazjach sprawdzone, przeżute i przyswojone, a w ślad za nimi i wzrosła pozycja grafomanów i grafomanek, jako najbardziej zbliżonych do przeciętnych użytkowników kultury, bowiem grafoman jest twórcą, który odpowiada wyłącznie na zamówienia. Tak więc grafoman dobiera tematy książek, a epigon dba o to, żeby nie zawierały żadnych niespodzianek.

Nowatorzy nie są mile widziani, podobnie jak nuworysze, które to pojęcia lud często myli, a to dlatego, że wszelka nowości nie jest wskazana z tego powodu, iż nie jest sprawdzona. Niesprawdzone nowości, to właśnie jest przedmiot obelg i kpin. O takich twórcach mówi się, że zasłużyli na upadek, ponieważ nie umieli podejść do tematu, jak fachowcy. Podobnie jak o katastrofie turystycznej łodzi podwodnej, która niedawno uległa implozji przy wyprawie do wraku „Titanica”, mówi się, że jej przyczyną było niesprawdzenie czegoś przez ekspertów z dużym doświadczeniem i nie opatrzenie jej, jako nowego produktu, certyfikatem potwierdzającym bezpieczeństwo użytkowania. Do bezpiecznego użytku należy też certyfikować dzieła literackie – muszą być łatwe w odbiorze, przystępne w rozumieniu i powtarzalne w obsłudze.

Najdroższą pozycją w kosztorysie publikacji dzieła literackiego jest reklama i promocja. Dzieło bez nich nie zaistnieje, pieniądze nie zaangażowane w nie są wtórne, a więc bez nich świat się nie zawali. Ich koszty, żeby dystrybucja była  skuteczna i zyskowna, przekraczają wszystkie pozostałe, najniższym zaś z nich jest honorarium autorskie. Czy uwierzycie mi, gdy napiszę, że źródło zbliżone do Ministerstwa Kultury podało minimalne honorarium za książkę literacką w wysokości zbieżnej z kosztami korekty? Wydaje się nieprawdopodobne, ale tak jest. 

Czytam dziś wiersz.
Autora nie podam, po co nękać kogoś bez potrzeby?

“czas roznosi
skrawki słów
tych najważniejszych
w życiu

wspólnych
Twoich – Stefana

i echa słów
zostały w sercach
Waszych córek

w Ani
zamyśleniu nieba

u Dominisi
– muzyka poezji

2023.07.09, godz.22:54”

 Przy okazji zwróćmy uwagę na filozofię użycia wielkich liter. Wiersz zaczyna się od małej litery, podobnie jak wersy i zwrotki. Wielkie litery zarezerwowano dla imion i dla maniery znanej od dawna, zaimków oznaczających lub dotyczących osób bliskich lub szanowanych, w korespondencji do tychże osób. Moją uwagę zwrócił też zapis tak dokładnej godziny powstawania wiersza, choć oczywiście godzina jest najważniejsza tylko dlatego, że ma podkreślić wagę dzieła stworzonego z mozołem przez poetę, podobnie jak spotkanie, którego wiesz dotyczy, ale o którym nic nie wiadomo, bo autor chciał napisać wiekopomny wiersz,  ale nie chciał powiedzieć, o czym on miał być. Imiona wymienione przez autora mają świadczyć. że osoby  je noszące przejdą do historii, podobnie jak przeszła Mickiewiczowska pierwsza miłość, Maryla, mimo że oznaczona tylko pierwszą literą imienia w wierszu „Do M…”.

W szkole często polecano mi streszczać różne utwory, także wierszowane. Mój polonista twierdził, że dobry utwór obroni się nawet w kiepskim streszczeniu. Nie wiem. Ja bym wiersz ten tak streściła: “A ja wiem, nic nie powiem”

Nic dziwnego, że przemówienia pewnego polityka niektórym ludziom kojarzą się z poezją do tego stopnia, że w tej formie próbują ją zapisać (używając jednocześnie programu do obliczeń i kalkulacji).

 

Czym nasiąkają nasze skorupki

Współczesne, przesiąknięte polityką życie, skłania nas do podświadomej wiary, że jest ona w naszym życiu najważniejsza, że wpływa nie tylko na losy kraju, ale i na indywidualne życiorysy w stopniu o wiele większym, niż nam się wydaje. Tymczasem to nieprawda.

Nasze indywidualne losy zależą od wielu rozmaitych okoliczności, wśród których sytuacja polityczna jest tylko jednym z parametrów, niekoniecznie podstawowych. Abstrahując od klęsk żywiołowych i wojen, jej wpływ na nas jest minimalny, a na pewno nie wypowiedzi polityków, które traktujemy jako coś istotnego, chociaż w gruncie rzeczy oznaczają tylko, że ktoś coś powiedział. Dziś powiedział to, a jutro powie coś innego, nie zawsze szczególnie odkrywczego. Wystarczy uświadomić sobie, że np. w najbiedniejszych krajach niekoniecznie ludzie cierpią na depresję w takim stopniu, jak w krajach, gdzie ludność jest  lepiej sytuowana. Podobnie ma się sprawa ideologii i systemu zarządzającego państwem. Dla większości ludzi nie ma on najważniejszego znaczenia, chyba, że ludzie ci należą do grup sekowanych i piętnowanych. Ale w każdym ustroju i w każdych okolicznościach istnieją takie grupy, nie trzeba koniecznie dyktatury, żeby kogoś zniszczyć. Rzecz tylko leży w skali opresji, której są poddawane. Słowo może stanowić tu broń, ale czasem przychodzi szybko inne słowo, inna sprawa, inna broń; jutro lub pojutrze.

Dzieje się tak dlatego, że każda strona polityczna usiłuje wykazać swoją ważność dla państwa i życia ludzi; jest to czasami jedyna zgodna rzecz między różnymi frakcjami politycznymi. Słuchając codziennie słów polityków zaczynamy wierzyć, jak bardzo są oni dla nam niezbędni nie zawsze rejestrując ich sprzeczności i kłamstwa, często nawet nie maskowane.

Jedyną rzeczą, która może uchronić nas przed tym jednostronnym spojrzeniem na uwarunkowania życia ludzkiego jest literatura. Pisarze szukają (z nielicznymi wyjątkami oczywiście) problemów i okoliczności, w których polityka nie ma zbyt wielkiego znaczenia, tym samym podnosząc wagę indywidualnych losów i decyzji poszczególnych osób, które dla polityki niewiele znaczą. Wprawdzie siła słów może rosnąć lub maleć, ale to za sprawą innych słów.

Spychanie literatury na margines życia, zastępowanie dobrych książek gniotami, pełnymi przemocy i atrakcyjnie szybkiej akcji,  działa na korzyść polityków, którzy uważają się za szafarzy naszego życia i naszych losów. Przy okazji jednak zastępują wzorce warte analizy i obejrzenia oraz bliższego poznania, wzorcami przykrojonymi i dopasowanymi do średniej statystycznej, na niskim poziomie dokładności, świadomości i refleksji. 

Polityka jest wrogiem literatury i to wrogiem gorszym, bo ukrytym. Politycy wspierają pewnych autorów, których dzieła współgrają z ich poglądami, zaś część autorów ulega im i daje się prowadzić jak bezmyślne zwierzęta w stadzie.

Czasami jednak mimowolnie prawda przebija przez obowiązujące schematy myślenia, jak dzieje się to np. z oceną Ukraińców w Polsce. Część polityków podkreśla, jacy to jesteśmy wspaniali i godni najwyższych pochwał, że pomagamy uchodźcom ukraińskim w Polsce, a przecież oni nie tak dawno, bo kilkadziesiąt lat temu wstecz, jeszcze za życia niektórych z nas mordowali Polaków bezlitośnie. W podtekście tego przekonania jest głębokie zdziwienie, że nasze społeczeństwo w wielu sprawach głupie i niedouczone, w tej właśnie sprawie wykazuje najwyższą moralność, wręcz biblijną w rodzaju nadstawiania drugiego policzka. Temat ten wydaje się politykom samograjem i są tylko zdziwieni, że  niewielu go podchwytuje.

Moim zdaniem to nieprawda, to nie jest tak. Bardzo wielu Polaków pochodzi z tak zwanych kresów, tzn. obecnych ziem ukraińskich. Mieliśmy rodziców i dziadków tam urodzonych, mówiących śpiewną polszczyzną tamtych stron, wtrącających ukraińskie wyrazy do swojej codziennej mowy, opowiadających dzieciom z sentymentem o pięknych ziemiach, krajobrazach, wspaniałych ludziach i życiu, wprawdzie biednym, ale godnym. To, że życie to zostało zaburzone przez politykę, w ogólnym rozrachunku  pamięci jest pomijane. Ważniejszy jest ten zagajnik, ten sąsiad i jego wspaniałe plony; tamta piaszczysta droga, którą szło się boso do kościoła kilometrami, dopiero jej kresu zakładano buty. Mimo tego tamten świat był im bliższy niż współczesny, z ich techniką, luksusami (często iluzorycznymi), ale i ograniczeniami i wymaganiami wobec jednostki.

Ukraińcy w Polsce przywołują swoimi głosami, swoim sposobem bycia podświadomie zupełnie naszych bliskich, którzy często już odeszli, a którzy mieli z nimi bardzo wiele wspólnego: zachowanie, poglądy, bliskie związki, rodzinne anegdoty, zwyczaje i rytuały. Pierwszy odruch Polaków, to opiekuńczość wobec kogoś, kogo uznajemy za swoich młodszych braci. Dopiero później przychodzą refleksje oraz zachowania sterowane słowami niektórych polityków, bowiem część z nich ulega tak samo jak my, rodzinnym sentymentom i gubi się w swoich odczuciach.

Podobny zresztą stosunek mamy do Białorusinów, których wielu w Polsce znalazło swoje chwilowe miejsce pobytu. Od zawsze Rosjanie byli naszymi  wrogami, więc doskonale ich rozumiemy.

Przykro tylko, że te szczere zachowania usiłują zaburzyć politycy, ponieważ z jakichś tam przyczyn nie są im potrzebne. Dla nich i ich pychy członek społeczeństwa powinien zachowywać się tak, jak polityk mu pokaże, bez żadnych sentymentów rodzinnych i innych. Nawet religijność przykrawają do swoich przekonań, usuwając z niej wzniosłość, dobroć, pomoc, a pakując do niej prymitywne wytyczne rzekomo moralne, jak np. zakaz przerywania ciąży jako ochronę życia poczętego. 

Kiedyś kazania księży wiązały się z refleksjami moralnymi, o wiele bardziej skomplikowanymi niż dziś. Wszak Biblia nie jest jednoznaczna wielu sprawach i dlatego żądaniom moralnym należało dać oprawę bardziej refleksyjną, tłumaczącą rozmaite sprawy, które dla polityków są teraz proste jak drut. Wiem to, bo w dzieciństwie chodziłam co niedzielę do kościoła i kazania były dla mnie często źródłem refleksji. Dzisiaj w czasie bardzo rzadkiej bytności w kościele przy okazji ślubów lub pogrzebów słyszę wiele słów odbijających poglądy polityczne księży, trochę wyświechtanych banałów, dużo informacji dotyczących spraw finansowych parafii i sporo wyrzekań pod różnymi adresami – jakby księżom pasowało na kazaniu właśnie poszukiwanie winnych za prawdziwe lub urojone krzywdy.

Echa tej przeszłej już refleksyjności tkwią w naszym społeczeństwie do dziś, choć coraz bardziej okrojone i odsunięte na bok. Tym należy tłumaczyć także odchodzenia od religii, która nie zaspokaja potrzeby zadumy nad życiem, postępowaniem swoim i innych; nad dobrem i złem. Po co nam taka religia, za udział w której trzeba płacić, a nie otrzymuje się nic.? Zostaje trochę rytuałów, ale przestają być potrzebne; jeżeli JA idzie w kąt i religia idzie w kąt.

Zastanawiam się, co się stanie, gdy dobra literatura śladem religii pójdzie w kąt. Już dziś tematem książek są problemy wyciągnięte przez polityków, a nie te, które najczęściej absorbują człowieka. No i pojawia się literatura typu farbowane lisy, mająca na celu spowodowanie  rzekomego dobrostanu jednostki, czerpiącego nie z pewności słuszności postępowania, a z pozytywnych zbiegów okoliczności (np. odziedziczenie spadku) lub znalezienie miłości życia przez kobietę brzydką jak noc, także przez przypadek. Smutne to, nawet bardziej niż z pozoru się wydaje, bowiem odchodzi w kąt nawet to co instynktowne, a raczej wypracowane przez pokolenia: zwyczajna ludzka dobroć, przyjaźń, zainteresowanie drugim człowiekiem i odruchowa pomoc, jaką świadczyli sobie ludzie poddani trudnym doświadczeniom. Dzisiaj oczekujemy tego od polityków łącznie z żłobkami, przedszkolami i domami starców, eufemistycznie zwanych “naszymi kochanymi seniorami” bo walczymy ze słowami: „murzyn”, „inwalida”, „starzec” i usiłujemy zastąpić je innymi, w myśl przekonania, że nienazwane nie istnieje. Zapominamy też, że nie istnieje coś, czemu nadaje się fałszywe miano.

Spisek który nas wykończy

Pewien człowiek napisał coś w mediach społecznościowych, potem zresztą wycofał się z tego twierdząc, że było to szyderstwo, tylko nikt go nie rozpoznał. Oczywiście szyderstw nie rozpoznaje się na piśmie, lecz wyłącznie w słowach wypowiedzianych –  po akcencie i intonacji, ale to trzeba wiedzieć. Zakładam więc że było to na serio

Cytat 1: Za ten tekst z zeszłego roku usunięto mi konto. Tak po prostu. Bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia. Zobaczymy czy to też usuną… A zatem wrzucam. SYNDYKAT. Wiele osób w swojej zrozumiałej frustracji i wściekłości mówi: trzeba wyjść na ulice bo nas wykończą! Fala zdarzeń od marca 2020 roku – wywołana celowo – na naszych oczach niszczy świat jaki znamy z prędkością szarańczy. Z Polski tak szczerze mówiąc, zostały już tylko strzępy. Pandemia, wojna na Ukrainie, galopująca drożyzna, szalejące stopy procentowe, braki towarów, nieustanne kłamstwa medialne, kolejne zgony ludzi w sile wieku – z powodu „upałów”, depresje i samobójstwa… Proste ludzkie emocje podpowiadają zatem bunt! Problem w tym, że to tylko emocje, jak najbardziej zrozumiałe ale nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Były pamiętne lockodowny i maski na ulicach. Ile widzieliście ludzi bez masek? Jedna, dwie, trzy osoby na setki idących? Z kim zatem ten bunt miałby być organizowany? To śmieszne. Teoretycznie bierny opór mógłby pokrzyżować szyki planistom Covid-19. Teoretycznie bo to całkowicie nierealne. Wielu ludzi nie rozumie, że tak zwana epidemia mogła zostać odpalona tylko dlatego, że wcześniej przez całe dziesięciolecia trwały na zachodniej półkuli procesy, które wykuły pod nią glebę. Chodzi o trzy zjawiska: koncentracje globalnego kapitału w rękach garstki ludzi, którzy trzymają za jaja państwa i rządy, postęp technologiczny, który umożliwia cały proces od strony technicznej oraz całkowite rozbicie zachodnich społeczeństw, w tym naszego. I to trzecie zjawisko jest tutaj najważniejsze bo ono uniemożliwia jakikolwiek opór. Podam przykład: w PRL-u licealiści na przerwach dyskutowali o książkach, gdy wydano „Ulissesa” Joyce’a, nakład rozdrapano! Proszę popatrzeć na dzisiejszą młodzież… czym ona się dziś zajmuje? Tik Tokami? Kilka chwalebnych wyjątków młodych mądrych ludzi nie zmienia ogólnej reguły, a ta jest tragiczna. Młodzież… pal licho z młodzieżą! Popatrzmy na ludzi dorosłych! Social media porobiły z większości 30-letnich, 40-letnich i 50-letnich ludzi prymitywne meduzy, których cały świat sprowadza się do epatowania fociami z wakacji i liczenia liczby lajków pod nimi. Od 70 lat na Zachodzie i od 30 lat w Polsce trwa proces całkowitej degrengolady umysłów przy pomocy mediów, pop kultury, genderów i LGBT, konsumpcjonizmu czyli dbałości wyłącznie o własną dupę i nowoczesnych dotykowych telefonów, które zastąpiły większości realne życie. Jeśli ktoś więc zastanawia się jak to możliwe by jednym nielegalnym rozporządzeniem rządu rzucić na kolana 39 milionów ludzi to niech jeszcze raz przeczytać ostanie kilka zdań. I koło się zamyka. Bez technologii, koncentracji kapitału i zniszczenia tkanki społecznej wszystko co się dziś dzieje, nie byłoby możliwe. Co około trzysta lat dochodzi do ogromnych przetasowań cywilizacyjnych. Upadają imperia i cywilizacje bo wyczerpują swoje możliwości i zaczynają pożerać same siebie. My jesteśmy obecnie na takim etapie. Ludzie, którzy decydują o losach świata, którzy dysponują nieograniczoną władzą, to nie są idioci ani szaleńcy. To architekci jakich wielu zna historia. Oni wiedzą, że system wyczerpał swe możliwości rozwoju i musi nastąpić RESET, a jednym z jego kluczowych elementów jest zmniejszenie liczby urodzeń, odchudzenie populacji i pozbycie się ludzi starych i „niepotrzebnych”. Podwaliną tego planu są dwa czynniki: ekologia i ekonomia. Zawsze idzie o to samo: o władzę i kontrolę oraz pieniądze. Jeśli więc rozmaite sprzedajne dziwki medialne wyśmiewają takie rozumowanie jako „teorie spiskowe”, to podważają nie  tylko psychologię jako naukę o ludzkiej naturze ale i niemal całą humanistykę, która opisuje mechanizmy rządzące światem. Warto zdawać sobie sprawę, że to co zaplanowano, jest nie do zatrzymania czyli patrz wyżej. Jeśli większość wokół nas ludzi to niezdolni do niczego umysłowi impotenci, to o czym tu w ogóle gadamy? Jeśli taki bank inwestycyjny z Wall Street jak Goldman Sachs może zrujnować Grecję tylko poprzez manipulowanie na rynkach stopami procentowymi jej obligacji (długu), to jaki ktoś ma pomysł aby ten mechanizm przerwać? Ktoś chciałby wyjść z siekierą i przy pomocy serii protestów zawrócić siedem dekad historii świata? A u nas? Wy myślicie, że taki Morawiecki ma w czymkolwiek wolną rękę? Może ma, ale w obszarach o których tutaj piszemy, on robi tylko to co musi. Musi płynąć z falą bo nie ma innego wyjścia. Myślicie że Łukaszenka na Białorusi byłby taki gieroj gdyby nie miał za sobą Putina? Putina, który marzy o stworzeniu własnego NWO. Łukaszenkę pozamiatali by w 15 minut. Jeśli wejdziesz wewnątrz jakiegokolwiek obszaru a zwłaszcza takiego o którym tutaj teraz debatujemy, to zaraz widzisz, że masz ręcę związane od każdej strony i nawet chcąc zrobić coś dobrego dla ludzi, zaczynasz się poruszać po polu minowym. Realna polityka nie ma nic wspólnego z głupawymi hasłami, że „gdybym ja rządził to bym zrobił porządek!”. To jest rozumowanie przedszkolaka bo porządek to by zrobili ale z nim. Nie zawsze trzeba zabijać, czasem wystarczy człowiekowi mającemu żonę i dzieci dać odpowiednie dragi i podrzucić dwie panienki, czasem można zrobić z niego pedofila. Zabija się tylko w ostateczności gdy inne środki okazują się być za słabe lub niewystarczające. Nie będzie buntu, będzie coraz gorsza bieda. Nie będzie powrotu do stanu rzeczy z 2019 roku. Bolszewicy Lenina nie mieli prawie niczego oprócz fanatycznego zapału a rzucili na kolana gigantyczne państwo, rozciągające się na przestrzeni dziesiątek tysięcy kilometrów kwadratowych. Obecni rewolucjoniści globalni dysponują takimi pieniędzmi i możliwościami, że jeśli nie przeszkodzi im sam Bóg albo jakieś potężne siły natury, to dociągną tę grę do końca. Mają swoich ludzi wszędzie. W ONZ, WHO, MFW, Banku Światowym, Komisji Europejskiej, na Wall Street, w Londynie, w Moskwie, Pekinie,  Szanghaju, i w Warszawie, a przede wszystkim w Davos i Genewie w Szwajcarii. Ten SYNDYKAT nie ma granic. To skomplikowany system przepływu kapitału i naczyń połączonych. Jedyne co go ogranicza to biologia i śmiertelność ale wtedy przychodzą następcy i kontynuują dzieło. Świat ma wyglądać jak korporacja Amazon. Rządy i korporacje oraz miliardy posłusznych niewolników. Nikt nigdy nie ogłosi końca demokracji,  natomiast stanie się ona zupełną atrapą. Już zresztą dziś w dużej mierze taką jest. Dwa lata covidowej mistyfikacji pokazały nam ile zostało z demokracji… Nie będzie więc happy endu. No chyba, że spełni się scenariusz zapowiadany przez część naukowców i nastąpi gigantyczna słoneczna burza magnetyczna, która zresetuje globalną sieć i systemy zarządzania planetą. A wtedy wrócimy do XIX wieku. To znaczy ci, którzy przeżyją. (15 sierpnia 2022).”

Cytat 2 „W świecie przyrody występuje coś takiego jak symetria i proporcje. Prawo naturalne, do bólu logiczne. W świecie człowieka również ale nie w świecie polityki. Covid był pierwszym w historii wirusem z którym „walka” zabiła kilkakrotnie więcej ludzi niż on sam. Jeżeli zostają zniszczone proporcje to należy zapytać dlaczego? „Uchodźcy” ukraińscy w Polsce są pierwszymi w historii „uchodźcami”, którzy żyją nie w obozach dla uchodźców ale w mieszkaniach za pieniądze polskiego podatnika. „Uchodźcy” z których większość nie doświadczyła żadnych działań wojennych, którzy po prostu uciekli prewencyjnie. Jeżeli polski urzędnik MSZu, Łukasz Jasina zostaje zawieszony za domaganie się od Zełenskiego przeprosin za Wołyń – zawieszony przez swoich polskich przełożonych – to rodzi się proste pytanie o przyczyny braku symetrii i proporcji. Gdzie leżą przyczyny, że „polski” rząd nie jest rządem polskim lecz obcą agenturalną bandą na łańcuchu? Rozmowa w gronie paru ludzi wtajemniczonych potwierdza podejrzenia… – Jak sądzisz, jak duży może być wpływ taśm z Podkarpacia na to ukro-masochistyczne szaleństwo pisowskich klaunów? – Zapytaj Kuchcińskiego – śmieje się oficer Y. – Nie sądzisz, że problem jest zbyt złożony aby wyjaśnić go w ten jeden tylko prosty sposób? – Owszem, ale taśmy mają na tę hołotę większy wpływ niż większość sądzi, Kostecki znał nazwiska, dlatego umarł w więzieniu – Jak wysoko może to sięgać? – Wysoko, aż do centrali SBU (Służba Bezpieczeństwa Ukrainy). Taka sobie rozmowa… Czytelnik tego tekstu musi pamiętać również, że ukraińskie tematy są bardzo niebezpieczne. Mógłby o tym opowiedzieć Andrzej Lepper – gdyby żył. A najwięcej mógłby powiedzieć pewien prawosławny pop z Żytomierza – Mykoła Hinajło – były major radzieckiego wywiadu. Jesteście aż tacy pewni – po incydencie z Nord Stream – że to na pewno Ruscy wysadzili zaporę na Dnieprze? Ruscy to zbiry ale w tej wojnie biorą udział zbiry trzech sortów: jankeskie, azowskie i ruskie. To nie Wołodia Putin – choć bardzo by chciał – pisze scenariusz tej sterowanej wojny. Nie on, mimo, że śni o reaktywacji Imperium. Putin robi tylko to czego oni od niego oczekują. Kim są oni, tato? – pyta mały syn w pewnym filmie swego ojca generała. Onymi – pada odpowiedź. Żołnierze są tylko tępymi głupimi zwierzętami używanymi w polityce zagranicznej – Henry Kissinger.”

Cały obłęd tych wpisów bierze się z faktu, że wszystkie opisane zdarzenia, nawet gdyby były potwierdzone, a czego nie jestem pewna i nie mam jak sprawdzić, to i tak nie dowodzą, że istnieje światowy spisek, mający nas wykończyć. Zwłaszcza że końcowa refleksja odwołuje się do faktu, że wykończymy siebie sami, albo uczynią to tak zwane siły wyższe np. erupcja na słońcu. Do czego potrzebny jest nam wobec tego spisek światowy?

Teorie spiskowe mają tą cechę charakterystyczną, że łączą ze sobą zdarzenia z odrębnych porządków. Zgony z przyczyny nadmiernych upałów, depresje i samobójstwa tłumaczy się emocjami, chociaż wiadomo, że na upały nie mają one żadnego wpływu. Ustala się związek przyczynowo-skutkowy między rzeczami, które żadnego połączenia ze sobą nie mają, np. statystykę noszenia maseczek ze zdolnością do społecznego buntu, chociaż wiadomo, że aby się buntować, musi być przekroczona jakaś granica, a nakaz noszenia maseczek niekoniecznie taką granice przekroczył, zwłaszcza że wiele osób uznawało ten nakaz za słuszny. Nawet dziś, kiedy ograniczono nakazy, wielu starszych ludzi nosi w sklepach, zwłaszcza dużych, maseczki.

Inny przykład: kłamstwa medialne (w domyśle: wszystkie), jako związane z wojną na Ukrainie, czytelnictwo młodzieży za PRL-u z korzystaniem z mediów społecznościowych obecnie, tłumaczone jako pogorszenie się intelektu tejże młodzieży ( a nie postępem technicznym wiodącym od od różnych rodzajów pisma, np. obrazkowego poprzez druk do nowoczesnych nośników informacji łączących wszystkie funkcje przekazu w jednym urządzeniu). Pogorszeniem się intelektu ja bym tłumaczyła jedynie takie wywody, a raczej fakt, że znajdują wyznawców, którzy w nie wierzą.

Konsumpcjonizm, LGBT i dotykowe telefony, ekologia i ekonomia jako powody dążenia decydentów światowych do ograniczenia liczby ludności poprzez pozbycie się jej rzekomego nadmiaru, a zwłaszcza osób starszych. Czy ograniczenie liczby ludności może być celem światowych decydentów? Jeżeli istnieją tacy (i mają wspólne cele, co raczej nieprawdopodobne) to ich celem mogłoby być wyciśnięcie maksimum zysku przy minimum kosztów, a to może zapewnić każda dziedzina, odpowiednio ustawiona i oprzyrządowana. Wbrew pozorom najwięcej zysków można wycisnąć z osób starszych, które zdobyły już jakiś dorobek życia i mogą używać go na kupienie wszelkich złudzeń przedłużenia i ułatwienia życia. To oni stanowią żyłę złota dla mądrych decydentów!

Cały ten wywód mógłby mieć sens jedynie w takim wypadku, gdyby wszystkie władze wszystkich krajów i w nich wszyscy ważniejsi decydenci kierowali się wspólnymi zamiarami, a jest to niemożliwe chociażby z tej prostej przyczyny, że istnieje tak wiele różnych sprzecznych ze sobą grup interesów, a nawet walczących ze sobą stron, że ten światowy spisek decydentów jest po prostu nierealny. 

Autor teorii próbuje wprawdzie wyjaśnić sprzeczności niektórych jej części, jak np. afery podkarpackiej, która o ile wiem, wiązała się z jakąś relacją damsko męską pewnego polityka, z wojną rosyjsko ukraińską, gdzie polityk ten mógłby być jedynie mikrodrobiną wobec osób zamieszanych w konflikt, w prosty sposób: wy nie wiecie wszystkiego, bo gdybyście wiedzieli, to byście podzielali moje zdanie. Trzeba więc jemu uwierzyć, A jeśli się już uwierzy w rzecz, wydaje się, zupełnie nieprawdopodobną, choć nośną informacyjnie, jak każda afera z seksem w tle,  z rozpędu wierzysz się już we wszystko inne. Także i w to, że miesza się do wszystkiego Andrzeja Leppera, który już dawno nie żyje i zmarł przed wybuchem wojny. 

Na tym polega niebezpieczeństwo teorii spiskowych: albo wy wierzycie we wszystko, albo nie wierzy się w nic, tymczasem wykorzystują one rzeczy wiążące się lub na pierwszy rzut oka mogące się wiązać ze sobą i prawdopodobne lub wręcz oczywiste, z rzeczami w które tylko można  wierzyć, bo rozsądnie nie można do nich dojść.

Z faktu, że w świecie przyrody i od niej zależnym bywa (a nie jest) symetria i proporcja, wyciąga się nieuprawnione wnioski, że wszystko, co nie jest symetryczne albo proporcjonalne, po prostu nie może istnieć naturalnie, z własnego rozpędu, a więc zostało wywołane czyjąś złą wolą. Tak więc nieproporcjonalne i niesymetryczne są następujące zjawiska: fakt że uchodźcy ukraińscy w Polsce nie mieszkają w obozach, tylko na indywidualnych kwaterach,  albo nie potwierdzony fakt, że rzekomo pandemia zabiła mniej osób, niż wszystkie zalecenia związane z walką z nią.

Nie będę już wymieniać dalej tego wszystkiego, co wyczytałam w tym wyznaniu wiary. Chociaż uwielbiam teorie spiskowe, szanuję jednak tylko takie, które przynajmniej z pozoru są prawdopodobne,

Zastanawia mnie, dlaczego ludzie tak bardzo łatwo przyswajają sobie teorie spiskowe, na jaką ich potrzebę odpowiadają. Wszak czytając jakąkolwiek powieść kryminalną, gdzie związki między osobami i wydarzeniami byłyby tego rodzaju, co wymienione w dwóch powyższych tekstach, powieść taką podano by niemiłosiernej krytyce i uznano by za nieudaną i źle wymyśloną. Widać jednak, zwłaszcza w filmach, że przejmowanie się teoriami spiskowymi jest wykorzystywane do budowania fabuły takich opowieści, co powoduje, że oglądając podobny film napotykamy co i rusz na różne sprzeczności. Zresztą często je krytykujemy, jeżeli w ogóle chcemy dyskutować o czymkolwiek. Ponieważ filmy kryminalne uważamy za rozrywkę, sądzimy też, że zbytnie rozważania utrudniają nam pełnienie rozrywkowej funkcji, a czasem uniemożliwiają cieszenie się ich bezmyślnym oglądaniem. Dlatego widząc błędy scenariusza. odpuszczamy twórcom. Nie zawsze chce nam się nad nimi zastanawiać, zwłaszcza wtedy, gdy bardziej atrakcyjne są wątki damsko męskie, stanowiące jakiś margines poznawczy dzieła. W teoriach spiskowych brakuje wątków damsko męskich, chociaż czasem wyciąga się je na siłę, nie przywiązując do nich zbyt wielkiej wagi.

Muszę jednak sprawiedliwie dodać, że w rzeczywistych wydarzeniach czasami występują związki i powody zupełnie nieprawdopodobne, A także i to, że nie wszystkie zagadki, może nawet ich większość, nie są rozwiązywane. Powoduje to przekonanie, że to, czego nie wiemy, nie oznacza że teoria jest nieprawdziwa, a tylko to, że brakuje nam dowodów, których zresztą jako ludzie prywatni, nie nie jesteśmy zobowiązani szukać.

Wbrew pozorom teorie spiskowe nie komplikują świata, a przeciwnie, upraszczają go. Nie ma zbiegu rozmaitych przyczyn wielu zjawisk, które trzeba by rozpatrywać oddzielnie, dokładnie i szczegółowo, a jest jedna przyczyna, i prosta i oczywista – spisek kilku ludzi, którzy mają pieniądze i technologię i stać ich na wszystko, to znaczy na kupienie tego, czego im brakuje. Putin wywołał wojnę i z początku prowadził ją dość głupio nie dlatego, że miał mylne przekonania i jakieś obsesje, ale dlatego, że ktoś nim kieruje i do czegoś go zmusza. Idąc dalej, nad marionetką Putina i jego rządzicielem, stanowiącym część spisku kilku ludzi, jest tylko Bóg, a więc istnienie hierarchii potwierdza od razu ,mimochodem i jego istnienie.

Istnienie Boga potwierdzone jest teoriami spiskowymi, są one więc jak religia. Jak mamy racjonalizować religię, kiedy z samego założenia jest ona nielogiczna i nieprawdopodobna, sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem? Religia jest największą teorią spiskową, jaką wymyślili ludzie, dlatego wszystkie religie mają między sobą wiele podobieństw, więcej niż odrębności. Fantazja ludzka jest bowiem ograniczona, Bóg, jeżeli istnieje, siedzi na chmurce i do rozpuku się śmieje z głupich ludzi, którzy wierzą we wszystko, co ktoś tam skompilował z różnych źródeł. Wszak żaden Bóg nie byłby tak głupi, za jakiego mają go ludzie, sądzący, że komuś będzie się chciało spełnić wszystkie życzenia na raz ,z całą ich wewnętrzną i zewnętrzną sprzecznością. Jeżeli jest wszechmocny, będzie się bawił prawami sterującymi galaktykami albo wręcz całymi światami galaktyk, wszystkimi możliwymi wymiarami wielu wszechświatów, wśród których modląca się staruszka o to, żeby stawy przestały ją boleć albo żeby starczyło jej emerytury do następnej wypłaty jest czymś jeszcze mniejszym, niż odrobina pyłku unoszonego wiatrem Podobnie jak pyłkiem, jest system emerytalny w Polsce.

Na koniec: wszyscy żyjemy teoriami spiskowymi chociaż większość nas, tych rozsądniejszych, traktuje je podobnie do literatury SF.- tym lepsze, im ładniejsze,  im ciekawsze fabuła i im więcej “momentów”. 

Kiedy jednak czytam wpis w mediach społecznościowych pewnego bardzo znanego polityka na jego oficjalnej stronie, przeszywa mnie dreszcz. Ta klasa więcej wie i więcej ma możliwości sprawdzenia faktów, więc to, co pisze brzmi upiornie:

“Nie lekceważcie go. Kaczyński szykuje zamach. Wielu przyjęło śmiechem wejścia Kaczyńskiego do rządu i dymisje wszystkich wicepremierów. Mi nie jest do śmiechu. Moim zdaniem ten ruch świadczy o tym, że Jarosław Kaczyński nie zamierza oddawać władzy dobrowolnie. On już wie, że wybory są przegrane, albo przynajmniej wie, że jest takie duże prawdopodobieństwo. Będzie więc chciał zmienić Konstytucję. Oczywiście nie ma ku temu większości, lecz będzie to chciał zrobić zwykłymi ustawami. Po to zniszczył TK, aby mu nikt nie przeszkodził. Sądzę, że już niedługo do Sejmu zostaną skierowane projekty ustaw. Kaczyński uważam rozważa ich trzy warianty.

I Ustawy zmieniające ustrój Państwa w ten sposób, żeby pozbawić znaczenia Sejm i rząd, a całą realną władzę oddać w ręce Prezydenta RP.

II Ustawy uniemożliwiajace opozycji lub znaczącej jej część udział w wyborach.

III Połączenie pkt. I i II

Oczywiście przeforsowanie takich ustaw (nawet jedynie w części I) oznacza praktyczne wyjście z UE oraz ogromne problemy w relacjach z USA. Kaczyński znajduje się jednak w sytuacji, w której alternatywą jest bardzo prawdopodobna przegrana i kara więzienia dla niego i najbliższych współpracowników. Wychowany w kulcie Piłsudskiego wyobraża sobie siebie jako Marszałka. I za nic ma demokrację.

Jak opozycja powinna odpowiedzieć na taki ruch?

Po pierwsze zjednoczeniem całej demokratycznej opozycji.

A po zjednoczeniu zorganizowaniem Majdanu, który opanuje Warszawę. 

Zrobimy ci Jarku taki marsz, przy którym 4 czerwca wyda ci nielicznym spacerkiem kilku znajomych. Nie damy sobie ukraść Konstytucji, demokracji, wolności i całej przynależności do świata zachodu. Twój zamach stanu po prostu się nie uda. I wszyscy ci, którzy będą w nim uczestniczyć (łącznie z parlamentarzystami) zostaną za ten zamach razem z tobą najsurowiej ukarani.

Potraktujcie Państwo poważnie to co piszę. Ostatecznie jestem jedynym żyjącym byłym wicepremierem rządu Jarosława Kaczyńskiego. Wiem co on myśli.

Roman Giertych”

Brrr… Niedługo zobaczymy, czy słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. 

 

Co obraca się w pył, a co nadmiarowo przyrasta

Koszmary senne mają to do siebie, że najpierw przerażają, ale po jakimś czasie, jeśli zostały  w pamięci dłużej niż zwyczajne sny, każą się zastanowić nad ich wymową. Nie może przecież być, że przerażenie nie ma na celu ostrzeżenia.

Tak miałam i ja. Okropny, senny koszmar polegający na tym, że spotykam się w moim, nieistniejącym już domu dzieciństwa z obojgiem rodziców, nieżyjących od dawna i próbujemy zaprowadzić w tym domu jakiś porządek. Podobnie jak ja, próbująca zaprowadzić porządek w dokumentach pozostałych po moim teściu i mężu.

Mój ojciec pokazuje mi  sterty pakowego papieru, grubego, różowawego i sztywnego, zapisanego bladym ołówkowymi pismem, częściowo nadpalonego i pyta, czy przypadkiem nie są to moje notatki. Jeżeli tak, to trzeba postarać się je odtworzyć. Biorę do ręki arkusz po arkuszu, a one rozpadają mi się w dłoniach. Nie jestem w stanie przeczytać ani litery, ponieważ mój wzrok się mąci tym bardziej, im więcej go wytężam. Nie wiem nawet, czy te notatki pochodzą z jakiejś mojej zapomnianej twórczości, czy są to zupełnie nieważne odpryski projektów regulaminów postępowania w razie tego i tamtego – czyli pozostałości po pracy zawodowej, w której musiałam też uczyć się mnóstwa rzeczy z zakresu prawa i aby tego nie zapomnieć, robiłam zapiski.

Nadpalony papier nie mógł udzielić mi odpowiedzi, ponieważ pochodził z zupełnie innej historii. W czasach wczesnej młodości uczyłam się malarstwa i wówczas wykorzystywaliśmy sterty papieru pakowego, na którym malowaliśmy z oszczędności farbami przeznaczonymi do malowania ścian, nie przesiąkającymi przez ten rodzaj papieru. Fakt, że moje notatki zapisane były na takim papierze tylko utrudniał ich identyfikację. Ponadto za każdym ruchem rozpadał się coraz bardziej, tworząc sterty ulotnych popiołów.

Po jakimś czasie zrezygnowałam z odtworzenia notatek, ale wtedy poczułam, że moje ciało jest bardzo mocno czymś skrępowane. Zdjęłam z siebie narzucone jakieś podarte koce, w które byłam owinięta, ale nadal krępowały mnie różne inne ciuchy, które miałam pod spodem. Niektóre były tak ciasne, że musiałam je z wysiłkiem rozdzierać zamiast zdejmować. We śnie wiedziałam, że są to ubrania wyrzucone kiedyś albo długo wiszące w szafach i nieużywane lub takie, z którymi było mi żal się rozstać, na przykład pewna robiona na drutach niebieska sukienka z różą na biuście i fioletowa, dziergana szydełkiem chusta. Fizycznie dawno już nie istniały, tymczasem znalazły się nie wiadomo czemu w mojej  rodzinie z dzieciństwa. Owijały mnie szczelnie i musiałam wręcz rozrywać  kolejne części garderoby. Ciekawe, że zapamiętałam tylko te, które sama wytworzyłam: uszyłam lub wydziergałam.

Byłam tym rozbieraniem się bardzo zmęczona, a moja mama jeszcze kazała mi gromadzić te sterty szmat w jednym miejscu, ponieważ chciała skopać ogródek i zasadzić tam coś nowego, a zarówno szmaty jak i sterty papieru przeszkadzały w formowaniu grządek. W końcu moje ręce tak mnie bardzo bolały, że nie dałam już rady odgarniać tych wszystkich rzeczy ode mnie. W tym stanie obudziłem się.

Przesłanie tego snu z pozoru było jasne: rzeczy, które obciążają mnie, to właśnie moje pisanie oraz moje starania o zachowanie mojego doczesnego ciała, ubranie go i prezentacja oraz dbałość w tym o swego rodzaju niepowtarzalność i estetykę. Na koniec zaś nic z tego nie przetrwa, chociaż koszt ograniczeń, jakie ponosiłam kiedyś odczuwałam we śnie, jako zbyt duży. 

Czy istotnie tak jest? Czy rzeczywiście takie rzeczy obciążają i krępują człowieka, czy może wręcz przeciwnie, pozwalają mu żyć z celowym zadaniem na resztę życia; zachować siebie na dłużej i zostawić coś po sobie.

Dlaczego akurat pojawili się we śnie moi rodzice? Nawet nie bardzo pamiętam czasy, kiedy byli razem, ponieważ rozstali się, gdy kończyło się moje dzieciństwo. Byli zupełnie różni, niedobrani zupełnie i różne mieli idee oraz wyobrażenia o małżeństwie. Pobrali się jedynie dlatego, że mój ojciec był chory na gruźlicę i jego rodzina chciała mu zapewnić opiekę na koniec życia. Tymczasem wynaleziono antybiotyki i po wojnie mój ojciec został wyleczony. Ich małżeństwo wskutek tego rozpadło się, a ojciec wrócił do swojej pierwszej sympatii, jeszcze z czasów szkolnych, zostawiając mamę i nas z siostrą bez środków do życia.

Miłość do ojca była pierwszą tragedią mojego dzieciństwa – robiłam wszystko, żeby zyskać jego uznanie, nawet w drobiazgach. Tymczasem on zupełnie mnie nie cenił, uważał zawsze, że jestem dzieckiem nieudanym, nieprzewidywalnym, i nie rokującym nadziei na przyszłość. Więcej go wiązało z moją młodszą siostrą, co spowodowało zaburzenie w konstrukcji rodziny, gdzie zazwyczaj ważniejsi są starsi, tymczasem w naszej rodzinie ważniejsza była młodsza moja siostra.

Nigdy do śmierci ojca nie udało mi się zmienić jego poglądu na mnie, nawet już, gdy miałam własne dzieci i wysłałam do niego list z powiadomieniem o ich urodzeniu, odesłał mi go nawet nie otwierając, dając tym samym znak, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Dziś uważam, że był on pierwszą osobą z serii moich nieszczęśliwych miłości bez wzajemności, które zresztą idealizowałam i uważałam za bardziej wzniosłe i przynoszące szczęście (chociaż gorzkie), niż zwyczajne związki.

Zupełnie nie do pomyślenia wydaje się fakt, że ojciec mógłby interesować się moją pisaniną albo moim malowaniem. Czy dlatego, że sądziłam iż z jego punktu widzenia były czymś obciążającym mnie,jako przejaw potępianej przez rodziców t.zw. „bujnej fantazji”? 

Moja matka była znowu bardzo praktyczna; nigdy nie dopuściłaby, aby w mieszkaniu znajdowały się sterty jakiś nieużywanych ciuchów. Dawno znalazłaby dla nich jakiś użytek. Tak więc oboje moich rodziców nie postępowało we śnie tak, jakby zachowywali się w rzeczywistości. 

Co może więc oznaczać dla mnie dziś, w czasach gdy gotuję się do wielkiego nic, ten sen? Ten koszmar miałby mi uwidocznić, że nadal, wbrew pozorom własnych przekonań, kieruję się poglądami moich rodziców i uważam te sprawy, których sen dotyczył, za obciążenie, a nie za sens istnienia? W pierwszym odruchu natychmiast zaprzeczyłabym takiej interpretacji, ale przecież musi w niej być coś głębszego, skoro sen był koszmarem, a nie zwykłym snem.

Nie rozpoznawanie własnego pisma, czyli mylenie nośników przekazu jest chyba celem jednego ze wskazań tego snu. Uwidocznił on, że wszystkie przejawy mojego indywidualizmu, jak uprawianie sztuki malarskiej, robótek ręcznych i pisarstwa jest z tego punktu widzenia działaniem bez sensu. Wytwory sztuki i literatury zawsze obracają się w pył i są nie do odtworzenia w obliczu katastrof. Odzież i inne rzeczy, służące podtrzymaniu życia są obciążeniem, gdy przydajemy im więcej uwagi i troski o estetykę, niż powinniśmy. Co więc powinno zająć nasze umysły i ręce, żeby być w zgodzie z przesłaniem tego snu? Prostota życia bez wymagań i narzuconych ograniczeń? Życie na wzór przodków? Myśl o końcu życia, a nie jego kształtowaniu? Nadmiar wysiłku? Nadmiar fantazji?  Tych spraw nigdy nie uważałam za ważne, tymczasem wciskają się jakoś w moje myśli i  podświadomość, chcąc na siłę przewartościować moje życie.

Dlaczego? Po co? I czemu wtrącają się tu zmarli dodając ważności sprawie? 

A przecież żadnej z tych rzeczy, które robiłam, nie da się już cofnąć. Rozpacz nad rozlanym mlekiem nie przystoi człowiekowi rozsądnemu. I w końcu dziś, mimo bólu i ograniczeń jestem szczęśliwsza, niż byłam kiedykolwiek w dzieciństwie i młodości. Kto próbuje mi to zburzyć?

Czy wszystko, za mojego jeszcze życia, pójdzie na zmarnowanie?

Wszystko kojarzy się z…

Rozmawiam z młodym człowiekiem o przebudowie pewnej strony internetowej. Występował tam taki dział: dzieci i wnuki. W dziale tym nie znalazł się żaden wpis od 10 lat, co wskazywałoby na to, że tworzący stronę nie uważali za konieczne zamieszczanie  aktualnych informacji, bądź przewidywali, że owe dzieci i wnuki bohatera zechcą coś od siebie dodać do tematów, które wypełniały stronę.

Zauważyłam, że w tamtych czasach, sprzed 10 lat, ludzie nie obawiali się tak bardzo naruszenia swojej prywatności, jak obecnie; to naruszenie jest o wiele ważniejsze współcześnie, mimo że nad tym staramy się czuwać, coraz bardziej ta prywatność jest naruszona bez żadnego związku z naszymi działaniami. Jako przykład podałam np. fakt, że w windzie naszego bloku fotografowany jest każdy jadący i jego wizerunek widnieje przez jakiś czas w materiałach dostępnych pewnemu gronu ludzi. Nie ma żadnej gwarancji, że w gronie tym nie znajdzie się ktoś, kto wizerunek ten wykorzysta dla swoich własnych celów. Nie ulega wątpliwości także, że nikt nie pytał nas o zgodę na nagrywanie nas.

Młody człowiek stwierdził, że nie jest to ważne, ponieważ dla osób uczciwych nic niedobrego z tego nie wyniknie, więc nie muszą się tym przejmować.

Odpowiedziałam na to, że jak zawsze i wszędzie mogą występować pomyłki. Gdy np. w naszym bloku ktoś kogoś zamordował lub okradł, możliwym jest, że wizerunek osoby w windzie zostałby wykorzystany jako osoby podejrzanej, jeśli akurat był w zbliżonym czasie w tym miejscu. Tymczasem prawdziwy sprawca mógł do windy w ogóle nie wchodzić; przemieszczać się np. klatką schodową. Pasażer windy może mieć różnego rodzaju obawy lub nawet kłopoty i już samo podejrzenie na nim ciążące nie jest obojętne.

Młody człowiek odpowiedział na to, że mamy odpowiednie władze od tego, żeby znalazły prawdziwego sprawcę i nie zawracały głowy osobom postronnym.

Nic nie może w dzisiejszych czasach obyć się bez polityki, dlatego też po przyjęciu ustawy „Lex Tusk” z rozpędu odpowiedziałam, że po tym zamachu stanu,  jakim była ta ustawa, nie możemy mieć już cienia zaufania do władzy.

Młody człowiek odpowiedział repliką na to, że nie był to żaden zamach stanu, bowiem nikt nikogo nie zamordował dla władzy i nikogo nie obalono. Dalej spór potoczył się o definicję zamachu stanu przy czym, jak się domyślacie, młody człowiek ściśle trzymał się definicji, jakiej nauczono go w szkole; a jak wiadomo, definicja ta nie jest stworzona przez grono w pełni obiektywne i raczej zawęża problem, niż go nadmiernie rozszerza.

Na szybko poszukałam w internecie najczęstszych definicji i znalazłam ich 3, w tym jedną Wikipedii, a jedną ze słownika PWN. Wszystkie 3 mówią o zmianie władzy przy użyciu siły, a nie o jej przedłużeniu przy użyciu siły; nie mówią nic o oszukańczym trybie takiej  zmiany lub przedłużenia, poza tym wymieniają najczęstsze okoliczności towarzyszące zamachom stanu, za wzór biorąc przewroty w krajach Ameryki Łacińskiej. 

Definicje te zamieszczam na końcu tekstu. Istotne jest to, że coś, co jest modelem jakiegoś procesu, może zawierać różnice w szczegółach, bynajmniej nie zaprzeczające prawidłowości modelu.

Nie będę już dalej relacjonowała naszego sporu, ponieważ  prowadził on donikąd i jedynym wnioskiem, jaki mogłam z mojego rozmówcy wyciągnąć był, ten, że młody człowiek zupełnie nie miał pojęcia, i wręcz nie chciał rozdrabniać spraw związanych z aktualną polityką. Mimo że jest ponadprzeciętnie inteligentny, sprawy polityczne najwygodniej dla niego było ograniczać do wyniesionych ze szkoły sloganów, skoro wolał ściśle definiować towarzyszące zamachom stanu okoliczności. Nikogo nie zabili, ani nikogo nie zrzucili z urzędu – nie ma mowy więc zamachu stanu.

Jaka z tego wynika konkluzja? To, czego uczymy dzieci w szkole po kilku latach nauki i po wejściu w dorosłość pozostaje w umyśle byłych uczniów jako niewzruszony pewnik, nad którym nie warto się zastanawiać. Kierowanie się w życiu takimi pewnikami jest bardzo wygodne i pozwala uniknąć nadmiernych dywagacji nad sprawą postępowania rządzących, ustroju państwa i znaczenia tych spraw dla przeciętnego człowieka. Dopóki tej młodej osoby nie dotknie osobiście  „Lex Tusk”, dopóty ta ustawa i w ogóle znaczenie ustaw dla życia ludzi będzie mu zupełnie obojętne. Wszak tylko jakiś Tusk może odnieść z jej powodu dolegliwości, podobnie jak pasażer windy wsiadający do niej w niewłaściwym czasie, ale on nie jest ani Tuskiem ani tym pasażerem, bo póki co, w bloku nie było żadnego morderstwa, a więc tymi wszystkimi sprawami nie musi się przejmować.

Muszę się jednak uderzyć we własne piersi – sama taka byłam w młodości. Inaczej to jednak sobie tłumaczyłam: politykę uważałam za nudziarstwo. Wszystko było przewidywalne: godzinne przemówienia, odznaczanie „Klapa-rąsia-kwiaty-klapa…”itp. Nikt by mnie wówczas nie przekonał, że za tym nudnym przedstawieniem kryje się jakiś sens, którym warto się zainteresować. Miałam wiele ważniejszych spraw w sercu i na głowie.

Dziś nie widzę żadnego sposobu aktywizowania młodych ludzi do wyborów, jeśli wcześniej rodzina lub otoczenie ich nie aktywizowały. Sama szkoła pozostawiła w nich garść definicji, podobnie jak kanon wzorów matematycznych, jako zespół wiedzy nikomu do niczego nieprzydatnej. Działanie ministra Czarnka rozciągnąć się może na wiele lat naprzód, do czasów w których nikt już o nim nie będzie pamiętał i pozostawić w umysłach uczniów czasem do końca życia, jeśli będą mieli je względnie spokojne i szczęśliwe; nie zmienią oni przekonania, że sprawami takimi jak prywatność i polityka, nie mają po co się przejmować. 

Interesuje mnie jednak, czy i jak mogłabym bez zniecierpliwienia dalej pociągnąć dyskusję, żeby zmienić poglądy owego młodego człowieka na zamach stanu i w ogóle na sprawę znaczenia znajomości procesów w polityce. Nie widzę takiej możliwości i nie za bardzo mi się chce poświęcać więcej czasu i wysiłku, niż jestem w stanie, z uwagi na mój wiek i ogólną niechęć do wpływania na ludzi w celu zmiany ich podejścia do świata.

Zawsze powtarzam sobie, że moje pokolenie 80-latków zrobiło już swoje i zrobiło to źle, skoro nasi synowie i córki kształtują w swoich dzieciach obraz PRL w barwach sentymentalnych i przyjaznych, choć lekko zabawnych i trącących myszką, jak marnie pokolorowane monidło.

I za mało wiemy, z czym zetkną się w życiu dzisiejsi dwudziestolatkowie i ich dzieci, a nasze prawnuki, żeby cokolwiek im doradzać czy perswadować. Zachęcamy ich do uczenia się i samodzielnego myślenia, a oni zadowalają się pokarmem przeżutym przez poprzednie pokolenia, pochwałą bezmyślności, tymczasem może okazać się, że aby przeżyć, będą musieli rozwijać mięśnie i nauczyć się rąbać drewno, ze starych szmat w ramach recyklingu sporządzać owijacze do stóp, czy wreszcie nauczyć się chodzić boso. Czasem dla niepoznaki wciskamy im kit o niebezpieczeństwach sztucznej inteligencji nie wiedząc, czy zdoła ona osiągnąć swoją rozwiniętą i pełną formę.

Wikipedia
Zamach stanu, także: przewrót, pucz (niem. Putsch, hiszp. golpe de estado, fr. coup d’État) – niezgodne z porządkiem konstytucyjnym, często z użyciem siły (zbrojny zamach stanu), przejęcie władzy politycznej w państwie przez jednostkę lub grupę osób[1]. Jest pogwałceniem normalnego toku życia politycznego i porządku instytucjonalnego.
Uczestnicy zamachu stanu zmierzają przede wszystkim do opanowania środków łączności, radia, telewizji, węzłów komunikacyjnych oraz siedzib organów władzy. Szybkość działania i zaskoczenie w wielu przypadkach decydują o powodzeniu zamachu stanu.
Zamachowi stanu mogą towarzyszyć wystąpienia społeczne.

słownik PWN

zamach stanu «próba przejęcia władzy w państwie siłą»

trzecie źródło (jest ich kilka)

Zamach stanu jest jedną z trzech, obok wyborów i dziedziczenia, metodą osiągania władzy w państwie. Metoda ta jest kwintesencją uzurpatorstwa politycznego, …

Pułapki na wózkowe babcie

Zainstalowałam sobie w telefonie blika z tego powodu, że jako osoba poruszająca się na wózku inwalidzkim jestem karlicą i  w sklepach nie sięgam do urządzeń pozwalających płacić kartą by wprowadzać PIN, a terminale płatnicze  zazwyczaj mają  tak krótki kabel, że nie tylko ja do nich nie sięgam, ale i nikt nie jest w stanie mi go podać. 

Przyjeżdżam więc do pewnego sklepu mięsnego i pytam się, czy mogę zapłacić blikiem. Pani odpowiada że tak. Robię więc zakupy, wyciągam telefon i generuję kod, który ma umożliwić dokonanie transakcji. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku wydaje mi się znacznie lepszym pomysłem ogłaszanie w sklepie wszem i wobec jednorazowego kodu dostępu do danej transakcji, niż podobne  obwieszczenie swojego pinu do karty płatniczej. I co powiecie? Kalkulacje całkowicie mylne! Pani sprzedawczyni oświadcza, że ona nie ma prawa wbić numeru na klawiaturę terminala, muszę to zrobić ja własnoręcznie lub upoważniona przeze mnie osoba. Na szczęście znalazła się miła kobieta z kolejki, która własnoręcznie wbiła ten kod, znany już wszystkim w lokalu. Niestety, widać nie była właściwie upoważniona przeze mnie (prawdopodobnie zabrakło notariusza, albo przekroczyła narzucony przez bank czas wykorzystania kodu na 3 minuty), ponieważ panel się zawiesił i musiałam odczekać kilkanaście minut aż się odwiesił. Kolejka się złościła i rosła. Żeby nie być zlinczowaną, chcąc nie chcąc musiałam zapłacić gotówką, której na szczęście odrobinę posiadałam, ale którą zawsze bardzo oszczędzam, ponieważ bankomaty także nie są przystosowane dla osób na wózku. Jeśli nawet sięgnę ręką w górę i uda mi się wepchnąć kartę w otwór, to klawiatura z cyframi znajduje się powyżej moich oczu i wbicie odpowiedniego numeru jest raczej niemożliwe, zwłaszcza takiego, który zawiera zero, znajdujące się w różnych miejscach na różnych klawiaturach. Ostatnio poradzono mi, abym woziła ze sobą lusterko i może to jest dobry pomysł, tyle że wożę  już trochę rzeczy niezbędnych do przeżycia na wózku, w tym dwa lusterka rowerowe przymocowane na stałe dla oglądu rzeczywistości za mną, przede wszystkim szerokości drzwi wind, z których muszę wyjeżdżać tyłem, bo ich kabiny są zbyt małe, aby wózek obrócić. Znalazłoby się jeszcze kilka rzeczy najbardziej przydatnych, ale z racji swoich gabarytów niemożliwych do instalacji. Najbardziej przydatny byłby to chwytak do otwierania drzwi, blokowania samozamykających się drzwi w windach, przytrzymywania różnych innych zamykających się pułapek, niestety przydatny chwytak musi mieć co najmniej 80 cm długości I nie bardzo wiadomo jak go zamontować. żeby nie zsuwał się i nie blokował kół, a jednocześnie dał się łatwo wyciągnąć mało sprawną ręką; przydałby się też parasol, ale podobnie jak chwytaka, nie ma  jak go zamontować.

W mięsnym sprawa załatwiona; w piekarni na szczęście pani nie widziała żadnego problemu z wbiciem numeru kodu na klawiaturę. Płacę więc kilkanaście złotych za chlebek, który w dodatku zostaje maszynowo pięknie pokrojony na kromki oszczędzając mi wysiłku i bólu lub prośby do odwiedzających i udaję się w kierunku bankomatu na stacji metra.

Najpierw nowa winda: marzenie wszystkich babć na wózku. Z przodu ma lustro od sufitu do podłogi; cofając widać wszystko dokładnie i dokładnie trafia się w drzwi. Ale nawet gdyby nie trafiło się, nie ma strachu i nie ma pośpiechu; drzwi są otwarte dopóki ich nie zamknę. Wszystkie przyciski na wysokości dostępnej dla mnie, karlicy. Nikt tu nie tłumaczy, jak moja osiedlowa administracja, że przyciski umieszcza się celowo tak wysoko, żeby nie dosięgały ich dzieci, podobnie jak zresztą zamyka fiolki z lekarstwami w taki przeciwdzieciowy sposób aby i staruszki ze słabymi dłońmi musiały korzystać z pomocy silnych wnuków. Uzasadnienie zawsze jest podobne: tak się zawsze robiło i nikt nie protestował. Dlaczego właśnie ja muszę być pierwsza?

Przychodzi czas na testowanie blika na bankomacie. Wszystko idzie dobrze, podaję głośno kod towarzyszącej mi dziewczynie, wolontariuszce, odbieram gotówkę i tu pierwsze stresy. Najpierw bankowe. Bankomat wypłacił mi 600 zł dwudziestozłotówkami, taki miał jakiś dziwny humor. Nie sposób przeliczyć od razu tyle banknotów, więc rezygnuję i usiłuję wcisnąć je do portfela. W tym momencie wpada jakiś facet, odpycha mój wózek, który na szczęście nie ruszył, bowiem był  w trybie elektrycznym, zablokowany na przesunięcie i wrzeszczy, że mu się spieszy. Wciska się między mnie i wolontariuszkę, a bankomat; na szczęście nie wyrywa mi z rąk moich banknotów, oddycham więc z ulgą, że to nie złodziej i odjeżdżam kawałek, chowając je do portmonetki. Serce mi bije z emocji i czuję złość zamiast radości, że dałam sobie radę z blikiem. 

To widać od razu, że w porównaniu z czasami sprzed czterech lat i sprzed pandemii, życie przyspieszyło aż tak, że mój elektryczny wózek jest zbyt wolny w porównaniu z rowerami i chuliganonajnogami  (nie poprawiać, tak ma być!). Chyba tylko takie stare babcie przeliczają jakieś banknoty!

Jadę dalej i pochylnią wspinam się na wysokość poziomu ziemi. Wózek zdaje egzamin, widać pochylnia ma właściwy stopień nachylenia. W tym miejscu jestem pierwszy raz, Do tej pory było to zbyt daleko dla mnie, wytrzymującej w pozycji siedzącej na krześle i wózku do pół godziny. Teraz mogę siedzieć nawet i godzinę, więc wybieram się do Biedronki.

Po drodze snuję rozważania. Wykluczenie cyfrowe, które dotyka starsze osoby, niekoniecznie wiąże się z trudnościami lub niechęcią przyswojenia sobie nowej wiedzy. Przeważnie jest to wynik działania całościowego: konieczności skupienia się nad nowym problemem w niesprzyjających warunkach. Ja po sobie wiem, że choć trochę trudniej przychodzi mi nauczenie się czegoś nowego, nie jest to bynajmniej poza moim zasięgiem. Jednak, kiedy już się nauczę, muszę częściej nową czynność powtórzyć, żeby jej nie zapomnieć. Nigdy nie jestem jednak pewna, czy powtórzyłam ją wystarczającą liczbę razy i dlatego na początku nie mam tej pewności siebie, którą mają młodsi. Muszę tu przypomnieć, że z pierwszym telewizorem zapoznałam się w 14-tym roku życia , a z pierwszym komputerem tuż przed pięćdziesiątką. Ponadto starsi ludzie mają zakodowane czynienie na raz jednej rzeczy, podczas gdy we współczesnym świecie trzeba czynić ich kilka. Liczba popełnianych błędów i jest mniej więcej jednakowa, jednak starszych ludzi błędy te dołują, bowiem przyzwyczajeni są do robienia czegoś dobrze, jeśli już się na to decydują. Szybkość nie zawsze była obowiązującym prawem. Nawet mawiało się: ”pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł”. Zresztą chyba sama fizjologia starców, a przede wszystkim zesztywnienie stawów spowalnia ruchy i czynności, aby nie dopuścić do nieszczęśliwych wypadków. Każdy swój błąd starcy uznają za porażkę, a w dodatku podobnie odbiera to otoczenie. Dla faceta, któremu się spieszyło przy bankomacie denerwujące było upychanie przez babcię grubego pliku banknotów w portmonetce, on takich problemów nie miał, zwinął je sprawnymi palcami w plik i schował do kieszeni. Nie obchodziło go to, że pieniądze zazwyczaj trzyma się w portfelu albo portmonetce i że stare ręce nie są zbyt dokładne. Nieraz spotykam się z tym, że ludzie z życzliwości chcą mi wyrwać coś z rąk i zrobić za mnie, no bo będzie szybciej, choć przejawem życzliwości byłaby większa cierpliwość. Niestety, częściej jestem sama i muszę sama ćwiczyć mimo bólu, żeby jak najdłużej być samowystarczalna. 

Ta Biedronka, do której dziś zmierzam, w porównaniu z  nieco bliższą, jest lepsza, ma szersze odstępy między regałami, mniej poustawianych na drodze przeszkód, no i jestem z kimś, kto w samoobsługowej kasie załatwił za mnie transakcję.

Wracamy do domu i myślę o tym, jak bardzo przydaje się asystent osoby niepełnosprawnej i jakie mam szczęście, że mnie na taką pomoc stać. I jak zwykle – gdy o czymś myślę intensywnie – pojawia się ad vocem – pogłębienie problemu, żebym zanadto się nie pospieszyła z wrodzonym mi optymizmem. Przebieram się z pomocą  towarzyszki (już niedługo będzie cieplej, wystarczy letnia sukienka, z którą dam sobie sama radę), kładę się na swoje legowisko z pomocą linek dla wspinaczy i poręczy, nalewam herbaty z termosu i uruchamiam telewizor. Moja ręka napracowała się dziś, teraz musi przynajmniej dwie godziny odpocząć, daję się więc zdaniem moich bliskich ogłupić. (Czytanie nie ogłupia ale ręka potrzebna jest do podtrzymywania książki i przewracania kartek)

Właśnie w sejmie trwa wypowiedź lewicy. Kilka niepełnosprawnych osób na wózkach, które współpracowały z ministerstwem nad ustawą o asystentach osoby niepełnosprawnej, mimo zaproszeń i przepustek, nie zostały wpuszczone do sejmu na posiedzenie komisji do procedowania tej właśnie ustawy, chociaż przyjechały nieraz z daleka. Strażników postawiono w ostatniej chwili, część osób zdołała wejść, ale posadzono ich w odrębnej sali, na innym piętrze przed monitorami, część zaś zablokowano krzesłami w wejściu dla niepełnosprawnych. Nikt nie pomyślał o tym, że jeżeli kontakt z tymi osobami miał być przez wideokonferencję, mogli to zrobić z własnych domów. W dodatku przechodzące tam “ważne osoby”  z panią minister od “kochanych seniorów” i panem rzecznikiem od  serwowania niedorzeczności, proszone o interwencję wykręciły się, a na konferencji prasowej trochę później udawały, że nie wiedzą, o co chodzi i muszą dopiero zapoznać się ze sprawą. Trudno byłoby uwierzyć, ale było prezentowane nagranie dokonane przez jedną z posłanek. Niepostrzeżenie zasypiam znużona i dopiero nazajutrz przeczytam w gazecie na tablecie, co się jeszcze działo w Polsce i na świecie.

Za oknem grzmi, bo nadciąga burza – oby ad vocem!