Oczy Anioła

czyli ślepa wiara w opowieści

Dlaczego dalej działa oszukańcza metoda “na wnuczka”? Od tylu lat mówi się i pisze o naciągaczach pozbawiających naiwnych starszych ludzi, nienawykłych do współczesności, gdzie silniejszy  w jakimś stopniu stara się słabszego oszukać, czasem pozbawić  dorobku całego życia jednym telefonem. I mimo tego, dalej ludzie dają się oszukiwać pod wpływem opowiedzianych przez telefon niewymyślnych najczęściej historyjek, w dodatku łatwo dających się zweryfikować. Czemu nie zadzwonią do wnuczka/i i nie spytają co u nich słychać? Dziś, kiedy każdy ma telefon?

Zadaję sobie to pytanie i, być może, znajduję odpowiedź.

W grupie seniorów 60,70 i 80 lat na FB czyli Meta opublikowano taką durnostojkę literacką, podpisaną przez kogoś, kto nazywa sam siebie “Oczami Anioła”, czyli  pokrzepiacz głupich serc: Nawet, a może zwłaszcza, takie teksty należy czytać ze zrozumieniem, które to zalecenie mieli mi za złe niektórzy dyskutanci, do tego stopnia, że zwyzywano mnie od “polonistek” (?).

oto ona: “Pewna historia

Syn zabiera swoją starszą mamę do restauracji, aby cieszyć się pysznym obiadem. Jego mama jest dość stara i dlatego trochę słaba. Podczas jedzenia, trochę spada jej na koszulę i spodnie. Pozostali goście gapią się na kobietę z obrzydzeniem, ale jej syn pozostaje spokojny.

Po zjedzeniu syn, który wciąż nie jest zawstydzony całością, idzie z mamą do łazienki. Tam wyciera jej skrawki jedzenia z pomarszczonej twarzy, próbuje zmyć plamy z ubrań, oraz z miłością czesze jej siwe włosy.

Kiedy dwójka wychodzi z łazienki, cała restauracja jest pełna ciszy. Nikt nie może pojąć, jak można publicznie się tak zawstydzać. Syn jeszcze płaci rachunek i chce odejść, wstaje pewny starszy pan z pośród gości i pyta go: „Nie sądzisz, że coś tu zostawiłeś?”

On na to „nie, nie nic nie zostawiłem”. Ale odpowiedź dziwnego mężczyzny brzmi: „A jednak zostawiłeś!” Zostawiliście tu lekcję dla każdego syna, a nadzieję dla ich matek! W restauracji jest teraz tak cicho, że nawet nie słychać było oddechów.

Jednym z największych zaszczytów jest troszczyć się o tych, którzy kiedyś troszczyli się o nas. Z całym czasem, wysiłkiem i pieniędzmi, które poświęcili nam rodzice przez całe życie, oni i wszyscy starsi ludzie zasługują na najwyższy szacunek” (Rządek czerwonych serduszek).

Skaczące serduszka, rysuneczki, kwiatuszki itp.

Wzruszyliście się? To świetnie! Teraz pomyślcie rozsądnie:

Napisałam, bo mnie podkusiło

– Jak wszystkie takie historyjki, ta ma usterki logiczne. Dlaczego syn musiał iść aż do łazienki, żeby wytrzeć mamie buzię ? Mógłby, a nawet powinien to zrobić spokojnie na sali w restauracji, serwetką, która zapewne tam była albo chusteczką jednorazową, którą się ze sobą się zazwyczaj nosi. Koniecznie musiał robić tyle hałasu przy swoim działaniu? I kazać mamie dalej jeść z brudną buzią i mokrymi spodniami? Czy mama musiała siedzieć spokojnie sporo czasu na oczach gapiących się restauracyjnych gości?

Replika pojawia się natychmiast:

-….chciał żeby mama w pełni czuła się czysto..tak, jak mama jego obmywała.. to chyba logiczne proszę Pani..

-????

– Nieprawdziwe, sztucznie wymyślone; rozumiem gdyby potem, po pierwszym otarciu brudu poszedł z mamą do łazienki, ale on trzymał ją przy stole cały czas do końca kolacji z brudną buzią, Żeby wszyscy zobaczyli jaki to on jest dobry syn. Z daleka wieje nieszczerością. Należy najpierw wytrzeć buzię, a dopiero po jakimś czasie można iść do łazienki. To chyba jest logiczne postępowanie, a nie czekanie z umyciem buzi do końca posiłku. Ludzie, myślcie logicznie!

– Różnie można to interpretować, a najlepiej aż tak się nie zagłębiać i nie dopatrywać szczegółów, bo po co…chodzi o sens…

– Dlaczego lepiej się nie zagłębiać? Czy myślenie boli? Czyż nie lepiej wykrywać nieszczerość? No właśnie, chodzi o sens, a nie o interpretację

– no i sens był taki, że syn swoją mamę nakarmił,obmył i przytulił! A o coś jeszcze chodziło? Czy pani jest polonistką, że aż tak dogłębnie analizuje tę historię? A może po prostu autor wymyślił całą opowieść? Może trochę empatii? Pozdrawiam

– Czy logiczne analizowanie czyjeś opowieści to coś, co dyskwalifikuje kogoś? Czy jeżeli ktoś chce mnie oszukać, a ja się nie daję, bo wykazuje jego błędy, to brak empatii? Tak, wcale się tego nie wstydzę, braku empatii także nigdy mi nie zarzucano. W dodatku umiem się postawić w sytuacji tej pani i wiem że postępowanie syna wcale by mi się nie podobało. 

Z dalszej dyskusji się wyłączyłam, zwłaszcza, że “przy okazji”, jakich wiele ostatnio na FB w grupie pojawił się ktoś namawiający dyskutantów do zagrania na jakimś portalu i wygrania niebotycznych sum. Reszty dyskusji nie warto przytaczać. Dowodnie wykazała, że sytuacja była zbyt skomplikowana, jak na umysły niektórych dyskutantów, którzy na okrągło powtarzali swoje argumenty i chcieli wierzyć, mimo wszystko w dobre intencje  opowiadacza posługującego się nickiem “oczy Anioła”. Niektórzy z dyskutantów woleli zamiast dalej się zastanowić upowszechniać kolejny raz historyjkę w innej grupie w nadziei, że nikt nie zaprzeczy jaka jest piękna i mądra. Jej udostępnienie widziałam na innych grupach. Chciałabym napisać, ale nie napisałam już, że:

Ja tylko pragnę przestrzec: dając wiarę jawnie nieszczerym opowieściom ,sami zachęcacie do tego, że gdy zadzwoni ktoś jako kolega wnuczka, który musi natychmiast zapłacić albo policjant ścigający złodziei kradnących “metodą na wnuczka” wybierze właśnie was. Lepiej żebyście czytali lub słuchali ze zrozumieniem takich łzawych opowieści, jak owa, zaserwowana przez “Oczy Anioła” przypowieść o dobrym synu, zakwestionowaną przez wredną polonistkę. Możliwe, że właśnie publikując ją przestępcy odnajdują ludzi dobrych, empatycznych, choć naiwnych, których warto zaprosić do grona znajomych i wykorzystać. Wiele jest grup odwiedzanych przez emerytów i tam szuka się ofiar.

Dlaczego jednak ludzie tak kochają owe historyjki, że wyłącza się ich zdrowy rozsądek?

Dla mnie wyjaśnienie jest jedno: Prawdziwe życie starych ludzi jest pełne bólu i zmartwień, a także samotności. Cóż, że wnuczek od lat nie odwiedził babci, czasem tylko zadzwonił z życzeniami z jakiejś okazji? Babcia chce wierzyć, że więź rodzinna, co do siły i znaczenia jej utwierdzali ją rodzice przed wielu laty, istnieje naprawdę, że młodzi są zabiegani i nie mają czasu żeby się pokazać, więc ja, samotna babcia czy dziadek pokażę, udowodnię, że nie jestem sama na świecie i komuś jestem jeszcze potrzebna. Mogę udowodnić sens swojego istnienia na tym świecie, chociaż jestem stara i z pozoru samotna.

Kosztowny dowód, nieprawdaż?

 

 

Skurczony świat

Koleżanka w starości  – przy lampce koniaku i eklerce

-.O czym nikomu nie powiem. Nie powiedziałam dotąd. Teraz mówię tobie, bo chcę żeby to zostało, może chcę, ale nie wiem po co. Jak wiesz, na szerokim parapecie okna mam mnóstwo kaktusów, takich kłujących. Nie lubię ich, ale moja mama je miała i ja też, tak pewnie z rozpędu je hoduję. Nie potrzebuję wiele wody i zawsze wyglądają porządnie, tylko nie trzeba ich dotykać. Tak jak starych ludzi. Gorzej że przedostają się do moich snów.

Czasami przede mną stoi wielki kaktus. Zbliżam się do niego, przyglądam się i nagle jakaś jego część wczepia się we mnie, poniżej granicy serca. Zostaje na zawsze. Pojedyncze kolce czasem udaje się wyciągnąć, usunąć, ale najwięcej zostaje już na zawsze. Z czasem przestają nawet ranić, przestają boleć, nie czuje się ich, chyba że wykona się może jakiś niewłaściwy ruch, ale one zawsze są, już na zawsze są. Czasem i te wyciągnięte. I właśnie przez to, że odzywają się od czasu do czasu, ni stąd ni zowąd, nieproszone, niechciane pojawiają się i chwilę bolą.

Opowiadam mu coś
– Suchar.
– Ale ja pamiętam.
– Nie możesz tego pamiętać

Pyta:
– Co u ciebie?

Odpowiadam:
– Ach dzisiaj miałam trudny dzień.
– Co ty takiego trudnego mogłaś robić?

Odpowiadam:
– Robiłam to i tamto, musiałam obrać dużo kartofli bo, marzyły mi się placki, w dodatku jeszcze…

Orientuję się, że nie pyta naprawdę, więc przerywam. Taka cisza jest głupia jakaś, więc chcę powiedzieć coś ciekawszego.

– wczoraj widziałam w telewizji…
– Och ty z twoją telewizją! Znowu oglądasz jakieś głupoty!

Czekałam ale już nie czekam.

– Jak będziesz w aptece, proszę kup mi jakieś proszki do ssania na chrypę. Od dawna nie mam już czystego głosu, Sama siebie nie mogę słuchać, zresztą to głupio: Chrypieć – nawet mówiąc do siebie.

 

Poruszające się lalki

Ogłaszałam niedawno konkurs na esej o poruszających się lalkach. Niestety, nikt się nie pokusił o napisanie takiego tekstu, chociaż znalazło się kilka osób, które wracając myślami do dzieciństwa wzruszyły się swoimi wspomnieniami związanymi z zabawkami: tymi, które miały I tymi, których nie dostały, tymi, o których śniły i które rzekomo śniły o nich, o dzieciach, o ich właścicielach i rodzicach. Dlatego muszę ja się podzielić pamięcią o moich zabawkach.

Najważniejszym pytaniem, jakie chciałoby się dorosłym już dzieciom zadać, jest pytanie o cel poruszania się lalek. Bo że poruszają się w nocy, gdy nikt na nie nie patrzy jest pewne i od dawna wiadome. Aby odpowiedzieć na to pytanie wygodniej może prześledzić problem na lalkach dla dorosłych, potem zaś spróbować odnieść wynik ustaleń do dzieci, których stan świadomości jest zazwyczaj mniejszy, niż osób dorosłych.

W książce Olgi Tokarczuk „Empuzjon” znajdują się epizody związane z odkryciem w lesie wytworów ludzkich rąk w postaci tak zwanych „Puppe” – kukieł sporządzonych z mchu, kawałków drewna, zeschłych igieł, grzybów, huby, szyszek, gałązek, a także kamieni, które wzbogacono rysunkiem oczu i ust oraz upodobnieniem ich do kobiecych piersi. „Postać miała rozrzucone na bok ręce i nogi, a między nogami – to od razu przyciągało uwagę każdego patrzącego – znajdowała się ciemna wąska dziurka, tunel w głąb tego organicznego, leśnego ciała”.- jak opisuje leśną lalkę autorka. Kukła ta sporządzona została prawdopodobnie i wykorzystywana przez leśnych robotników – wypalaczy drewna dla obniżenia napięcia seksualnego. Można więc powiedzieć, że pełniła ona rolę zastępczo, za niedostępne w danej chwili kobiety.

Wróćmy teraz do lalek dzieci. Otaczający je świat ludzki jest niezrozumiały w wielu aspektach, często nieprzyjazny I dzieci chciałyby mieć nad nim kontrolę. Niewiele jednak jest rzeczy, które dzieci mogą kontrolować. Często zabrania im to świat dorosłych, często zaś nie umieją tej kontroli sprawować. Lalki będące własnością dziecka potencjalnie mogłaby zostać poddane kontroli; po to jednak, żeby zachowywały się zgodnie z dziecięcym oczekiwaniem, musiałyby się poruszać, rozmawiać, mieć osobowość odpowiadającą wyobrażeniu dziecka.

Niestety, dzieci nie umieją kontrolować świata. Ich wyobraźnia potrafi uruchomić lalki stojące na półce w ciemności, nie umieją jednak wymóc na nich, aby zachowywały się zgodnie z oczekiwaniami i w dodatku przejawiały własną osobowość. Dlatego często poruszające się lalki stanowią w umyśle dziecka zagrożenie, zwłaszcza wówczas, jeśli ze świata otaczającego dziecko płyną nieprzyjazne sygnały. 

Wskutek tego niektóre lalki bywają znienawidzone. Są dzieci, które przypisują im cechy czyniące tę nienawiść  słuszną i zrozumiałą. Potem, na starość nienawidzą całej grupy lub całych grup lalek, nazywanych KO, PIS, komuniści i złodzieje, Iran, Hamas, Huti i takie inne potwory. Skłonione do wypowiedzi twierdzą, że nie mogą na nie patrzeć, ani ich słuchać. A przecież sami je wymyślili (choć może pod czyjeś dyktando?) Poruszające się lalki zawsze są zagrożeniem, kto je tak naprawdę wie, jakie spiski na ludzi uknuli?

      

 

Życie wybrakowane

Będąc zmęczoną życiem staruszką przyglądam się pilnie dyskusji o eutanazji. Kiedy dotyczy ona człowieka, jest niemrawa i pełna  niedopowiedzeń. Dyskutanci spierają się przede wszystkim o abstrakcyjnie ujmowaną „wartość życia„, choć w tym przypadku nie poczętego, ale nadgryzionego chorobą lub wiekiem. Uważają że nawet takie życie należy chronić za wszelką cenę, Choć ceny tej dla nich nie jest warte życie po wyroku kary śmierci, którą to karę należy przywrócić. 

Więcej sensu w dyskusjach można odnaleźć, kiedy dotyczą one ukochanych zwierząt, ale i tak oba przypadki nie są równoważne, ponieważ w drugiej sytuacji chodzi wyłącznie o odczucia opiekunów; z założenia zwierzę poddane eutanazji odnosi z niej wyłącznie korzyści, o czym nie można mówić w wypadku człowieka, którego korzyść z uniknięcia bólu może jednocześnie być stratą moralną. A wiadomo, że moralność jest ważniejsza (w teorii oczywiście, a nie w praktyce) od rzeczywistości.

Na początek deklaracja: jestem zdecydowanie przeciwna eutanazji. Jako osoba cierpiąca na różne bóle zdaję sobie sprawę z istniejącej pokusy, aby cierpienia te przerwać. Dlatego mój sprzeciw nie bierze się z uczucia litości wobec cierpienia, a z czegoś przeciwnego – możliwości wykorzystania tego uczucia dla własnych interesów przez inne osoby, teoretycznie i prawnie bliskie.

Pokrewieństwo, wspólne zamieszkiwanie nie jest gwarancją że osoby te życzą sobie nawzajem wszystkiego najlepszego. Przeciwnie, nie ma tyle nienawiści, złości, pazerności, ile widzimy w rodzinach. Mówią o tym statystyki: ponoć najwięcej morderstw i innych przestępstw z agresji rodzi się w rodzinach. Dotyczy to pewnie także przywłaszczenia i innych drobnych wykroczeń, które,  jak to w rodzinie, puszcza się płazem. 

Człowiek także bardzo łatwo samooszukuje się. Może być przekonany, że jego działanie związane jest z moralnymi uczuciami wyższymi, podczas gdy naprawdę tylko uzasadnia swoje postępowanie w taki sposób, aby było strawne dla otoczenia. Może robić to całkowicie nieświadomie albo przynajmniej tylko częściowo świadomie. Ta uwaga dotyczy pomocnictwa w eutanazji i i jego uzasadnienia. Może być nawet w tym także i nakłanianie do przerwania nadmiernych cierpień.

Jak to się odbywa? Zdarzyła mi się sytuacja, że miałam wgląd w coś, co wyglądało zupełnie naturalnie, ale do czego miałam wątpliwości, czy nie było zawoalowaną eutanazją. Osoba, której sprawa dotyczyła była zupełnie tego nieświadoma z powodu swojego cierpienia. Rodzina wezwała do niej   pogotowie ratunkowe. Od razu odpowiedziano jej, że sprawa jest beznadziejna; ten ktoś był w szpitalu i kilka dni wcześniej wypisano go bez poprawy stanu, a więc po to, żeby miał, jak to nazywa służba zdrowia „komfort umierania w domu”.  – Tu już nie da się nic zrobić  – powiedział lekarz z pogotowia.

Rodzina odpowiedziała na to, że to w tej chwili nieważne, że tylko chodzi o to, aby uchronić osobę bliską przed cierpieniem, którego doznaje.  Może są jakieś lepsze środki przeciwbólowe? Po zastanowieniu się lekarz lub ratownik odpowiedział, że jako pogotowie nie dysponuje, lekami, które w pełni uchroniłoby tę osobę od odczuwania bólu. Dlatego sugerował, aby wezwać prywatne pogotowie z zaznaczeniem żeby… tu użyto określenia, którego opowiadający nie jest pewien. Było to coś w rodzaju „walizka numer pięć” czy „walizka taka a taka„, w każdym razie określenie tej walizki było niejasne.

Wezwano owo pogotowie prywatne i lekarz, który przyjechał rozłożył walizkę z zestawem leków z fiolkach do zastrzyków. Z tych leków sporządził mieszaninę którą wstrzyknął cierpiącemu. Pobrał zapłatę i odjechał zostawiając na odchodnym wizytówkę jakiegoś zakładu pogrzebowego.

Czuwający przy chorym zauważyli, że przestał jęczeć, A więc ból ustał lub zmalał. Osoba spokojnie zasnęła i miarowo oddychała. Korzystając z tego opiekunowie szykujący się na  całonocne czuwanie udali się do kuchni, aby zrobić sobie herbatę i coś do przegryzienia na kolację. Nie było ich w pokoju chorego kilka minut zaledwie, kiedy jednak wrócili, zauważyli że chory przestał oddychać.

Było to wiele lat temu, jeszcze przed aferą „Łowców skór” i nadmiernego zużycia  pewnego leku zabijającego, a wcześniej paraliżującego delikwentów na zlecenie zakładów pogrzebowych. 

Może dlatego do dziś jedna z czuwających osób zadaje sobie w swoim sumieniu pytanie, czy nie powinna była zrozumieć, iż lekarz pogotowia zaproponował w istocie eutanazję,  sugerując wezwanie pogotowia prywatnego z walizką numer ileś tam, a ona w pełni świadoma, zgodziła się i czy jej poziom świadomości ,a w istocie opóźnienie zrozumienia sytuacji, nie było podświadomym wołaniem o skrócenie cierpień poprzez eutanazję.

Opowiadający tą historię nie używał określenia „eutanazja”,  był od tego jak najbardziej daleki. Tłumaczył tylko. że jego wątpliwości biorą się stąd, iż powinien był wcześniej zorientować się lub zapytać, czy środki przeciwbólowe, które zostaną zastosowane, mogą przyspieszyć śmierć chorej osoby.

Obie te osoby: jedna bliska chorego, a druga ze zwykłego pogotowia, na pewno nie miały złych zamiarów. Osoba bliska źle znosiła cierpienie, choć można zapytać czy ze względu na chorobę czy swój dobrostan  psychiczny. Osoba z pogotowia zapewne była znieczulona w większym stopniu na cierpienie, ale wiedziała jednocześnie, że śmierć jest nieuchronna. Nikt tylko nie wiedział, co myślała sobie chora i nikt jej nie zapytał otwarcie czego by sobie życzyła, Chociaż mimo bólu i cierpienia może była na takie pytanie wystarczająco przytomna. Może zresztą, gdyby ją spytano, byłoby dla niej jeszcze gorszym cierpieniem. Uświadomiło by bliskość śmierci, z czego mogła nie zdawać sobie sprawy. Wszak są chorzy, którzy w przewidywaniu diagnozy nie chcą o niej rozmawiać z lekarzami, cedując te rozmowy na rodzinę – bo wolą nie wiedzieć.

Jest  to jedna z tych sytuacji, z których nie ma dobrego wyjścia; nie wiadomo, czy lepiej pytać. czy nie pytać i samemu decydować. Nie o to mi jednak chodzi.

Opowieść ta wskazuje na fakt. iż sytuacje takie mogą być o wiele częstsze, niż nam się wydaje, a osoby biorące w niej udział, jak owa rodzina, o wiele bardziej świadome, czego się domagają I za co w istocie płacą pogotowiu prywatnemu wezwanemu tuż po ubezpieczeniowym. Wobec tego nasuwa się dalsze pytanie: na ile w decyzji rodziny miały wpływ oprócz litości i chęci ograniczenia cierpienia także motywy niższej półki, a więc np. oszczędzenie sobie zmartwień, kłopotów, wysiłków, nie mówiąc już o sytuacjach, gdy ograniczenie cierpienia nie było motywem dominującym, a pozostałe motywy szlachetnymi i moralnymi. Może rodzina oczekiwała na mieszkanie albo inny spadek lub po prostu chciała się pozbyć kłopotu z chorym i żyć jak wszyscy inni bez stresu i zmartwienia.

To, że w Polsce bardzo wiele spraw odbywa się na zasadzie że coś się robi, ale o tym nie mówi, bo mówić nie wypada, albo nie powinno się z różnych względów, umożliwia częstość tego rodzaju sytuacji, więc ja, jako osoba która mogłaby skorzystać z eutanazji, gdyby moje cierpienie było nie do wytrzymania, z czego zdaję sobie sprawę i czego mogłabym chcieć, jestem zdecydowanie eutanazji  przeciwna ponieważ mogłaby ona nastąpić w sytuacji, kiedy nikt by ode mnie decyzji nie oczekiwał, ani nie żądał. Moje zaufanie do bliskich jest pełne, ale nawet gdyby nie było ograniczone niczym (stres, niepełne wyczucie lub niezrozumienie sytuacji itp, i nawet gdybym w obliczu choroby wolała nie słuchać ani o niej i  scedować wszystko na rodzinę, to sytuacyjne ziarno nieufności powoduje, że nigdy, bym tego działania nie poparła. Chyba oczywiście, że zdolna bym była sama to wszystko zorganizować i przeprowadzić.

Niestety, nasza kultura odległa jeszcze jest od rozmawiania o problemach bez ukrywania ich albo udawania, że ich nie ma, a także pojęcie moralności jest mocno skrzywione. I tu dochodzę znowu do problemu: czy ukrywanie prawdy jest kłamstwem, czy czymś gorszym, a może lepszym? Podejście moralne do tego zagadnienia wykrzywia cały problem i sprawia, że górę bierze nieufność.

Nasze społeczeństwo nie dojrzało jeszcze do rozwiązywania tego rodzaju problemów. Dlatego właśnie jestem przeciwna eutanazji. Jestem jednak za prawem do aborcji i przeciwna karze śmierci. Oczywiście uzasadnienie prawa do aborcji łatwiej mi przychodzi niż uzasadnienie prawa do eutanazji – ponieważ ta pierwsza mnie osobiście nie grozi, a ta druga może się przypadkiem przytrafić. Człowiek w pełni odpowiada jednak za podjęte decyzje i on się rozlicza ze swoim sumieniem, gdy przyjdzie mu do głowy podejmować decyzje co do cudzego życia, zwłaszcza gdy istnieją lepsze sposoby na uniknięcie dylematu – wystarczy być trochę odpowiedzialniejszym (to do większości aborcji, ale nie do wszystkich!).

Karkołomne konstrukcje myślowe czy zawoalowane ostrzeżenie?

Od lat mam korespondenta, którego nieszczęście polega na balansowaniu na granicy osobowości. Tacy ludzie widzą więcej i mają szerszą świadomość spraw drażliwych i ukrywanych, których istnieniu z różnych powodów się zaprzecza, a ich ogląd rzeczywistości przerasta zbiorową, bieżącą świadomość. Kiedyś już zresztą pisałam o tym, że najciekawsze sprawy dzieją się na granicach kultur i zazwyczaj przebywający tam są prekursorami ważkich dyskusji, choć niestety, nie zawsze w nich zwyciężają.

Tak przypadkiem się zdarzyło, że istnieje jakaś synchroniczna więź między naszymi myślami i wrażliwościami, a może nawet jakiś duch czasów umieścił nas wśród swoich wybrańców, ponieważ właśnie wczoraj rozmyślałam nad obszernym tematem, który w największym przybliżeniu można nazwać moralnością czasu, wahałam się jednak, czy podejmować go w swoich babciowych felietonach, które niegdyś  przybierały raczej lżejszą formę. W ostatnim okresie moje spojrzenie na świat stało się ostrzejsze i  dlatego niewiele już piszę, bojąc się siać pesymizm w czasach, gdy całe otoczenie przeżywa zryw wiary w odmianę na lepsze. Poza tym temat moralności poruszany w dodatku przez osobę mocno już starszą, na odległość pachnie obciachem od ludzi, których jak dawniej, gdy z braku lodówek przechowywano jajka w wodzie wapiennej mawiano o nich  “wapniaki” lub “wapniaczki”. Oni zawsze siedzieli w fotelu i mieli za złe.

W dużym skrócie napiszę że porównywałam stosunek ludzi do moralności i jego zmiany na przestrzeni 80 lat mojego życia. Nie doszłam do jednoznacznego wniosku, że jest gorzej, chociaż zawsze inaczej.

Kiedy byłam dzieckiem, tuż po trudnych latach wojny i w czasie niemniej trudnych czasów budowania nowego życia i nowego ustroju, tematem rodzicielskich wychowawczych kazań były nudne sprawy moralności. Na ich czele stała prawdomówność. Ona była podstawą żądań, jakie stawiano dzieciom. Prawdomówność, uczciwość, wierność danemu słowu – to były podstawowe zasady o których mówili rodzice, księża w kościele i nauczyciele w szkole. Bohaterstwo, tak hołubione dziś figurowało na dalszym planie, choć spokrewnioną z prawdomównością odwagę cywilną stawiano wysoko.

Kiedy uczęszczałam do szkoły, jak to dziecko, w miarę dorastania, zaczynałam kontestować niektóre najświętsze prawdy, jakie mi wpajano. Na pierwszy ogień poszła prawdomówność. Jeżeli powiem koleżance, że ma brzydką sukienkę, co jest prawdą, albo wyjątkowo brzydko wygląda, co także jest prawdą, to nie uważam wcale, że postępuję słusznie, chociaż mówię prawdę. Jeżeli jednak pochwalę jej sukienkę albo wygląd, bowiem jest smutna i chcę ją rozweselić, to jest kłamstwo. Czy więc zawsze mówienie prawdy jest słuszne i wymagalne?  Czy jeśli pochwalę jej sukienkę, która mi się nie podoba, ale która podoba się wszystkim innym, to mówię prawdę, czy kłamię? Postępuję słusznie, czy nie?

Dorośli często uważali, że przemilczenie jest równe kłamstwu. Jeśli byłaby to prawdą, to często niosłoby niepotrzebną krzywdę drugiego człowieka. Jeżeli zaś kłamstwem, co jest równoznaczne z przekonaniem, że cel uświęca środki, to instynktownie odrzucam taką moralność..

Lata mojej szkoły średniej, a potem studiów, nałożyły się na popularność na Zachodzie filozofii egzystencjalizmu, która w dużym skrócie nawoływała do ukierunkowania swojej działalności na drugiego człowieka, do rozróżniania rodzajów wolności z których wolność od jest mniej pożądana od wolności do oraz na wpajanie zasady, że największym błędem jest niepodejmowanie żadnej działalności. Grzech kłamstwa i nieuczciwości został zastąpiony grzechem zaniechania. Filozofia ta uznawała aktywność za dobro, a pasywność za zło, a jej siła przyciągania polegała na przyzwoleniu na popełnianiu błędów, co w nauczaniu moich rodziców było niedopuszczalne; choć sami popełniali ich wiele – życiowych i wychowawczych, dziecko musiało być perfekcyjne.

Jednak w tym czasie w Polsce nikt ze zwykłych ludzi nie przejmował się żadną filozofią, zwłaszcza pochodzenia kapitalistycznego ze “zgniłego Zachodu”. Część słuchała dalej księży, którzy powtarzali to samo od wieków, ale już bez większego zapału, część układało się ze swoim własnym sumieniem, podmieniając to i tamto, co lepiej pasowało ich chęciom, lub oszukując tych, którzy dali się oszukiwać i gorliwie z tego  się spowiadając, oczywiście obiecując poprawę. Zabiegi wokół własnej egzystencji przyjęły zupełnie inny obrót niż zachodni egzystencjalizm; były bezrefleksyjne, przyziemne i trywialne.

W wieku 16 lat zaczęłam pracować. Bardzo szybko z wielu nauk rodziców przydawała się tylko jedna: słuchaj się zawsze starszych i ważniejszych, nie wyrywaj się przed szereg, znaj swoje miejsce w porządku dziobania i pamiętaj, że zależy ono od innych, nie od ciebie. To zupełnie mi się nie podobało i oczywiście skutkowało odrzuceniem przez większość środowisk, w których przebywałam lub wykorzystywaniem mojej naiwności, jako że myślami bujałam w obłokach, a w tym czasie dawałam się okraść lub oszukać.

Dzisiaj wszystko już obróciło się o 180°. Słowa zmieniły znaczenie w usiłowaniu skrywania, że kłamstwo stało się słusznym kierunkiem postępowania, uczciwość naiwnością, społeczne działania dla dobra ogółu komunizmem, prawda umysłową aberracją. Zginęła gdzieś wcześniej przeceniana miłość, dobroć, czułość – chociaż ta ostatnia na chwilę wróciła w przemówieniu naszej Noblistki. Szacunek dla drugiego człowieka zginął w sposób najbardziej naturalny razem z modą na uchylanie kapelusza, dyganie i tak zwanym w minionych czasach cmok-nonsensem – po prostu ludzi nie wypadało szanować, bowiem szacunek dla innych rzekomo ujmował czegoś szanującym siebie. 

Ale jednocześnie nie można było takiego postępowania zbyt gorliwie potępiać, ponieważ jego praktycy stanowili w większość lub przynajmniej w większości to demonstrowali. Krakowskim targiem (gdzie każda strona trochę ustępowała) postanowiono nauki o moralności ograniczać do wychowania dzieci, a ich zasięg do rodziny, chyba że komuś nie chciało się za bardzo ich wychowywać metodą perswazji. Panowało przekonanie, że bezskuteczne jest nawoływanie do określonego typu postępowania; powinno się dawać przykład własnym działaniem. Nie mówiono jednak co robić, jeśli chce się wychowywać dzieci nie tak, jak samemu się postępuje. W tej sytuacji bicie dzieci było doskonałym sposobem na zamknięcie im buzi na pytania lub protesty – do czasu oczywiście aż stało się karalne albo bachor podrósł i potrafił oddawać ciosy.

Wraz z odchodzeniem od religii ale i faktem, że moralność przestała znajdować się w centrum zainteresowania, ludzie zaczęli śmielej kontestować sam pomysł  kanonu moralności i jej dylematów, jako zaprzeczający szczęśliwemu bytowi każdego człowieka. Zasady moralne stały się czymś, co człowieka krępuje ,podobnie jak krępuje go religia, chociaż ich zastępniki ich wcale nie były lepsze, ani nawet lepiej pomyślane

Tak więc w ciągu 80 lat mojego życia moralność zrobiła obrót o 180°. W tym także moralność seksualna – od traktowania seksu, jako czegoś wstydliwego i z natury swej podejrzanego, do stawiania go na pierwszym miejscu na drodze poszukiwania szczęścia, które człowiekowi ponoć się należy. Samo szczęście zresztą stało się celem, którym nigdy wcześniej nie było. Matki córek mówiły im, że od małżeństwa mają oczekiwać trudnego wypełniania obowiązku i niczego więcej, szczęście było stanem z kiepskiej literatury. Zresztą nie dziwiło to w świecie, w którym dopiero w latach sześćdziesiątych wprowadzono pierwsze, niezbyt jeszcze skuteczne środki antykoncepcyjne. Dzieci się miało więc tyle, na ile zdrowie pozwoliło za życia, oczywiście.

Oburzenie, które nie tak dawno wywołało operacyjne usunięcie macicy kobiecie po wielu porodach bez jej zgody, bo jej stan po ciężkim porodzie uniemożliwiał zapytanie jej  o zdanie, byłoby wówczas równie dziwaczne, jak pojęcie prawa do decydowania o własnym ciele. W tamtych czasach kobiety gotowe były za coś takiego całować panią doktor po rękach (czego sama byłam świadkiem w 1966 roku w Olsztynie). Problem dzięki Bogu rozwiązywał się sam.

Mój korespondent zastanawia się nad kobietami muzułmańskimi, które żyją ponoć w małżeńskim ucisku, ale się nie skarżą, nawet w krajach Zachodu, co bardzo go dziwi.

Nie wiem jak jest w istocie, ponieważ nie znam tej kultury (a każda z kultur ma swoje sposoby wyrażania protestu, niekoniecznie czytelne dla nas), jednak domyślam się czemu tak się dzieje. Wracając myślami do Polski sprzed lat pamiętam, że w czasach trudnych dla kobiet istniało coś takiego, jak zupełnie nieświadoma więź nazywana dzisiaj siostrzeństwem, a kiedyś nie nazwana, choć widoczna nawet w biologii, na przykład poprzez synchronizację miesiączki kobiet żyjących w bliskiej grupie. Wprawdzie kobiety były największymi strażniczkami moralności swoich sióstr, ale gdy szło o sprawy istotne. jak macierzyństwo, życie, śmierć (pojmowane zresztą dość przyziemnie) trzymały stronę swoich koleżanek. Ta więź między rówieśnicami była zawsze silniejsza niż między pokoleniami w rodzinie. Sądzę, że kobiety muzułmańskie siłę przebywania w tym status quo czerpią  właśnie z tej solidarności, zapewne jeszcze o poziom wyższej. Nasza współczesność akcentuje odrębności, indywidualności, różnicuje I podkreśla różnice, a nie tuszuje ich, jak w czasach dla kobiet trudnych. Oczywiście odrębną sprawą jest to komu to służy i kto działa na rzecz podtrzymania tych różnic, ba, wręcz czyni z nich drogowskaz i punkt odniesienia, żeby nie powiedzieć kompas.

Oczywiście upraszczam swoją narrację (jak to się mówi teraz modnie) ponieważ słowo narracja w domyśle zawiera bezsensowność oceny. Narracja to opowieść, co do której w ogóle nie wypada pytać, czy jest ona prawdziwa, słuszna, czy moralna. Takimi może być deklaracja, wypowiedź, pogląd, ale nie narracja; ona jest tylko i wyłącznie opowieścią jednej osoby lub grupy osób, która jak wiadomo ma być fajna do odbioru i niekoniecznie prawdziwa. 

Mój korespondent pisze: “To taki temat jak moralność – nurtował mnie już w grudniu. Chodziłoby o mojego sąsiada podglądacza, który chce zrealizować ze mną swoje cele, nie pytając mnie o zdanie. A przecież to moje życie!”

Sąsiad podglądacz, który stał się zaczynem rozmyślań o moralności, jest przykładem stawiania na pierwszym miejscu własnego zadowolenia i satysfakcji które utożsamia się ze szczęściem – jeśli oczywiście ma się do czynienia z człowiekiem, który szczęście zrównuje z własnym zadowoleniem, a więc rozumie go w sposób najbardziej prymitywny.

Normy społeczne to właśnie normy, które z samego założenia powinny być przyjmowane bezrefleksyjnie. Kiedy towarzyszy im refleksja, jest to z jednej strony niebezpieczne, bo może prowadzić do odstąpienia od nich, ale nawet bez refleksyjnego spojrzenia, jako że tak wygodniej, a to może prowadzić do przyjęcia norm przeciwstawnych. Z drugiej jednak strony życie nie podporządkowuje się normalizacji w sposób prosty, jasny i dosłowny. Nie w każdej sytuacji można orzec, jak postąpić, żeby było słusznie i moralnie. Czasem trzeba wybierać mniejsze zło i co gorsze, trzeba się z tym pogodzić, a nie uznawać za furtkę do negowania całej zasady. Od każdej zasady są wyjątki ale wyjątek to jest sytuacja nietypowa i rzadka I nie można go rozciągać na całokształt podobnych wydarzeń. Idąc tym tropem sąsiad może próbować podglądać pana lub panią z różnych powodów: przede wszystkim ciekawości ale i tak zwanego podglądactwa, czyli namiętności do tego zachowania. Moralność ocenia to jednoznacznie – jest to działanie złe i niesłuszne. Zawsze jednak mogą istnieć tzw. okoliczności łagodzące. Np. ktoś nie był wystarczająco poinformowany w dzieciństwie I tak mu zostało na lata. Żeby nie było zbyt poważnie przytoczę pewną anegdotę z tej dziedziny, wydarzenie, które wiązało się z moją koleżanką, wówczas młoda mężatką.

Przy wizycie u lekarza ginekologa została zapytana o wielkość narządów męskich swojego męża. Mężatką była zaledwie kilka dni, a w dodatku mąż był jej jej pierwszym mężczyzną. Nie potrafiła więc odpowiedzieć na to pytanie i tłumaczyła tym, że nie ma skali porównawczej. Lekarz wyśmiał ją, że jest zapóźniona w rozwoju, a że pochodziła z małego miasteczka i pielęgniarka obecna przy badaniu miała zbyt długi język możecie się domyślić łatwo, jaki to skutek miało dla mojej koleżanki. W istocie opłakany, bo musiała zmienić miejsce zamieszkania, co jednak wyszło jej na dobre, bowiem przeniosła się do Warszawy i tu zrobiła karierę przy której kariera owego zapyziałego ginekologa może się schować pod ziemię.

Wracając do podglądacza. Może właśnie on też miał taki problem i chciał uniknąć drwin? Problem moralności przestaje być wówczas problemem moralnym a staje się problemem świadomości. To tylko przykład; nie wypowiadam się o rzeczywistej sytuacji, ponieważ nic o niej nie wiem. Może istnieją okoliczności łagodzące: choroba psychiczna, samotność, niezdolność do oceny własnego postępowania i w ogóle refleksji. 

W dodatku, żeby było trudniej mamy możliwość dwóch postaw: możemy twardo trzymać się zasad powszechnie znanych I opisanych w Dekalogu, a możemy rozważać ich stosowanie w konkretnych przypadkach (często podnosząc wagę doznanej krzywdy) żadna z postaw nie jest z góry zła ani dobra raczej kierunki, w których prowadzą, mogą być gorsze albo lepsze. Praktyka życiowa dodaje jeszcze kilka innych możliwości działań, nie zawsze zresztą do przewidzenia. Zarówno utwardzanie się w swojej moralności jak i jej kontestowanie może być złe albo dobre. Zresztą trudno orzec z góry, jakim będzie, Wszak skutki mogą być natychmiastowe albo bardzo odległe. Nie do przewidzenia.

Strona moralna sprawy rozmywa się, jak  dzisiaj większość tego typu, W ogóle świat w dziedzinie moralności porusza się dziś od ściany do ściany, od jednego przeciwieństwa do drugiego, gdzie właśnie dociera i dlatego wieszczę  powrót rygorystycznych zasad moralnych, ich rozwój, dopóki nie staną się znowu tak bardzo niewygodne, że ludzie postanowią je ominąć. Jaka to będzie jednak moralność któż to wie?

I wreszcie ostatnie pytanie mojego korespondenta

“Czy można przedkładać normy społeczne nad dobro (moralność wyższą)? Bo np. takie DD. Czasem dzieci nie chcą mówić. W obecnych czasach mówi się o asertywności, że te dzieci uczą się stawiania granic. Czy zatem można im łamać mechanizmy obronne dla dobra norm społecznych, bo DD to norma społeczna (nie dobro wyższe). Natomiast mechanizmy obronne raz połamane mogą być połamane całe życie jak ten wazonik z „Przeminęło z wiatrem” (ostatni rozdział bardzo poruszający). Czy w tym jest dobro?”

Na to już nie odpowiem mojemu korespondentowi. Mogę go tylko spytać: Czy nie przychodzi  ci na myśl pytanie, że snujemy karkołomne konstrukcje myślowe, bo może otrzymujemy od Ducha Czasu zawoalowane ostrzeżenie?

Ostatnia moja refleksja w tej dziedzinie – będzie w następnym odcinku.

Zapraszam do udziału w konkursie

Zapraszam do udziału w konkursie dla Czytelników i Autorów!

Z okazji premiery wydawniczej powieści pt. „Taniec kury”  ogłaszam konkurs na esej literacki, a mówiąc dokładniej: miniesej…

Czy jako dziecko rozmawiałaś / rozmawiałeś ze swoimi zabawkami? – oto motto przewodnie prac konkursowych!

Wiele dzieci bowiem wierzy, że po zmierzchu, kiedy nikt nie patrzy, kiedy światła w całym domu już pogaszone i pora spać, zabawki – np. misie pluszowe ustawione bezpiecznie na swojej półce – zaczynają się poruszać… zmieniają pozycję „ciała”, wykonują drobne lub nawet i zdecydowane gesty, lekko się przesuwają, czy też przemieszczają śmiało… ożywają… żyją!…

Czy Ty jako dziecko wierzyłeś, ufałeś temu, że Twoje zabawki w istocie żyją, tylko za dnia ukrywają swoją żywotność, niejako podszywając się pod „martwe przedmioty”? Jeśli tak – lub jeśli umiesz sobie wyobrazić, że mogłoby tak być, że zabawki dziecięce są żywe – ten konkurs jest wprost wymarzony dla Ciebie 🙂

Napisz więc krótki esej – o objętości do 6000 zzs – i prześlij go na adres mailowy autorki „Tańca kury”: katarzynaurbanowicz@onet.pl 🙂 Spośród nadesłanych prac konkursowych autorka wybierze 3 zwycięskie eseje – najlepsze prace zostaną opublikowane na blogu autorki, wraz z linkami do stron autorskich lub profili społecznościowych nagrodzonych pisarzy (autorów esejów o żyjących po zmroku zabawkach). Najlepsza z tych trzech wspaniałych prac otrzyma nagrodę główną przesłaną pocztą tradycyjną: pięknie wydany, papierowy egzemplarz powieści „Taniec kury” – z autografem i dedykacją 🙂

Na prace konkursowe  czekam do końca 30 grudnia, ogłoszenie wyników konkursu nastąpi 2 stycznia 2024 roku!

#dlaczytelników #dlapisarzy #dlaautorów #esej #miniesej #literatura #proza #epika #zabawki #misie #ukryteżyciezabawek #konkursliteracki #minikonkurspisarski

Prawda prawdziwa i mniej prawdziwa

 Prawda jest jak cukierek. Jeśli zawinięta w szary papier, jak bywało to dawno temu, przed laty, to wygląda niehigienicznie. nieciekawie; nikt nie będzie brał jej do ręki, nie mówiąc o tym, żeby odwinąć z gazety, położyć na język  i posmakować.  Jeśli zaś opakowana będzie, jak piękna pralinka w krzykliwe sreberko albo złotko, może nie trafić tam, gdzie chcielibyśmy, żeby trafiła. Zostanie niezauważona, przyćmiona przez to opakowanie. Dlatego  to, co jest prawdą, jest ważne łącznie z opakowaniem,  bowiem to ono decyduje, w którym kierunku i w jakim opakowaniu z tą prawdą się udajemy, czy targamy ją w worku siermiężnym i trochę zużytym, w poszarpanej, plastikowej reklamówce, czy niesiemy ją na tacy olukrowaną, ocukrowaną i mile pachnącą. Wolałabym jednak, żeby prawda była goła. Mówi wówczas sama za siebie.

Prawda jest jak domowej roboty cukierek karmelowo-mleczny, zastygły w starej blasze do pieczenia ciasta, element pokrojonej większej całości, dla jej pomnożenia nafaszerowanej pokruszonymi herbatnikami, może obudzić nagłe pożądanie niczym nie maskowanej, prymitywnej słodyczy. Jest to prawda czasów niedostatku.

Opakowana w kawałek zmiętego papieru ze starej torebki po cukrze (tylko za mojego dzieciństwa takie słodycze pakowano w kawałki gazety) oprócz pożądania budzi wstyd, gdy wewnątrz staramy się nie zaliczać siebie do prymitywnych prostaczków, którym wierzymy tylko ze względu na ich naiwność nie umiejącą kłamać. Prawda soute…

Opakowana w błyszczące sreberko podnosi swój status, ale nasuwa pewne wątpliwości – im piękniejsze, jaskrawsze i droższe jest sreberko. Gdy do tego dochodzą napisy sławiące słodycz, przeszywa nas iskra niepokoju i zaczątek wątpliwości bądź nawet niewiary. Prawda, która kieruje nas w stronę sceptyków.

Prawda głoszona otwarcie, ale upiększona blaskiem miłości, zgody i jedności każe podejmować wysiłki odkrycia, co się pod nią kryje w najgorszym wypadku. Wszak celofanowe okienko w tabliczce czekolady pokazujące całe orzechy w niej zatopione może ukrywać fakt, że istnieje nieujawniona przestrzeń pod nieprzezroczystym kartonikiem, nie zawierająca orzechów albo gdy kupujemy w innych krajach po tańszej cenie na pozór identyczną tabliczkę, zawierającą więcej orzechów, mniej roślinnych tłuszczów i wyżej procentowej czekolady. Podobnie pudełeczko słodkiego twarożku może mieć wgłębione denko (którego wielkości wgłębienia zazwyczaj nikt nie bada albo przy płaskim denku drugie, wewnętrzne, a nawet poduszkę powietrzną).Prawda do odkrycia.

A tak w ogóle musimy sobie zdawać sprawę z tego, ze  na ogół każda wypowiedź nie jest w 100% prawdziwa lub kłamliwa. W każdej znajduje się pewna proporcja, którą można wyrazić procentowo.

Od takiej przyrządzonej  i przyprawionej powietrzem prawdy zaczyna się emisja kłamstwa. I jeszcze trudno nazwać ją kłamstwem ale już prawdą nie można. Zwłaszcza, gdy się opatrzy.

Jedynym skutecznym ratunkiem przeciwko kłamstwu jest płodozmian. Rzecz tylko w tym, jak częsty? I z czego go konstruować? Jak zestawiać jego elementy? Czym od siebie oddzielać?

Dlaczego jeszcze komukolwiek ufamy?

 

Przed Dniem Zmarłych

Dokąd prowadzą październikowe sny?

Jak im jest, tym bliskim moim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są? Wydaje mi się, że wiecznie przebywają w jakiejś drodze, ciągle wierząc, że dokądś dojdą, ale nie dochodzą, stale pokonują różne przeszkody; niezachwianie wierzą, że właśnie za tym wzgórzem, za tym błotem, to już  będzie, to już jest ta droga, albo te tory kolejowe, które prowadzą  gdzieś, więc nieustannie wdrapują się z trudem na  kolejny nasyp, gdzie nie ma ani drogi, ani torów kolejowych, tylko jest następny wąwóz i następny nasyp…

Jak jest im tam, gdzie są, tym umarłym kiedyś mi bliskim? Co oni robią, gdzie przebywają? Wygląda na to, że nieustająco idą przed siebie, szukając. Wchodzą na nasypy, wzgórza, schodzą w dół do wąwozów ciągle mając nadzieję, że droga do tego, czego szukają będzie im dana, a przygląda się im cynicznie prawdziwe lub urojone życie. Nagrodzeni czy ukarani za wiarę, pokutujący za niewiarę? Ukarani za niewiedzę tego, czego się od nich oczekuje?

Jak im jest, tym bliskim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są? Może błądzą wśród miejskich murów, wiecznie zacienionych, nieprzyjaznych, pełnych zagrzybionych schodowych klatek, ulic brukowanych kocimi łbami, wśród milczących cieni kobiet zakutanych w kraciaste chustki, przykrywające nędzną, ciemną odzież. Do którego skrzyżowania nie dojdą, w którym nie bądź kierunku, w dali widać fabryczne zabudowania, ponure i groźne, nie na miarę człowieka, choć przez niego zbudowane.

Jak im jest, tym bliskim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są? Może w głębi gliniastego wykopu o pionowych ścianach; usiłują się z niego wydostać, wspiąć się po oślizgłych płaszczyznach nasączonych wodą lub nietrwałych, drewnianych drabinach, kończących się tuż przed krawędzią dołu. Może próbują znaleźć kogoś, kto im pomoże wydostać się z tej pułapki, ale wokół uwijają się, jak pracowite mrówki sylwetki ludzi nieodróżnialnych od siebie, nie mówiących ich językiem, nie patrzących ich bladymi oczami, więc wszystko na próżno. Los musi się dopełnić, inaczej po co by on był?

Jak im jest, tym bliskim po śmierci, co oni robią, gdzie oni są?  Może usiłują wrócić do jakiegoś hoteliku, w którym nie wiadomo po co się znaleźli, gdzie nie zdążą już na żaden posiłek, bo kuchnia przestała wydawać potrawy; ich autokar z wycieczką dawno odjechał, a oni zapomnieli adresu, numeru pokoju i po co tam się znaleźli? Nie mogą trafić gdziekolwiek, wiecznie głodni i niewyspani…

Dokąd ja trafię po sennym spenetrowaniu wszystkich tych miejsc, po nieustannym, jałowym wysiłku ich zrozumienia?

Piekło to jest, czy tylko czyściec? I po co one nam są? Po co ukazują zajawki? Wideoklipy bez muzyki i słów? Wszak ludzie w młodości są lepsi, szlachetniejsi, na starość wykrzywiają się, karleją, suma ich grzechów i win wzrasta. Dlaczego więc pozwalać im przeżyć lata całe, popełnić wiele złych rzeczy, doznać i nieszczęść i trudów, i nie zasłużyć po śmierci na lepszy los? Komu z tego przyjdzie pożytek w czasach, gdy starcy nie mogą liczyć na szacunek za życia, ani litość po śmierci? Czy za to pokutują, że wybrali niewłaściwą drogę, czy za to, że droga ich wybrała, a oni dali się wybrać?

Czy wybieranie czegoś w ogóle nie jest złudzeniem? 

Dlaczego błądzą?

Dlaczego przypadł im ten los?

A może są tam, by przywoływać moją tęsknotę za tym, czego nie było i czego nigdy być nie mogło, ale za czym ciągnęła dusza moja i od czego nie mogła się odczepić. Są tam, żeby może pokazać mi głupotę wszystkich poczynań, ale i ich nieuchronność. Są tam, żeby wzbudzić we mnie tony żalu, ale żeby też odciąć mnie od łez, by przywołać w ich miejsce noszenie moich kamieni. Jestem kobietą noszącą kamienie, z których nigdy nie można byłoby zbudować domu ani jakiegokolwiek schronienia. Jestem kobietą noszącą kamienie kiedyś, ongiś, a dzisiaj zostają one ciężarem na moich ramionach, choć ich już nie ma. Są tam Oni, widzowie, moi zmarli bliscy, by przywołać moje noszenie kamieni i uświadomić mi noszenie ich kamieni. Jakie były te ich kamienie?

Pytamy, po co, a myślimy za co?

W nasze myśli wdrukowano istnienie winy i kary, jako podstawowe prawo istnienia wszechświata. Jeżeli wszechświat nie zachowuje się tak, jak byśmy po nim tego oczekiwali, jeżeli jego postępki są dla nas niewygodne, wierzymy, że przyczyną tego są nasze winy, które my albo ktoś za nas musi odkupić; to uzasadnia istnienie i potrzebę Osoby Zbawiciela.

Jeżeli więc ziemski klimat zmienia się niekorzystnie uważamy, że jest to wina człowieka. Właśnie: wina, a nie przyczyna działalności. Nie bierzemy pod uwagę, że nasze postępowanie niewiele miało wspólnego z wolną wolą, i że realizowaliśmy cudzą wolę, inaczej: prawo rozwoju skomplikowanych organizmów. Prawo to mówi, że im bardziej skomplikowany organ, tym bardziej przekształca swoje otoczenie, tym mocniej weń wrasta, tym mniej możliwym jest odwrócenie wszystkich procesów, w których uczestniczył. Czy więc można uznać naszą winę ? Nie znamy wszystkich praw przyrody, a to może być jednym z nich, podobnie jak to, że żadnego procesu nie można już cofnąć. Ta sama godzina nie jest nigdy taką samą godziną.

Czym jest to, co nas czeka? Logicznym jest nicość – bo nie będzie ani nagrodą ani karą. Ale czy świat jest logiczny?

Poszukiwany, poszukiwana…

Niedługo ukaże się drukiem moja najnowsza/najstarsza powieść „Taniec kury” we współpracy dwóch wydawnictw: Grube Ryby i RKS Janusz Muzyszczyn. Dostępna będzie również jako e-book w formatach PDF i Publio. W przygotowaniu jest także antologia opowiadań „Wysiedlone dusze”.

O czym traktuje ta powieść? Poniżej opis powieści przygotowany przez panią Justynę Karolak zajmującą się wszechstronnym przygotowaniem powieści do wydania:

“Od powojnia przez głęboki PRL, u którego schyłku społeczeństwo wsiadło do zdumiewającej, oszalałej karuzeli zdarzeń – tędy kroczy kobieta próbująca odnaleźć w świecie uzasadnienie dla siebie, starająca się przetrwać i zrozumieć rzeczywistość. Aneczka (1946), Baśka (1956), Celina (1961), Danka (1963), Elżbieta (1966) i Franka (1978) – tych sześć dziewczyn zabiera nas w podróż tropem powojennej biedy, fatalnej specyfiki komunizmu w Polsce, wykluczenia społecznego lat 60. i obłędu agonii starego systemu. Każda z przywołanych kobiet jest osobna i wszystkie one są jedną kobietą. Tuż przed dotarciem do ostatecznego celu wyprawy trafiamy – właśnie za pośrednictwem jej: jednej, spójnej kobiety – na wariackie przyjęcie imieninowe roku 1984, tam krajalnica do jaj dzierżona w dłoniach windziarki o sowich oczach staje się symbolem nie nowego porządku, a wymownego końca…

Powieść ta osadzona w ramach realizmu magicznego ujmuje cechami reporterskiej uczciwości; ów koktajl konwencji sprawia, że historia chwyta ze serce od pierwszych zdań i z każdą kartą nabiera rumieńców niesamowitości. Uroczy pluszowy miś zyskuje tu głos starego, wrednego cynika, miejski autobus wypełniają człowieczki o lisich mordkach i twardych butach, a peerelowska prywatka przywodzi na myśl mozaikę pokojów Wilka stepowego pióra Hermanna Hessego… I aż chciałoby się zawołać w ślad za Hessem: »Wstęp tylko dla obłąkanych, nie dla każdego!«”.

Dalszych planów literackich już nie mam, poza oczywiście drobiazgami: felietonami publikowanymi tutaj,  w „Babci ezoterycznej” oraz „Spółkach miejskich”, dostępnymi powszechnie wraz ze wcześniejszymi, publikowanymi jeszcze w internetowym magazynie rozwojowym “Taraka”  (niedawno, po przejściach reaktywowanej). Kończę osiemdziesiąty pierwszy rok życia i jak sami rozumiecie – czynienie dalszych planów jest zabiegiem raczej na wyrost optymistycznym. Wiem już, że to ostatnia chwila z przebiciem się na rynek książki wartej czytania; ewentualne przyszłe, pośmiertne sukcesy już mnie nie interesują.  Odchodzą z tego świata osiemdziesięciolatkowie i wkrótce nie będzie już komu opowiadać o tym najgłębszym PRL-u, z lat czterdziestych i pięćdziesiątych; o życiu codziennym, gdy Polska przypominała Koreę Północną. Powszechne narracje opisują PRL z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a to są już lata PRL-u łagodnego, ucywilizowanego.

Zapewne za sprawą Urana w moim horoskopie, pełniącego rolę psuja, jako pisarka zawsze miałam pod górkę. Życie stawiało mi różne wyzwania, ważniejsze niż chęć pisania i zazwyczaj na przekór otoczeniu, które takich wysiłków nie ceniło, a wręcz uważało je za dowód naiwności i przeszkodę w robieniu życiowej kariery i spełnianiu obowiązków, kiedyś dobrowolnie na siebie nałożonych. Zajmując się amatorsko przed laty astrologią, jako systemem wszechstronnie porządkującym wiedzę człowieka o sobie, od innych astrologów uzyskałam prognozę, że moja szansa na sukces nadejdzie w 2025 roku. Mam nadzieję, że dożyję tej szansy i że dobrze to policzono, co najmniej jak inżynier przelicza parametry mostu ze świadomością, iż zwyczaj nakazuje, aby stanął pod nim, gdy ustawiane są szeregi ciężarówek, jako sprawdzian wytrzymałości konstrukcji i prawidłowych obliczeń.

Czas emerytury dał mi okazję do wyzwolenia się z wielu zobowiązań i zadowalaniu własnych dążeń. Niestety przyszedł już zbyt późno, jak na stan mojej energii życiowej i możliwość wkładania wysiłku, a także podtrzymywania kontaktów społecznych. Nieustanny dodatek bólu, towarzyszący we wszystkich moich działaniach zawsze dodawał mniej lub więcej subtelną szczyptę przyprawy z goryczy, wypaczając niejednokrotnie inne moje zamysły, czyniąc z nich przetwory o nadmiernej kwasowości, a więc nie nadające się do spożycia.

Dlatego przyszła pora na ostatni wysiłek, na ostatniej już prostej, aby spróbować przebić się ze swoimi tekstami do szerszej publiczności, a zwłaszcza do osób młodszych ode mnie, które o PRL-u słyszały wiele bzdurnych opowieści i dla których okres ten, historyczny już, kojarzy się wyłącznie z gadżetami, które przeminęły; z topornymi przedmiotami, wytworami ówczesnej gospodarki  i (ewentualnie) swobodnym, choć siermiężnym dzieciństwem, bez ograniczeń, jakie dzisiaj nakładane są na dzieci, ale i bez ułatwień współczesności.

W dodatku, w odróżnieniu od diagnoz historyków, kładących nacisk na sprawy władzy i polityki, spojrzenie kobiet na tamte lata jest zupełnie inne niż spojrzenie mężczyzn, podobnie jak bardzo różne były wymagania stawiane ówczesnej ludności naszego kraju. W tamtych latach (jak ja to widzę) mężczyźni i kobiety stanowili różne gatunki tego samego człowieka, z tą tylko różnicą, że za człowieka uważano mężczyznę, a kobietę jedynie jako rzemieślniczy wyrób z męskiego żebra, przeznaczony dla posługi, z woli Boga podwójnie naznaczony podległością: z racji ulepieniu z błota i pochodzenia z nie najbardziej istotnego kawałka istoty (wszak ze złamanym żebrem można chodzić, a nawet czasem biegać, tylko nie można się śmiać).

Postanowiłam wtedy, w bardzo młodych jeszcze latach, dać głos tym wszystkim istotom, pozbawionym własnych możliwości (mam na myśli głosy nie z cudzego nadania), kiedy w ogóle o feminizmie (podobnie jak o Freudzie) nie wiedziało się albo mówiło bardzo złe rzeczy i nie istniała jeszcze w ogóle literatura (tak zwana) kobieca. Sprawy interesujące kobiety miały ograniczać się do kuchni, dzieci i estetycznego wyglądu, a zaspokajać je miały dwa czasopisma: “Przyjaciółka” dla mieszkanek wsi i “Kobieta i życie” dla mieszkanek miast. Przywilejem kobiet była możliwość pracy zarobkowej, cała reszta była nieistotna. Wszystkie inne żeńskie problemy nazywano “majtkowymi sprawami” i szydzono z nich. Podobnie jak określił je naczelny ówczesnego miesięcznika o poezji w recenzji o wierszach kobiet, nadsyłanych do redakcji, piętnując tematykę miłości do dzieci, trudu porodów i wizję umierania, gdy daje się nowe życie. To w tamtych latach pojawiły się w Polsce egzemplarze “Burdy”, z których można było odrysowywać wykroje, według których samemu uszyć piękne sukienki, nie oglądając się na obowiązującą modę, biorącą za wzór postać kultowej wówczas traktorzystki w kwiecistej, nylonowej chustce na głowie lub robotnicy w workowatym, nylonowym, nieprzepuszczającym powietrza fartuchu, zapinanym na guziki od góry do dołu.

Teraz już na poważnie.

Do czego zmierzam? Poszukuję firmy lub osoby, która zajmie się promocją moich książek (także wydanych wcześniej “Sierotki” i “Papieżycy Odwróconej”) i spróbuje przepchnąć je w kierunku czytelnika przez sterty wydawnictw książkopodobnych, które może kiedyś leżałyby obok literatury, ale raczej w towarzystwie filiżanki kawy i ociekającego lukrem ciastka. Jestem przygotowana na pewne wydatki, ale oczekuję kogoś wysoce profesjonalnego. Koniec pracy nad lokowaniem powieści “Taniec kury” i wspomnienie o innych, wydanych moich książkach przypadałby na koniec października lub listopad.

Proszę osoby zainteresowane o przedstawienie mi swoich możliwości i koncepcji,  a także wymagań finansowych lub i innych oraz ewentualnie adresu do wysyłki książki pod adresem mailowym babciaezoteryczna@gmail.com . Z niektórymi moimi tekstami można zapoznać się na stronie autorskiej www.kasiaurbanowicz.pl

Wierzę w wartość literacką i poznawczą swoich książek i wierzę, że także osobom lokującym je, jako produkt, ich lektura sprawi przyjemność i da sporo do przemyśleń. Moja wdzięczności będzie sięgać nawet zza grobu.

 

Sklonowani i Inni

Pewna kobieta napisała powieść pt. “Jesteśmy inni”. Na okładce zamieszczono standardową piękność w standardowym makijażu z przedłużonymi rzęsami, okiem podkreślonym w kolorze najmodniejszej (wg reklam) karoserii, nie pamiętam już jakiego modelu samochodu, wydłużonymi rzęsami i ustami, które były zapewne sztucznie powiększone trującym zastrzykiem.

Zadziwia mnie nieustannie to, że chcąc być oryginalnymi, ludzie postępują  wbrew zapowiedziom, najchętniej poruszając się w stadzie jednolitych klonów. Kiedy sklonowano lata temu pierwszą żywą istotę, owcę Dolly, wprawdzie była płodna, a jej dzieci zdrowe, żyła jednak krócej, bo chorowała, ale coś z nią albo z samym eksperymentem było nie tak, bo sprawa ucichła i więcej nie słyszałam o klonowaniu czegoś więcej (poza jedną małpą), niż linii komórkowych. Eksperymenty przestano finansować, a naukowcy pozostali skłóceni o zasługi i ukrywanie niektórych aspektów eksperymentu. Zdaje się, że sprawa umarła śmiercią naturalną.

Po czterech latach nie wychodzenia z domu i blisko dwóch, kiedy dysponując wózkiem elektrycznym jeżdżę na spacery po osiedlu, po raz pierwszy zostałam wywieziona do pewnej galerii handlowej. Pojawił się ktoś z samochodem, który był kiedyś londyńską taksówką i został przystosowany do przewozu osoby na wózku, poprzez rozkładaną rampę, wyjmowaną z bagażnika. Wjechałam więc po tej rampie do samochodu i tam przesiadłam się na kanapę. Ruszyliśmy w drogę. W podziemnym parkingu, w galerii handlowej musiałam zjechać wózkiem tyłem po tej rampie, ponieważ w samochodzie nie było miejsca na dokonanie obrotu. Na pierwszą trudność natrafiłam, kiedy przesiadam się z  nisko ustawionej kanapy do wózka, nadwyrężając sobie nadgarstek i próżno szukając czegoś do przytrzymania się na dostępnej mi wysokości. Osoba towarzysząca asekurowała mnie z tyłu, jednak trochę z tej rampy zboczyłam, prawie spadając na końcówce, ponieważ miejsce parkingowe dla niepełnosprawnych ustawione było obok filaru i nie za bardzo mogłam skręcić. Niestety, w Polsce większość samochodów do przewozu niepełnosprawnych ma rampy do zjazdu wózków tyłu, a nie z boku samochodu, tak więc miejsca wyznaczone dla niepełnosprawnych są po prostu za wąskie, choć wystarczająco długie. Ostatnio widziałam reklamę takiego samochodu, z którego rampę rozkładaną zaprojektowano z boku – współczuję użytkownikowi, zwłaszcza że samochód nie przewidywał innego kierowcy niż niepełnosprawny, nie zsiadający ze swojego wózka w czasie kierowania samochodem i chyba nie było w nim miejsca dla drugiej osoby mogącej w razie czego pomóc. Różnica między tym samochodem, a tym, którym mnie wożono była tylko taka, że wjazd odbywał się tyłem, a zjazd przodem, potem wózek obracał się, wysuwała się kierownica i zamykały drzwi. No ale na parkingu dla niepełnosprawnych kierowca musiałby wjechać z powrotem do samochodu i poszukać sobie innego miejsca do postoju.

Kiedy już jakoś wjechałam do galerii handlowej, ustawienie drzwi wjazdowych było takie, że środkowe, szerokie przejście przeznaczone było dla wychodzących/wyjeżdżających z galerii, zaś dwa po bokach, przeznaczone dla wchodzących, były dość wąskie dla wjeżdżających. Drzwi były podwójne: pierwsze się otwierały same, niestety drugie trzeba było  pociągnąć do siebie i w ten sposób otworzyć. Jednakże, żeby je otworzyć ,trzeba było się wózkiem cofnąć i stuknąć w poprzednie drzwi które otwierały się tylko dla wjeżdżających a nie dla wyjeżdżających, a właściwie dla chodzących, a nie dla ludzi na wózkach. Ewidentnie ktoś myślący bardzo pokrętnie nie pomyślał o osobach na wózkach. No, tak czy inaczej przy pomocy oczywiście osoby towarzyszącej jakoś dostałam się do środka jednej z największych galerii handlowych w Warszawie.

W środku pełno ludzi spacerujących i oglądających sklepy zza szklanych szyb. Nie do wszystkich sklepów mogłam wjechać, albo drzwi do nich były za wąskie, albo w środku nie było tyle miejsca, żeby zmieścić się wózkiem, nie mówiąc już o manewrach. Tak więc do specjalistycznego sklepu z serami nie udało mi się wjechać i zobaczyć, czy może jest tam ser owczy. Zrobiła ta osoba towarzysząca, ale sera takiego nie znalazła. Wyobraźcie sobie: sklep specjalistyczny, w którym brakuje jednego z rodzajów najważniejszych serów! Pewnie w Polsce ludzie nie odróżniają  sera owczego od koziego i dlatego nie przewidzianego w ofercie handlowej. Po taki ser (podrabiany zresztą najczęściej) należy udać się do Zakopanego albo zadowolić się dostępnym w marketach tzw. “euroserem”, smakującym jak bezsmakowa guma do żucia. Nawet polska bryndza jest krowia (lub krowio-owcza), oszukana podobnie jak kiełbasa cielęca z zawartością 10% cielęciny i smakująca wieprzowym smalcem. Kochamy podróbki lub nie odróżniamy ich od oryginałów.

Potem już tak się złożyło, że na tym parterze znajdowały się inne sklepy prawie wszystkie z perfumami, zresztą jednej firmy. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście w Polsce ludzie głównie kupują kosmetyki, czy też rozmnożenie takich sklepów bierze się stąd, iż można w nich poszaleć z cenami. Idący ze mną bywalec takich sklepów twierdził że na innych piętrach będzie inaczej, ale ja już i tak miałam dość. Przytrafiło mi się coś, o czym dotychczas czytałam, ale sama nie doznałam nigdy. Prawdopodobnie po sześciu latach izolacji od świata poczułam tak ogromny lęk przed tłumem ludzi łażących w tę i z powrotem, nie zwracających uwagi na innych ludzi. Konieczność manewrowania wśród osób, których wzrok znajdował się na poziomie o dwie głowy wyższym niż ja, a może także i z innych przyczyn spowodowała, że doznałam ataku paniki. Gdybym była samotnie, szybko opuściłabym to stresujące miejsce. Ale wypadało docenić czyjeś poświęcenie i także dla skorzystania z okazji wjechałam do dużego marketu, gdzie kupiłam trochę owoców i warzyw, niedostępnych na moim osiedlu, jak np. bakłażan, fenkuł, czerwone porzeczki i ostatni już chyba w tym roku, świeży bób. Wprawdzie w tym markecie ścieżki dla wózków były wystarczająco szerokie, ale niestety i tak węższe niż w analogicznych sklepach Holandii. Poza tym polską specjalnością stały się ustawione po środku alejek, jak sztaple cegieł na budowach – sterty nierozpakowanych towarów, widać z oszczędności na powierzchni magazynowej lub częstotliwości dostaw. Wózki na zakupy od czasu mojej ostatniej bytności w markecie przed sześciu laty powiększyły się co najmniej dwukrotnie, tak że przejechanie alejką obok takiego wózka, zwłaszcza ustawionego ukośnie, było niemożliwe; za każdym razem trzeba było zwracać się z prośbą do kogoś o przepuszczenie. W dużym markecie to kilkadziesiąt próśb i murowana depresja lub zniecierpliwienie wraz z nieuprawnionym przekonaniem, że mamy do czynienia ze sklonowanymi Dolly (każda owca ustawia wózek w poprzek).

Zapewne przesadzam, bo moje uczucie paniki brało się także z tego, że oswoiłam już dwie osiedlowe Biedronki, w których doskonale wiedziałam i wiem, gdzie nie mogę wjechać, bo się nie zmieszczę i gdzie muszę się cofnąć, żeby wykręcić, a gdzie spotka mnie awantura, że komuś przeszkadzam. Tutaj geografia miejsc, do których zwykle nie mam dostępu nie jest taka oczywista i z racji wielkości sklepu ogromnie zmienna. A może i moja panika brała się z innych przyczyn.

Z radością przyjęłam, że już podjechaliśmy pod mój blok i przy asekuracji towarzyszącej mi osoby udało mi się tyłem zjechać rampą samochodu. Niestety i to miejsce, wytyczone dla niepełnosprawnych było zbyt wąskie i zjeżdżając trafiłam prosto w zagłębienie w asfalcie z kratką odpływową oraz wysoki krawężnik, tak, że mój wózek się zbuntował: stanął i nie chciał ruszyć dalej. Na wyświetlaczu wszystko było w porządku, akumulator naładowany do pełna (jeszcze nigdy nie widziałam żeby nie był naładowany, więc sądzę, że wyświetlacz jest tylko dla ozdoby). Musiałam więc odblokować i zablokować kilkakrotnie cztery hamulce, które znajdują się w moim wózku (to taka czynność magiczna, jak za dawnych lat przy pierwszych telewizorach, kiedy gdy zginął obraz lub dźwięk, należało uderzyć raz z prawej, raz z lewej, raz od góry, miarkując ciosy, żeby aparat się nie rozpadł) poczekać jeszcze chwilę, a osoba towarzysząca musiała wypchnąć mnie z dołka, ponownie włączyć bieg I wózek niechętnie ruszył.

Mokra od potu ze zdenerwowania dotarłam do swojego łóżka, starając się zabić w sobie złe emocje, a przynajmniej przekuć je w coś pożytecznego – co niniejszym czynię, po upływie jakiegoś czasu, gdy perspektywa wydarzeń mocno się oddaliła. Niestety, bycie starcem/staruchą wiąże się z nadwrażliwością na sprawy kiedyś niedostrzegane albo lekceważone. Co mnie, chodzącą obchodziły kiedyś krawężniki albo kratki odpływowe w asfalcie, czy też zapadlisko przed wjazdem na chodnik z jezdni gdy pali się już czerwone światło, a silniki samochodów niecierpliwie dają po gazie czekając aż wreszcie ta zawalidroga wyłączy swoje hamulce pozwalając osobie towarzyszącej przejść na tryb ręcznego pchania, obrócić wózek dużymi kołami w stronę chodnika i zjechać sprzed zasięgu spieszących się nieustannie kierowców. Czerwone światło dla mnie jest zielonym dla nich, to ich prawo, a nie moje.

Dziś, kiedy sprawa przetrawiła się we mnie (ze znacznym udziałem podświadomości, której bardziej wierzę u schyłku moich dziejów) mogę wyciągać wnioski. Niewiele dadzą powtarzane wskazówki i rzekomo stwarzane warunki przez kształtujących przestrzeń osobników nie rozumiejących specyfiki odmienności bez udziału samych odmiennych. To musi odbywać się inaczej, bardziej naturalnie. Ba, ludzie muszą sami z własnej woli stawać się bardziej odmiennymi (jak na razie pracują za nich ich geny, eliminując stopniowo wsobnych) inaczej marny nasz, jako ludzkości, los. Może już zresztą to się dzieje tylko wolno i niedostrzegalnie.

Ja już wiem – bycie klonem to ścieżka donikąd. Tylko w odmienności leży siła. Tylko na skraju kultur powstają dzieła poruszające prawdą i odkrywające nowe drogi i ścieżki. Odmienni, niepełnosprawni, sprawni czy rozumni inaczej, to nie gorszy rodzaj człowieka, z którym nie trzeba się liczyć, a najwyżej być tolerancyjnym czy wyrozumiałym. Przeciwnie, oni pozwolą spojrzeć wam w świat przez was zbudowany na nowo, każą dostrzec, że argument “zawsze się tak robiło” nie jest argumentem wartym uwagi. Świat klonów przeminie; to, co zostanie, te resztki, odpady i niewykorzystane cząstki będą mogli zagospodarować i żyć wśród nich tylko INNI. Obserwujmy i uczmy się od nich, bo może w nich znajdziemy rozwiązanie dla planety.