Tromsø i Molde to wielkie oczekiwanie i wielkie niepowodzenie. W Tromsø nie zeszłam na ląd; moje towarzystwo pokręciło się trochę po porcie i przyniosło mi garść muszelek i parę kamyczków. Muszelki były nieco połamane, ale ponieważ zawsze wydawało mi się, że takie kształty pochodzą tylko z ciepłych mórz, stanowiły ciekawy eksponat. Było to także świadectwo bezpośredniego zetknięcia się z brzegiem morza i morzem. W żadnym innym miejscu moja opiekunka (nie mówiąc już o mnie), nie mogła dostać się w takie miejsce, by przynieść choć muszelkę lub kamyczek. Niby wszędzie morze, ale w izolacji od człowieka. Widok z okien statku nie skłaniał do poszukiwań: zimno, brak zieleni, jakieś marne zabudowania, które lepiej oglądać z daleka, jako panoramę.
Póki co, osłodziliśmy sobie dzień wycieczką po krainie cukierków i innych statkowych rozrywkach. Skoro cukierki mogą być tworzywem dla sztuki, czemu nie poddać się jej przystępności i nie podziwiać? Złośliwi mogą twierdzić, że skoro w statkowym sklepie ceny zwykłych słodyczy są tak wygórowane, nieuchronnie musi nastąpić ich przeterminowanie i ewentualnie późniejsze nie spożywcze wykorzystanie. Ale ładne, niewątpliwie.
W Molde 25 maja mieliśmy wynajęty w mieście i opłacony samochód i z niecierpliwością czekałam na przejazd Drogą Trolli. Oglądałam kiedyś film i zdjęcia z tej drogi i chyba ona właśnie stała się zaczątkiem mojego marzenia o zwiedzeniu Norwegii. Zwykle otwarta jest od połowy maja do października z uwagi na bezpieczeństwo przemieszczania się. W 2012 roku na przykład otwarto ją jednak dopiero 14 czerwca. Tymczasem pogoda zdecydowanie popsuła się, była mgła i padał gęsty deszcz, w związku z tym musieliśmy zrezygnować z wycieczki, tracąc wniesione opłaty i pocieszając się, że obejrzymy ją na licznych filmach w internecie. Same Molde, to miasto, jak miasto, nic specjalnie interesującego, poszliśmy więc do restauracji na tamtejszą specjalność, zupę rybną i krótki spacer po okolicy. Zupa rybna była świetna i zupełnie inna od serwowanych w Polsce, stanowiących wersję rosołową lub typ soljanki – gładki krem ze sporymi porcjami dorsza i łososia, z pokrojoną zieloną częścią pora, u nas raczej odrzucaną, jednak prawdopodobnie z powodu zmiksowanych w niej krewetek (o podanie porcji bez pływających w niej skorupiaków prosiłam i uwzględniono tę prośbę) przypłaciłam jej zjedzenie wysypką na połowie twarzy.
Za to restauracja pełna była różnych gadżetów „marynarskich” i „kuchennych”, rozmaitych durszlaków, starych wag i słojów; widziałam też maglownicę i tarę do prania (z jakich sama kiedyś korzystałam), przedmiotów o nieustalonym przeznaczeniu, jakichś emaliowanych tabliczek sprzed wieku; niestety, siedzieliśmy w przedsionku z powodu wszędobylskich schodków, niedostępnych dla mnie, więc nie obejrzałam pełni wystroju tego lokalu. Ciekawostka byłą otwarta na powietrze, tylko zadaszona weranda, ogrzewana ogromną żarówką, ze stosami skór i koców do otulenia się, na której popijano zimne piwo i napoje, grzechoczące kostkami lodu.
Korzystając z tego, że byłyśmy ciepło ubrane, popołudnie spędziłyśmy z moją opiekunką tradycyjnie, plącząc się bez celu po statku, ale po górnych pokładach. Tym razem padło na górny pokład, widokowy, prawie całkowicie pozbawiony ludzi z powodu złej pogody (z wyjątkiem jednego śmiałka w jacuzzi). Smętnie wyglądał zamknięty bar z pokrowcami na stołki i sterty powiązanych sznurami leżanek do opalania. Okazało się potem, że była to jedyna okazja rozkoszowania się widokiem; w dniach pogodnych i ciepłych, które nastąpiły pod koniec wycieczki, nie dało się tam szpilki wetknąć, a tym bardziej przejechać wózkiem.
W poszukiwaniu otwartego baru zawędrowałyśmy na piętro, gdzie parę osób kontemplowało widok z innego, także zamkniętego baru, ale ogrzewanego klimatyzacją.
W tym barze, nudząc się, odkryłam z czego wynika trudność fotografowania statkowych atrakcji, bowiem większość zrobionych zdjęć, po przejrzeniu na ekranie komputera, do niczego się nie nadawała. Zilustruje to druga fotografia: Pierwsza z nich pokazuje zdjęcie zrobione zgodnie z powziętym zamiarem, druga zaś nieoczekiwane efekty, psujące plany.
Robiąc zdjęcie, w istocie nie wiedziało się, co się fotografuje. Z powodu licznych luster i odbić w wypolerowanych elementach, zamiast ujęcia, przedstawiającego nudzącą się w głębi panią, przedmiotem zdjęcia okazałam się ja sama, fotografująca swoje odbicie. Próbowałyśmy rozgryźć te odbicia w windzie, gdzie lustra pokrywały także sufit, ale z powodu dużego ruchu osób, nie zdołałyśmy osiągnąć zamierzonego rezultatu. Oto jedna z próbek moich usiłowań:
Odpływaliśmy bez żalu, porzucając smętny port z kontenerami, po których dachach rozpoznać można było nasilenie deszczu. W dodatku wąskie nadbrzeże powodowało niemożliwość ustawienia pochylni zjazdowej w sposób komfortowy dla osób jadących na wózkach inwalidzkich, z balkonikami i o kulach. Wszyscy przeżywaliśmy wielki dyskomfort (ja z głową w dole a nogami w górze, osoby poruszające się o własnych siłach z powodu stromizny i śliskości trapu) i mimo pomocy załogi, wychodziliśmy z doświadczenia spoceni jak rude myszy. Z powrotem zaś wydawało nam się, że spadniemy na łeb na szyję zatrzymując się na tych kontenerach.
Kolejny dzień na morzu przyniósł już nieco lepszą, choć równie zimną pogodę (2-6 stopni C), więc spacer po odkrytym pokładzie był przyjemniejszy. Doceniłam z pozoru głupi pomysł zapakowania do bagażu zimowych butów na futerku.
Przy okazji odszukałyśmy bibliotekę, składającą się z kilku półek i wbrew zapewnieniu gazetki, niezbyt bogatą. Prawie sama sensacja z najnowszym Folletem na czele, w niemieckich, angielskich, francuskich, hiszpańskich i włoskich wydaniach (jedna nawet była po chińsku), nie noszących zresztą śladów czytania. Polskiej książki nie znalazłyśmy. Niestety, nie miałyśmy żadnej, aby ją podarować bibliotece, ponieważ w trosce o bagaż, książki miałam tylko w postaci elektronicznej.
Najedzeni zupą rybną, udaliśmy się zamiast do baru, po raz pierwszy do eleganckiej restauracji, , gdzie serwowano mikroskopijne dania i wino do posiłków. Tam po raz pierwszy w życiu spróbowałam małży i dość mi smakowały, natomiast faszerowany, pieczony bakłażan nie powalał – robię znacznie lepsze i w dodatku z jednej niewielkiej sztuki wychodzi mi tyle porcji, ile podłużnych plastrów da się wykroić, a więc 6-7. Czas oczekiwania na kelnera nie odbiegał od standardów, a więc „straciliśmy” na ten posiłek ze 2 godziny.