Gość/Gościni Babci Ezoterycznej: Jadwigi Pizl Opowieść dziecka na zesłaniu

Przywykłam myśleć, że niewiele jest osób starszych ode mnie. Dlatego kiedy natrafię na taką osobę jestem bardzo ciekawa jej przeżyć, bezpośredniego doznania czasów, w których mnie jeszcze nie było na świecie. Do tej kategorii zaliczam Jadwigę Pizl i jej opowieść o zesłaniu. Trudno się czasem pogodzić z myślą, że gdy takich ludzi zabraknie, już nie będziemy mieli dostępu do autentycznych przeżyć i autentycznego obrazu świata w czasie ich dzieciństwa. Historia lubi zmyślać, naciągać, dopasowywać fakty do przekonań i tez, dlatego też doświadczenia osób i opowieści o nich z pierwszej ręki są tak niezwykle ważne i konieczne do zrozumienia. Dla własnej potrzeby notuję etapy tej opowieści:

(Kwiaty z drewna, przymusowa huśtawka, syberyjski odór, kura odrodzona po śmierci jako orzeł, szaman wypełniający koszulę ciałem, głodne święta i anielski worek motocyklisty, dziewczynki ze złotymi czajnikami na głowach, dzieci skazane na bezterminową pracę, jajko na twardo na własność, kuracja kwasem solnym.)

Opis jest prosty, rzeczowy, ale czytelnik odbiera go obrazami, może dlatego, że autorka jest malarką. Także z tego względu, warto go przeczytać.

„11.03. 2022. Przeraża mnie świadomość, że grozi nam powtórka z historii. Po zakończeniu Wojny Światowej i upadku Niemiec i wycofaniu się ich z Polski, zaznaliśmy niebiańskiego pokoju. Mogliśmy działać w kierunku realizacji naszych marzeń. Ukraina, zagłodzona w czasie wojny przez Stalina, w tej chwili jest nadal zagrożona, a i Polska też, biorąc pod uwagę poprzednie lata. W 1940 roku, jako 3 letnie dziecko, zostałam wraz z matką wywieziona pod koło podbiegunowe do ZSRR. Tam stały się koszmarne chwile Polaków. Wielu starych ludzi poumierało, wielu trafiło do obozów pracy, wiele dzieci do ruskich sierocińców, wielu również kilkunastolatków zostało skazanych na więzienia za przestępstwo kradzieży skórki chleba lub wyłuskanie ze stogów w polach nieco pszenicy lub prosa,, ponieważ ich najbliżsi umierali z głodu.  Żyjemy dziś w czasach, gdy naszym dzieciom należy się spokojne i radosne dzieciństwo, pamiętajmy zatem, że nie możemy dopuścić do tej koszmarnej powtórki z historii. Przecież nasze tragiczne doświadczenia powinny nas uczyć, by do tego nie dopuścić. Właśnie skończyłam pisać spory tekst o moich doświadczeniach w okresie  wywózki na Syberię,, piszę to po to, byśmy jako Polska byli czujni i nie pozwolili dać się zniewolić., byśmy pamiętali, że o przyszłości naszych dzieci nie wolno nam zapomnieć.

Jako dziecko i również jako kilkuletnia dziewczynka, przeżyłam na Syberii mnóstwo trudnych i smutnych chwil, my jako wolny dzisiej kraj nie  dopuśćmy do takich sytuacji.

19.03.2022. Myślę o moich sybirackich wspomnieniach: Ja, Jadwiga Ciećkiewicz urodziłam się w 1937 roku w Równem. Mieszkaliśmy wówczas w małym miasteczku Derażne, gdzie mieliśmy dom i spory majątek. Matka, z domu Popławska była nauczycielką i uczyła w szkole ukraińskie dzieci. Ojciec – Jan Ciećkiewicz był dyrektorem tej szkoły, zaś z wykształcenia był historykiem. W 1940 roku w marcu został aresztowany i wysłany przez Sowietów do obozu pracy w miejscowości Uchta, leżącej na północy Uralu. Pracował w kopalni węgla i przy wyrębie lasu. Tam, w1943 roku, z racji amnestiii został zwolniony, po czym dotarł tam, gdzie rekrutowano do Armii Andersa. Wraz z Armią odbył całą służbę w wojsku, pod Monte Casino również. W 1940 roku w kwietniu Sowieci wywieźli mnie i matkę do Kazachstanu, wówczas na północ Związku Radzieckiego. Miałam wtedy 3 lata. Pamiętam ogromny wagon towarowy i bardzo dużo kobiet i dzieci. Jechała wtedy z nami Marusia, Ukrainka z malutkim synkiem. Szalała z rozpaczy, chciała wyrzucić z pociągu swego synka. Zajęły się nią i dzieckiem dobre kobiety. Słyszałam po paru tygodniach, że umieszczono ją w zakładzie psychiatrycznym, zaś jej synka w sierocińcu. Ten pociąg wiózł nas około 2 miesięcy.

Może uda mi się zamieścić kolejne sybirackie wspomnienia.

Nas zesłańców umieszczono w barakach. Było straszliwie zimno i potworny głód. Polscy chłopcy, którzy tam zamieszkali z rodzicami, stracili władzę w nogach, poruszali się, siedząc na ziemi, to podobno był szkorbut. Ludzie umierali, pamiętam gdy jedna ze starszych kobiet umarła. Kwiaty w czasie pogrzebu były zrobione z drewna. Śmierć miała wtedy dla mnie zapach drewna i ma do dziś.. Moja matka odbywała wówczas pogrzebowe rytuały kościelne na tamtejszym cmentarzu. To była wielka potrzeba, by pożegnać swoich bliskich. Znając język rosyjski była mężem zaufania, czyli upoważnioną przez Polaków osobą do załatwiania spraw z Rosjanami. W takim baraku, w małej izdebce mieszkało nas 5 osób. Dwie matki i nas troje: Wisia 5 lat, ja 3 lata i jej braciszek Bronek 2 lata..

20.03.2022. Nasze matki, płacąc swoimi ubraniami przywiezionymi z Polski, wyniosły nas z zimnych baraków i zamieszkały z nami w kuchni domu pewnej Ukrainki, też zesłanej do Kazachstanu. Nazywała się Chrystodorowa. Miała córkę, dwie wnuczki, pasierba, parę kur i krowę. Krowa miała cielątko, a kury kurczęta już trochę podrośnięte.

W sowchozie Suworowskij mieszkało wówczas i ciężko pracowało bardzo wielu Polaków, również z Białegostoku. Nasze matki pracowały w polu , przy budowie pieców i przy budowie ziemianek z kiziaka. Kiziak to krowie łajno wymieszane ze zmieloną sucha trawą. Robiono z tego cegły, które były suszone na słońcu w stepie. W syberyjskiej chacie u Hrystodorowej nie było drewnianej podłogi, była tylko gliniana i przy każdym sprzątaniu smarowano ją świeżą gliną. Ale na Zielone Święta podłogę posypywano świeżym tatarakiem. Pachniało pięknie.

Nas dzieci wysłano wówczas do przedszkola. Nie było łatwo, nie znaliśmy rosyjskiego, ani tamtejszych zwyczajów. Po południu, przed powrotem do domu, sadzano nas na huśtawce. To była taka długa ławka, na której siadała pani wychowawczyni i wszystkie dzieci, To było straszne, umierałam ze strachu że spadnę, bo nie było czego się trzymać. W całym przedszkolu był straszny smród brudnych tłustych naczyń. Do dziś kojarzy mi się to ze słowem „kruszka” Czyli filiżanka. Po latach, gdy byłam w Leningradzie na wycieczce, w tamtejszych restauracjach też był ten syberyjski odór. Jako małej dziewczynce mówiła mi moja matka. Miałam wtedy 4 lata, byłam bardzo dorosła i rozumiałam o czym mówią ludzie starsi.

Sowieci wymyślili polityczne uzasadnienie naszej zsyłki na Syberię.

Oto kazali wszystkim Polakom podpisać podanie o sowiecki paszport, aby ratować się przed wojną i Niemcami. Byli tacy, którzy podpisali, zaś inteligenci, świadomi ruskiego podstępu, byli temu przeciwni i uświadamiali prostych ludzi, że uniemożliwi to ich powrót do Polski.

Takie działania zostały uznane przez Stalina jako wrogie dla ZSRR, zaś osoby odmawiające tych paszportów zostały skazane na obozy pracy, w tym również nasze matki.

Pewnego ranka obudziliśmy się w pustej, bez matek kuchni. Chrystodorowa była przerażona nadmiarem obowiązków wobec naszej trójki, chociaż było wiadomo, że wylądujemy w Dzietdomie, czyli w Domu Dziecka. Na szczęście pani Kurpiowska z Białegostoku zabrała Bronka i Wisię. Po mnie, po paru dniach przyszła Masza, moja najukochańsza kazachska przyjaciółka. Znałyśmy się od dawna, gdy płakałam nad śmiercią ulubionej kury. Masza nie miała nosa, ale się jej nie bałam. Powiedziała mi, abym nie płakała, bo kura po śmierci zamieszka na księżycu i urodzi się  jako orzeł. Nosiłam tę kurę po jej śmierci, ale okropnie oblazły mnie wszy z jej zwłok. Masza zabrała mnie do  kazachskiej rodziny, wykąpała mnie i wyprała wszystkie moje rzeczy. Zabrała też od Chrystodorowej wszystkie moje dokumenty.

Masza była szamanką, a jej mąż Aksan Bek był znanym na stepie czarownikiem. Mieli czworo dzieci, ja zostałam piątym, przez nich przysposobionym dzieckiem, adoptowanym, by sowieci nie wysłali mnie do sierocińca. 

Bekowi za wróżby sowieci płacili chlebem. Często do Aksan Beka przychodzili zaniepokojeni Rosjanie, by dowiedzieć się o losie swoich synów na wojnie. On zabierał mnie z sobą do jurty jako medium. Masza uderzała wtedy pałką o blaszany garnek, mój opiekun – szaman wpadał w trans, a ja widziałam: jak koszula przyniesiona wtedy przez matkę, nabiera kształtów, tak jakby się wypełniała czyimś ciałem. Kobieta słyszała od szamana, że syn wróci, ale o kulach, bo jest ranny.Bardzo lubiłam towarzyszyć we wróżbach mojemu przybranemu ojcu. On mi nie zabraniał, ponieważ podobno byłam jego medium. Ich córka, moja siostra Zinka też była czarownicą i wróżką. Stawała przed lustrem, śpiewała „kalinka, kalinka maja” i widziała przyszłość.. Moje życie z kazachską siostrą, matką i ojcem, było bezpieczne. Nikt nam nie dokuczał, zwłaszcza sowieci. Sowieckie kobiety często przynosiły mi kawałek chleba z masłem, ale i tak jadłyśmy z Zinką ziemię, bo zdychałyśmy z głodu, a czasem udawało się nam zjeść kawałek mydła

Dobrych i pięknych ludzi spotykałam często w tych trudnych i bardzo złych czasach. Miałam kiedyś takiego wspaniałego znajomego woziwodę. Miał na imię Wasia. Często zabierał mnie do furmanki, gdy wiózł wodę do odległych w stepie stajni. Śpiewaliśmy wtedy piękne ruskie piosenki na całe gardło. W moim życiu zdarzyła się ogromna tragedia. Jest zima, jem chleb z masłem, dostałam go od żony jednego ENKWudzisty. Wasia mnie prosi o ten chleb. Odmawiam, pożerając całą kromkę. Na drugi dzień dowiaduję się, że Wasia umarł z głodu i zamarzł na stepie. Do dziś to pamiętam i przeżywam i do dziś staram się nikomu nie odmawiać pomocy.

Moja kazachska siostra Zinka była jasnowidzącą czarownicą. Patrząc w lustro, zobaczyła kiedyś moją matkę, która, chora kobieta, zwolniona z łagru wracała do Siewierowska piechotą. Matka wróciła chora, Aksan Bek ją leczył i wyleczył. Wszy i świerzb pozostały.Po jakimś czasie dostałyśmy paczkę od Amerykańskiej Organizacji Żydowskiej. A było to tak: Te organizacje prosiły żydów tyeż zesłanych na Syberię o adresy innych nieznanych im żydów. Przyjaciółki mojej matki, podawały do Ameryki adresy wszystkich nieżydów Polaków, wychodząc z założenia, że pomoc należy się wszystkim. Po sprzedaniu zawartości paczki, stać nas było na wyjazd do Pawłodaru.

Mojej matce chodziło przede wszystkim o to, by nie dać się zamknąć na odległym stepie, lecz by przebywać w pobliżu kolei transkontynentalnej, by móc skorzystać z okazji powrotu do Polski Aksan Bek przekazał nam wszystkie uratowane przed ruskimi, dokumenty osobiste, obrączkę matki, zegarek ojca. Z tym wszystkim pojechałyśmy ciężarówką do Pawłodaru.

Pawłodar to piękne miasto położone nad rzeką Irtysz . Zamieszkałyśmy 5 kilometrów, niedaleko torów linii transkontynentalnej, w ziemiance z kiziaka. Jedno miała okienko tuż nad ziemią. Mieszkała z nami za piecem jedna ciężarna kazachska kobieta. W malutkiej izdebce były dwie prycze, na jednej spała pani z Białegostoku i jej dwie kilkunastoletnie córki, na drugiej ja z matką. W sieni przy wejściu do izby, mieszkała krowa. Często z nią spałam, bo była cieplutka, w jedyne okienko, tuż nad ziemią położone, drapały w nocy wilki. Miałam okropny świerzb. Pewien pielęgniarz, który pracował w szpitalu w Pawłodarze, powiedział mi abym przyszła do niego po płyn przeciw świerzbowi. Po południu, o wyznaczonej godzinie. Więc poszłam. Kazali mi czekać pod furtką. Widziałam tam, w ogrodzie szczęśliwe wesołe dzieci, które bawiły się rzodkiewką wyrwaną w ogrodzie. Patrzyłam z zazdrością. Nigdy nie miałam nic własnego, czułam się jak „Dziewczynka z zapałkami” z bajki Andersena. Płyn dziegciowy dostałam, matka mnie wykąpała, ale rany świerzbowe trzeba było smarować kwasem solnym.

jMoja matka pracowała jako księgowa w biurze transportowym, odległym od naszego miejsca na stepie 7 kilometrów, dostała od pracodawców kawałek ziemi na stepie do uprawy. Sadziła tam ziemniaki, próbowała także uzyskać plony arbuza i melona, ale niestety, poza ziemniakami to się nie udało. Do działki, od naszej ziemianki było około 5 kilometrów, ale kartofli było sporo, nawet udało się trochę ich sprzedać. Za te kartofle matka kupiła mi walonki na zimę, ale i tak nogi mi straszliwie marzły na mrozie, do cierpienia z zimna nie wypadało się przyznać, bo miały piękny rudy kolor.

Nasza polska Świetlica w Pawłodarze została podobno utworzona dla dzieci polskich z inicjatywy Wandy Wasilewskiej – komunistki i przyjaciółki Stalina. Wydawana była podobno gazeta, w której drukowano  Elementarz Falskiego i czytanki dla dzieci nieco starszych. Pracowały tam urocze panie nauczycielki . Miały po kilkanaście lat i były żydówkami. Panna Ryfka i panna Sala czytały nam Baśnie Andersena i Historię Polski. Kiedyś odwiedzili nas zimą żołnierze radzieccy i przynieśli prezenty od Mikołaja. Dostaliśmy po kawałku czekolady i nawet zaniosłam kostkę matce. W  naszej świetlicy jedzenie było bardziej niż ubogie, ale opowiadałam mamie o wspaniałym jedzeniu jakie nam dają. Kłamałam, bo nie chciałam jej sprawiać kłopotów. Gdy sprawa się wydała, dostałam ogromną „burę” za kłamstwa.. Kiedyś zdarzyła się nam w świetlicy wspaniała przygoda. Odwiedził nas pewien artysta, grał pięknie na skrzypcach, nazywał się Pan Wiśniowski. Pan Wiśniowski odwiedzał nas codziennie, uczył nas pięknych, patriotycznych piosenek, urządzał również wspaniałe uroczystości dotyczące rocznic powstań styczniowego i listopadowego. Znaliśmy i śpiewaliśmy te patriotyczne pieśni. Pan Wiśniowski przygotowywał nas do pięknego, rytmicznego tańca na stepie. Śpiewaliśmy „Wszystko co nasze Polsce oddamy”… Pan Wiśniowski przygotował nas również do audycji w Rozgłośni Radia w Pawłodarze. Deklamowaliśmy wiersze Mickiewicza. To była audycja dla Polaków. W tym samym dniu gdy odbyła się nasza audycja, mowę do zesłańców w ZSRR miał Władysław Sikorski.. Ogłosił amnestię i nabór do Armii Andersa. Transmitowana była w mieście, przez ogromny głośnik, na wysokim słupie.

W wielu uroczystościach patriotycznych uczestniczyliśmy my – wszystkie dzieci zesłańców, oraz córka Pana Wiśniowskiego, która odmroziła palce u stóp, a chciała zostać tancerką. Dowiedziałam się o tym, gdy byłyśmy razem w szpitalu dziecięcym. Ja z powodu zapalenia płuc, ona z powodu odmrożeń. W tym właśnie szpitalu przeżyłyśmy doniosłą chwilę. Weszła nasza pielęgniarka i powiedziała:” Dzieci, zapamiętajcie tę datę, jest 9 maja 1945 i wojna się skończyła!”

Niedługo po tym byliśmy na dworcu w Pawłodarze, by pożegnać wracającego do Polski Pana Wiśniowskiego z rodziną..

Gdy chodziłam do świetlicy w Pawłodarze, jedna znajoma mojej matki zwróciła się do niej z prośbą, aby pozwoliła mi zabierać po drodze do świetlicy jej synka z sobą. Robiłam to z radością, bardzo lubiłam dzieci. Chłopczyk nazywał się Mirończyk, bardzo miłe i grzeczne dziecko. Do naszej świetlicy chodził jak do przedszkola, bardzo płakał gdyśmy się rozstawali, ponieważ w drodze powrotnej zostawiałam go w domu. Zimą woziłam go na sankach i bardzo to lubiliśmy. Często siadaliśmy aby odpocząć i śpiewaliśmy ruskie piosenki. Mirończyk znał jedynie język rosyjski, jego mama prosiła abym rozmawiała z nim po polsku, mało to było możliwe, bo 3 letnie dziecko polskiego nie rozumiało.. Gdy rozeszła się wiadomość że wkrótce będziemy wracać do Polski, dostaliśmy materiały na sukienki dla dziewczynek i ubranka dla chłopców. Dla mnie sukienkę uszyła mama Mirończyka, oddałam ją Zince, zostawiłam jej też moje piękne lalki, które szyła mi moja matka. Te lalki miały piękne gliniane główki sprzedawane na bazarach.

Na Syberii nadal zimy były straszne, mrozy ponad 40 stopni i straszne śniegowe burze (tak  zwane buran). W tym czasie nie chodziło się do świetlicy, w tym czasie nigdzie się nie jadło. W taką porę, w Święto Bożego Narodzenia umierałam z głodu po prawie tygodniu niejedzenia. Osłabiona zasypiam, zaś moja matka przerażona wybiega w śnieżną burzę, aby nie widzieć głodowej śmierci własnego dziecka. Na drodze mija ją pędzący motocykl i z motocykla spada worek..Matka krzyczy i biegnie za nim, że zgubił worek. Podnosi go i biegnie za motocyklistą. Motocykl pędzi dalej, a w worku tzw.”poncziki”, czyli kazachskie pączki. Matka wraca z workiem: Jest co jeść!. Zjadłam te pączki ja i trzy panie, nasze współlokatorki, wystarczyło też dla Igi, kazachskiej kobiety w ciąży. Wszyscy byliśmy świadomi tego, że ten motocyklista to anioł, który nam przyniósł jedzenie z nieba. Bo któż jeździ na motocyklu w śnieżną zamieć? Jedynie Boski Posłaniec.

21.03.2022. Ruscy zachowywali się niezwykle podle wobec mieszkańców wielu republik południowych. Na terenie przedmieść Pawłodaru, to znaczy na dalekim stepie spotykaliśmy wielu zesłanych do Kazachstanu, to znaczy Inguszów, Czeczeńców, Gruzinów, no i Kazachów oczywiście.. Jest wczesnowiosenny dzień. Pada Śnieg, słońce świeci, wiele lekki wietrzyk. Widzę taką scenę: drogą, którą się chodzi do studni po wodę idą kobiety i dziewczynki, ubrane w kolorowe, powiewne szaty. Wszystkie niosą na głowach mosiężne błyszczące dzbany na wodę, a na końcu małe dziewczynki, też tak pięknie ubrane, a na głowach niosą złote czajniki. Tak właśnie, jak z baśni wyglądała grupa Czeczenek i Inguszek. Czeczeni i Ingusze wywiezieni na sybir próbowali jakoś przetrwać. Jedli chleb z mąki kukurydzianej, przez nich upieczony. Wywieziono ich z krowami i owcami, paśli swoje trzody na stepie. Żyli w absolutnej izolacji, o nie znali rosyjskiego.

Step, na którym stały ziemianki, po zimie zakwitał fioletowymi irysami, później wyrastała bujna trawa, a wśród niej sasanki. Na stepie żyły ptaki, myszy i zające, było też sporo węży. Kiedyś użarła mnie żmija, ale kazachski mój ojciec – czarownik, wypalił mi to miejsce rozpalonym gwoździem i zaczarował mnie tak, że na cały dzień straciłam przytomność, a potem już byłam zdrowa.

Latem, w czasie upałów zapalał się step. W pole wyruszały traktory, by w koło naszej osady orać ziemię i chronić nas przed pożarem. Ochroniono wówczas ludzkie osady, zwierząt nie. Wilki chowały się po stodołach, myszy po chałupach, a węże były wszędzie. Było dobrze, Życie zostało uratowane. Wszystkie ptaki uciekły do centrum Pawłodaru, zamieszkały w parku. Park był bardzo duży, chadzaliśmy tam na spacery. Nasza szkolna Świetlica była blisko parku.

Step, na którym stały nasze ziemianki, po zimie zakwitał fioletowymi irysami, później wyrastała bujna trawa, a wśród niej sasanki. Na stepie żyły ptaki, myszy, węże i zające. Kiedyś użarła mnie żmija, ale mój kazachski szaman wypalił mi to miejsce rozpalonym gwoździem i zaczarował mnie tak, że na cały dzień straciłam przytomność, a potem już byłam zdrowa. Latem, w czasie upałów zapalał się step. W pole wyruszały traktory, by w koło naszej osady orać ziemię i chronić nas przed pożarem. Ochroniono ludzkie osady, zwierząt nie. Wilki chowały się po stodołach, myszy po chałupach, a węże były wszędzie. Było dobrze. Życie zostało uratowane. Wszystkie ptaki uciekły do centrum Pawłodaru, zamieszkały w dużym parku, park był bardzo duży, chadzaliśmy tam na spacery, nasza szkolna świetlica była blisko parku.

22.03.2022. Moja matka, która w sowieckim łagrze odbyła 3 lata ciężkiej pracy, opowiadała jak to skierowano ją do produkcji skrzynek na naboje, którą wykonywały dzieci skazane za „przestępstwa”. To były dzieci skazane przez sowiecki sąd za kradzież skórki chleba, wyłuskanie pszenicy ze stogu w polu. To były dzieci rosyjskie, gruzińskie, inguskie, ukraińskie i polskie. Za te tzw. „przestępstwa” skazywane były bezterminowo, co groziło im wieloletnimi wyrokami. Ci więźniowie miewali nawet czasem po 12 i 13 lat.

W 1947 roku rozległa się wspaniała wiadomość, że wracamy do Polski. Nasze matki dostały po parę metrów materiału, by uszyć nam przyzwoite ubrania na powrót do Polski. Dla mnie piękna sukienkę uszyła mama Mirończyka, która była krawcową. Wszystkie swoje piękne lalki , z glinianymi główkami, szyte przez moją mamę, podarowałam moim kazachskim siostrom i ruskim koleżankom. Moja śliczna nowa sukienka dostała się Zince mojej  kazachskiej siostrze, .Przez wszystkie te radosne dni opowiadały na matki o pięknej Polsce, raju do którego będziemy wracać. W kwietniu już wyznaczono nam miejsce w ogromnym towarowym pociągu. Wagony takie same były, jak te które pamiętam gdy w 1940 roku wieziono nas do Rosji, .Ten pociąg wiózł nas parę miesięcy. Na stacjach wchodzili Rosjanie i wnosili „kipiatok”, czyli wrząca wodę. Trochę chleba też. Mogliśmy również wysiadać z pociągu by się załatwić. Ten pociąg stał na stacjach dosyć długo. Gdy przyjechaliśmy do polskiego miasta, przywitały nas bardzo miłe zakonnice. Wówczas dostałam chleb z masłem i  na własność jajko na twardo. Dostaliśmy też proszek DDT, by wytruć nasze wszy. Na Syberii panowała wśród nas okropna wszawica. Moja matka walczyła z tym wiele lat i nie zawsze bez żadnych niepowodzeń, dlatego DDT było dla nas wspaniałym wybawieniem.

To tyle. W chwilach przekroczenia polskiej granicy, rozpoczęły się dla  mnie wspaniałe i szczęśliwe dni w Krakowie.

Po powrocie do Polski, już w szkole, miałam ogromny problem, na przedramionach, dłoniach rąk i udach, miałam bardzo głębokie blizny po świerzbie. Na Syberii cały czas miałam świerzb i aby go wyleczyć smarowałam kwasem solnym. To było okropnie bolesne, ale podobno taka na to była rada. Zostały więc głębokie blizny. Zniknęły dopiero za 3 lata. Tak też mnie pocieszała matka. „ciało się zmienia i blizny znikają”. Przez te lata wstydziłam się tych blizn, bo do pobytu na Syberii się  nie przyznawałam. W tamtym systemie politycznym, tacy jak ja i moja matka, byliśmy bardzo nieprzychylnie widziani. Moja matka dość często była przesłuchiwana przez UB i traciła w związku z tym swoją pracę. Bywało, że przesłuchiwano ją przez prawie 3 dni. Ja z kolei nie cieszyłam się sympatią mojej ówczesnej wychowawczyni w Liceum, nie bardzo dopuszczano mnie do głosu publicznego, ponieważ mogłam coś  „antyradzieckiego” palnąć.

Stalin w 1940 roku wywoził Polaków w pola syberyjskich stepów, ponieważ potrzebne mu były nasze ręce do pracy. Wszystkie kobiety polskie pracowały w ich sowchozach, ponieważ rosyjskie kobiety wcielono do Armii Czerwonej. Nasze matki pracowały w polu, budowały ziemianki, pracowały w ruskich biurach. Przydatne były do wszystkiego, mimo okropnego głodu. Za spóźnienie do pracy kobiety były wzywane przez NKWD i straszone za sabotaż, a w związku z tym więzieniem. Kobiety w łagrach, pracowały jak niewolnice, po kilkanaście godzin dziennie, do tego były potrzebne ręce do pracy i dlatego, bez cienia stosowania się do prawa, więziono dzieci za drobne, nędzą spowodowane wykroczenia, typu wyłuskanie ze stogu garści pszenicy lub prosa, kradzież skórki chleba, lub deski z ubikacji, koniecznej do zapalenia w piecu by nie zamarzli rodzice. Takie deski z szaletu kradła też czasem moja matka, ale złapać się nie dawała. Moja matka chodziła 5 kilometrów do pracy, za spóźnienie bywała wzywana na NKWD. Przychodziła tam ze mną, bym w razie czego wiedziała co się wydarzy. Nie miała zegarka, by zdążyć do Pawłodaru do pracy, Ale gwiazdy to też niezły zegar, na ósmą by zdążyć trzeba było wychodzić o 5 rano. Na szczęście wilki już po stepie nie szalały .

Gdy miałam 8 lat, zdarzyło mi się kilka razy, że w duży mróz i silny wiatr, prawie zasypiałam po drodze do świetlicy. Wiedziałam że trzeba dawać sobie radę, by nie zamarznąć.. Dorośli Kazachowie często pomagali nam dzieciom.

23.03.2022. Latem, gdy dojrzewały arbuzy, ogromne pola sowchozu były pilnowane. Przychodziliśmy (my, kazachskie i polskie dzieci) przeważnie bardzo wcześnie rano, kradliśmy te arbuzy, a w ziemiankach je żarliśmy. Parę razy nas złapali i odbywaliśmy karę za nasze wykroczenia, to znaczy skazywali nas na pielenie piołunu. Musieliśmy to wykonywać przez bardzo długi czas. Czuliśmy się zatruci tą piołunową goryczą. Ta opowieść moja wyjaśni może moim przyjaciołom, dla czego nie jadam arbuzów. Zawsze kojarzą mi się z okresem letniego głodu i okropnym bólem brzucha.

Moja matka pracowała latem przy pasieniu sowchozowych krów na stepie oczywiście. Czasem zdarzało się jej zasnąć na upalnym słońcu. 

Gdy się zbudziła, widziała te krowy na odległym horyzoncie. No tak, ziemia jest kulista, horyzont jest jak ogromny wielokilometrowy krąg Matka pędziła kilkanaście czasem kilometrów, by ubłagać odnalezione krowy i przygnać je do sowchozu. Z krowami zawsze można się było dogadać, chyba że przeszkadzał w tym byk.

Ostatnia misja

Wśród mnóstwa scen z wojny w Ukrainie pokazywanych w telewizji, jedna utkwiła mi w pamięci i do dzisiaj nie może z niej wyjść. Jest to scena z ewakuacji jakiegoś miasteczka, gdzie wątłą kładką pod zwalonym mostem przesuwają się kobiety z dziećmi i staruszki eskortowane przez inne kobiety i przez żołnierzy ochrony terytorialnej. W tym tłumie brnie staruszka podtrzymywana z jednej strony przez córkę albo synową, a z drugiej przez młodego żołnierza. Staruszka zwisa między nimi skupiona i zastygła; trudno zgadnąć na ile orientuje się w sytuacji.

W populacji ludzkiej często występują osoby, które na trudne wyzwania reagują sztucznym optymizmem. Ich metoda na przetrwanie polega na udawaniu, że nie ma tego złego, co by się na dobre nie obróciło i że zawsze i wszędzie i wszystko ma dobre i złe strony, ale dobrych jest więcej i na nie należy liczyć. Do tego typu ludzi należy zapewne synowa albo córka owej kobiety. Ignorując wszystko, co ją dookoła otacza, woła do matki lub teściowej:

– I niech mama powie, czy można było się spodziewać takiej odmiany? Od roku  mama nie wstawała z łóżka, a tu patrzcie: mama chodzi! Może niedługo będzie biegać!

Wydawać by się mogło, że owa córka lub synowa odkryła eliksir młodości, dzięki któremu ta stara kobieta odzyskała młodość i sprawność młodej dziewczyny. Nie ma w tym, niestety, ziarna prawdy. Człowiek w strachu dokonuje mnóstwa czynów, których nigdy więcej w życiu nie powtórzy. Jeśli jest świadomy swojej sytuacji, szybko zrozumie, że jest to końcówka jego życia, ostatnie osiągnięcie, niekoniecznie służące jemu, częściej otoczeniu, po którym to osiągnięciu  nie zostaje już nic więcej do zrobienia, tylko oczekiwanie na ostateczność.

Ludzie często są zdziwieni takim sceptycznym przyjmowaniem nagłej odmiany swojej kondycji. Nie mogą zrozumieć, że czasem następuje po tym żal, że to jeszcze nie koniec i że jeszcze czeka cię mnóstwo cierpienia, zanim odejdzie się w Niebyt.

Moje życie zaczęło się w czasie wojny, w bombardowanej piwnicy w Śródmieściu Warszawy. Kończy się na łóżku w moim wygodnym, urządzonym pod moje potrzeby pokoju, przed wielkim ekranem telewizora, z którego obraz mogę oglądać nawet bez okularów i widzę codziennie takie bombardowane piwnice, z takimi dziećmi, jakie ja wtedy zapewne widziałam, choć nie zapamiętałam ich, a raczej zapamiętałam w opowieściach mojej mamy i lękowych odruchach mojego starczego ciała. Nie powinnam oglądać takich rzeczy w telewizji, a raczej ograniczyć się do tureckich seriali, których mądrość polega na tym, że potrafią wycisnąć z oczu łzy nawet wówczas, kiedy łzy takie nie pojawią się na widok opisanej staruszki.

Kiedy ostatnio z rozbitą głową  podnoszona byłam  z podłogi przez ratowników wyrwała mi się z ust skarga, że to wielka szkoda, iż tylko straciłam przytomność, a nie umarłam. Ratownik zaprotestował oczywiście, ale ja mówiłam całkiem serio – pomyślałam, że czeka mnie jeszcze inne cierpienie, zanim ostatecznie przestanę się tym martwić.

Wmawiam więc sobie, że mam jeszcze jedno zadanie do wykonania: doczekać wydania mojej ostatniej już książki. Siadam więc, a właściwie kładę się w odpowiedniej pozycji przystosowanej do obsługi tabletu, podpieram szyję i patykiem udającym palec, piszę:

„Uwagi do składu “Tańca kury”

  1. Wczoraj wieczorem przeglądałam się trochę przesłanemu składowi. Moje zastrzeżenia budzi przede wszystkim strona tytułowa. Litery są szeroko rozstawione i dlatego wydaje mi się, że powinny być wyższe, ponieważ gubi się ich sens. Tytuł staje się nieczytelny.
  1. Bardziej skomplikowana sprawa to spis treści. Moim zdaniem nie może on tak zostać, ponieważ zaciemnia konstrukcję powieści, polegającą na wyodrębnieniu w pierwszych literach imion bohaterek kolejności alfabetu: A…B…C…itd. Dlatego też tytuły części nie powinny  być wypośrodkowane, wręcz przeciwnie tradycyjnie usytuowane po prawej stronie i dobrze by było, żeby pierwsze litery imion zostały jakoś wyróżnione. W ten sposób pionowo widać byłoby litery alfabetu. Jest jeszcze jedno przeciwwskazanie wyśrodkowania spisu treści: na dole numer bieżącej strony zlewa się ze spisem.”

Zatrzymuję się. Takie drobiazgi moją misją życiową? Zabawne!

Wracam myślami do wypadku, który odmienił moje życie w 1996 r. wówczas miałam przekonanie, że moje ocalenie zawdzięczam jakiemuś wielkiemu zadaniu, do którego wykonania jestem powołana i którego do dziś nie odnalazłam. Ale wówczas miałam jeszcze wiele lat przed sobą i wbrew ówczesnemu przekonaniu wiele możliwości. Dziś już ich nie mam i pewnie dlatego poczucie ostatniej misji jest tylko zabawnym chichotem historii. Trochę poprawek, obejrzeć ostatnią wersję okładki i chyba już wszystko. Ostatnia misja, to tytuł na wyrost. Pozycja na liście zadań do wykonania – i tylko tyle. Chociaż przypominam sobie pewne opowiadanie z lat szkolnych o Koperniku, któremu na łożu śmierci wręczono wydanie wielkiego dzieła „O obrotach ciał niebieskich” i ten obraz jakoś we mnie tkwi, mimo że sama z niego się śmieję. I daleko mi do wstrzymania Słońca i ruszenia Ziemi.

Odgłosy i dźwięki dzieciństwa – bomby, samoloty i jagody

Poprzednie dwa odcinki opisywały zasób dziecięcych smaków i zapachów sprzed blisko 80 lat. Przyszła teraz kolej na dźwięki. Na początek muszę dodać, że gdy wojna się skończyła – mam na myśli drugą wojnę światową oraz Powstanie Warszawskie – miałam dwa i pół roku. W tym wieku dziecko niewiele pamięta, ja jednak zapamiętałam kilka rzeczy, które utkwiły mi w głowie i tkwią tam do dziś.

Pierwszą z nich był odgłos wybuchów spadających bomb i strzałów. Zachodzi tu dziwne zjawisko – moje ciało pamięta więcej, niż mój mózg. Często czyta się o psach, którym szkodzą fajerwerki noworoczne. Za mojego dzieciństwa na Nowy Rok nie strzelano, za to wystrzały były często słyszane w czasie Wielkanocy, jako oznaka tego, że Chrystus zmartwychwstał, oczywiście jako oznaka radości. Ja jednak reagowałam zawsze na nie podobnie, jak psy na Sylwestra: z drżeniem, poceniem się, całkowitym rozchwianiem uczuciowym, niemożliwością skupienia się na czymkolwiek. Mimo że wkroczyłam w osiemdziesiąty rok życia, te trudne doznania wcale nie zmalały ani nie znikły. Jestem jak te psy, które chowają się w najciemniejszy kąt ze strachu. Ja wprawdzie strachu nie odczuwam, ale moje ciało reaguje tak, jakbym go odczuwała. Zastanowienia wymaga źródło wszechogarniającego strachu dziecka przed bombami, a właściwie przed samymi odgłosami. Mając dwa i pół roku życia, raczej nie ogarnia się rozumem sytuacji;  strach więc bierze się najprawdopodobniej z przesiąknięcia lękiem otoczenia, w tym wypadku matki i ludzi, którzy znajdowali się w jej pobliżu. Dzieci i zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi o wiele silniej i precyzyjniej, niż dorośli i prawdopodobnie z tych odczuć czerpią swoją wiedzę o świecie. Dlatego też odgłos spadających bomb tkwi we mnie poza rozumem i doświadczeniem, a właśnie w tkankach nerwów mojego ciała.

Zupełnie dziwne jest zapamiętanie innego odgłosu z tamtego czasu. Kiedy po Powstaniu Warszawskim zamieszkałyśmy na Bielanach, w niewielkim domku, nieco tylko zrujnowanym; w ciągu dnia dookoła panował spokój. Jedynie czasem, wieczorami lub nocą załatwiano jakieś porachunki i słychać było odgłosy strzałów. W ciągu dnia jednak dobiegały zewsząd spokojne dźwięki sennego lata. Zakłócały je jedynie głosy kobiet nawołujących: jagoooody… jagoooody… Kobiety sprzedawały także mleko, które nosiły na plecach, w bańkach owiniętych w wielką płachtę. W tę samą płachtę owijano kosze z jagodami, a czasem i dziecko. Moja mama nigdy nie kupiła nam takich jagód, a mleko kupowała w sklepie. Może z powodów finansowych, a może uważała, że nie są to owoce niezbędne dla życia, skoro mieszkałyśmy w ogródku, gdzie rosły czereśnie, wiśnie szklanki, gruszki lipcówki i jabłka wczesne i późne. Były też maliny, porzeczki i agrest.  W kącie ogrodu, pod wielkim drzewem ze zwisającymi gałęziami rosły dorodne pieczarki. Jagody były więc zbędne. Jednak wołanie kobiet jagoooody… jagooody… jakoś weszły do kanonu dźwięków mojego dzieciństwa.

Ziemską atmosferę ciepłej, wilgotnej gleby i zawołań kobiecych przerywały niejednokrotnie odgłosy samolotów. Słyszane były wówczas bardzo często. Moje ciało reagowało na nie podobnie, jak na dźwięk wybuchów, i do dzisiaj to mi zostało; kiedy czasem nocą słyszę samoloty przelatujące nad moim osiedlem, gdy w wypadku jakichś zawirowań z wiatrem, zmienia się korytarz podejścia do lądowania i startu. Nie boję się oczywiście, ale moje jest ciało reaguje podobnie, jakbym się bała. I znowu wydaje mi się, że to odczucie początek swój miało w rezonansie z odczuciami innych ludzi w moim otoczeniu, a nie z rozumieniem świata. Szczególnie reakcja ta wiąże się z odgłosem samolotów w nocy; podczas dnia nie budzą one tak specjalnych wrażeń.

To najwcześniejsze dzieciństwo. Potem poszłam do szkoły w wieku pięciu lat i kilku miesięcy. Dźwięki, jakie pamiętam z tamtych lat, to hałas szkolnego korytarza, klaksony samochodów na głównej ówczesnej ulicy Bielan, Marymonckiej, oraz zgrzyt kół tramwajów o szyny na pętli, wówczas znajdującej się przy AWF, zwaną wówczas jeszcze CIF – ogrodzonym terenie uczelni, kawałkiem parku i pewną ilością mieszkań osób tam pracujących. Przeraźliwy zgrzyt tramwajów na zakręcie szczególnie słyszalny był w spokojne wieczory, dając niepokojący sygnał czegoś złego, co może się wydarzyć. Co do klaksonów, to w tamtych czasach nie było żadnych ograniczeń w ich używaniu, a nawet wręcz wydaje się, że używano ich z chęci pokazania innym, że jedzie się samochodem; bowiem samochód był najczęściej służbowy. Głośne klaksony wydawały się mnożyć liczbę samochodów. Wiele lat później, na wycieczce Samarkandzie doznałam tego rodzaju deja vu, ponieważ tam też nie ograniczano możliwości sygnałów dźwiękowych, a wręcz ich nadużywano. 

Czysto szkolnymi odgłosami, poza hałasem dzieci na korytarzu, były odgłosy w czasie lekcji – uderzeń linijką o stół i uderzeń linijką  o łapy niegrzecznych dzieci. Nastrój, jaki powodowały te odgłosy, każdy może sobie wyobrazić. Ja dodam jeszcze, że jako dziecko byłam bardzo wrażliwa na odczucia innych i na przejawy ich zniecierpliwienia. Pani, zanim zaczęła stukać linijką w stół, często kiwała i postukiwała  stopą o podłogę. To z tamtych czasów pochodzi niepokój, kiedy widzę kogoś np. w środku komunikacji miejskiej, stukającego niecierpliwie stopą – wszelkie tego rodzaju objawy budzą we mnie niepokój. Dla dziecka, jakim wtedy byłam, niecierpliwość pani nauczycielki mogła skończyć się odgłosem uderzeń linijki o rękę i bólem oczywiście. Szczególnie źle wspominam z tamtych czasów panią katechetkę. Miała ona nawet takie powiedzenie: „Rózeczką Duch Święty bić dzieci radzi, rózeczka zdrowiu nie zawadzi”.

No i największy, najważniejszy dźwięk: głosy dorosłych: Krzyki dorosłych na dzieci i szepty dorosłych w sprawach ukrywanych przed dziećmi. Ale to już materiał na odrębny odcinek.

Niespodziewanie na te moje wspomnienia nałożyły się na wiadomości o wojnie w Ukrainie. Dzieci z Kijowa i z innych miast, gdzie trafiają w ich domy pociski, za 80 lat mogą nadal odczuwać w swoim ciele wojnę. Mój wnuk uśmiechał się z politowaniem, kiedy niedawno mówiłam mu, że ja czuję w swoich  kościach zbliżającą się w wojnę. Do tego znajomość historii podpowiada mi możliwe scenariusze. Na banał, że „historia kołem się toczy” mój wnuk odpowiada mi, że „nic nie powtarza się dwa razy” i że „dzisiejsze czasy są zupełnie inne”, nie dopowiadając oczywiście ,na czym ta inność polega i co sądzi o umyśle babci, błąkającym się po wojennych manowcach.

Banał ściera się z banałem, a my odkrywamy, że mimo iż „wszystko już było” i „że nic dwa razy się nie powtarza” i że „dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki” i kupy innych, stosownych banałów, każde twierdzenie może być jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe.

Czytam w gazecie: eksperci mówią, że Polska nie jest bezpieczna. Ja też to czuję.

Utonąć w niepamięci

Utonąć w niepamięci

Zanim utonę, zadam sobie najpierw ważne pytania; potem przywołam przypomnienia:

Czy niepamięć jest bardziej wodna czy powietrzna? A może ognista, niszcząca wszystko w bezkształtnym bezładzie? Czy jest świadoma? Czy może być niezależną od pragnień i chęci? Czy jest dobrem czy uciążliwością? Czy pragniemy mimo wszystko swoją niepamięć upamiętnić? Może klepsydry są tego dowodem? Zaproszono mnie do polubienia strony o klepsydrach i nekrologach. Złośliwe czy zabawne? Ale polubiłam, sama nie wiem czemu.

Kilka dni temu trafiłam z powrotem do PRL-u, ale PRL-u gorszego niż wówczas był, gdy był. Zdarzyło się tak, że nagły zawrót głowy pomieszał mi sufit z podłogą i mimo iż siedziałam na wózku inwalidzkim, nie zdążyłam się schwycić jego poręczy i przytrzymać, tylko zanurkowałam w dół, ocknąwszy się na zakrwawionej od wielkiego guza na czole podłodze, z wózkiem na plecach. Przez ponad godzinę nie udało mi się podnieść, ale szczęśliwie telefon upadł wraz ze mną i odnalazłam kogoś, kto miał klucze od mojego mieszkania i mógł przyjechać wezwawszy przedtem pogotowie.

Od razu muszę zaznaczyć, że wszyscy: ratownicy lekarze i personel szpitalny, z którym miałam do czynienia, byli na najwyższym poziomie zawodowym, a ponadto życzliwi i mimo iż zabiegani, pomocni we wszystkim, w czym, mogli. Cała reszta wyglądała gorzej niż za PRl-u. Począwszy od karetki, zimnej bo nieogrzewanej, (a mnie z nóg spadły kapcie i przemokły cieniutkie spodnie i sweter, które wyciągnięto na chybił trafił z szafy),  poprzez brak zdawałoby się tak prostej i potrzebnej rzeczy, jak pampersy czy jakiś koc. Karetka stała długo w kolejce, więc przemarzłam na kość.

Ratownicy byli tacy mili, że zanim odjechali, jeszcze zawieźli mnie do łazienki i wyszperali skądś pampersa oraz pożyczyli jakiś koc. Otrzymałam bardzo dobrą jakościowo maseczkę i oczywiście pobrano mi wymaz do testu na koronawirusa. Na poczekalni przeleżałam kilka godzin i to był już postęp w stosunku do mojego męża, który przed śmiercią, w tym samym wiodącym warszawskim szpitalu przesiedział na krzesełku, a gdy z niego spadł, przeleżał na na jakimś wózku, w sumie ponad 24 godzin, w epoce jeszcze przed koronawirusem. Z tamtego pobytu utkwiła mi w pamięci młoda dziewczyna okropnie przez kogoś pobita, ze złamaną ręką i zakrwawioną twarzą, w zabłoconej białej bluzce, czekająca na lekarza i badanie przez kilka godzin. Ja zostałam przebadana i odwieziona do domu karetką tylko po 8 godzinach. I jeszcze na początku, w karetce, zdezynfekowano i przemyto mi czoło i twarz.

Poznaję w ciągu tych paru godzin  inne aspekty swojej cielesności. Jest to odkrywanie nowych lądów, niebezpiecznych, o niespodziewanych zagrożeniach, dziwnych lecz frapujących. Najpierw boli mnie każda kosteczka mojego ciała, potem tylko niektóre, według dziwacznego, nieznanego mi wzoru, ponieważ moje posłanie w domu zapamiętało kilka bezbolesnych pozycji, Tu zaś wszystkie są nowe i nieznane, a wąskie nosze bardzo utrudniają, a czasem wręcz uniemożliwiają zmianę pozycji na pożądaną. Z domu zabrałam butelkę z jakimś piciem, jednak nie byłabym w stanie jej odkręcić; zresztą znajduje się głęboko w torbie położonej w moich nogach, a tam nie sięgnę bez zmiany pozycji, której nie dokonam, bo nie dysponuję alpinistyczną linką do podciągania się, jaką mam w domu. Już od dawna nie jestem w stanie dotknąć palców swoich stóp, muszę w tym celu korzystać z pomocy pedicurzystki. Także butelki z sokiem ktoś  musi mi wcześniej odkręcić. Na szczęście mam na szyi zawieszoną torebkę z telefonem i dokumentami. Na przyszłość muszę zapamiętać, żeby mieć pod ręką butelkę z wodą nalaną z baniaka albo wcześniej odkręconą. Jeszcze inne rzeczy muszę zapamiętać: co zrobić na przyszłość: co zapakować, w jaką torbę, jakiej szerokości, aby nie wypadała przez pręty  bocznych ograniczników noszy. Wraz ze mną na ciemnej brudnej sali leży osiem osób z udarem, dwie z czymś innym + nieznana mi bliżej liczba nieszczęśników na krzesłach. Tę statystykę znam z meldunków do telefonu podawanych przez kogoś z personelu co jakiś czas.

Mam czas na rozmyślania. Nie jestem wcale szczęśliwa z powodu tego, że przeżyłam i jestem przytomna. To tylko opóźnia nieuchronny koniec, który mnie czeka. Wolałabym mieć już go za sobą, jak wszystkie niedobre doświadczenia, w które wchodziłam zatykając nos i zamykając oczy oraz skacząc przed siebie. Byle to się już szybciej skończyło. Taką miałam taktykę na życie i teraz pewnie ona by się przydała, cóż kiedy nie ja o niej mogę decydować.

Rozmyślam więc o niepamięci. Wydaje mi się jedną z kart tarota, którą trzeba podporządkować konkretnemu żywiołowi wielkich lub małych Arkanów. Trzeba też odgadnąć jej sens nie dosłowny, a symboliczny i jej związek z moją osobą, moimi doświadczeniami i moimi refleksjami. Im chcę być dokładniejsza, tym mniej czytelne okazują się karty. Wszak połowa jasnowidzów wieszczy agresję na Ukrainę, a druga połowa tylko ściemę. Podobnie jak wymowa kart tarota – precyzja staje się grobem prawdy, nawet objawionej. Życie prawdopodobnie przyzna rację jednocześnie i jednym i drugim jasnowidzom, albo żadnym.

Bracia i siostry w umieraniu i nieumieraniu, w pamięci i w niepamięci, Im mniej wiemy, tym lepiej dla nas, ale tym bardziej jesteśmy wściekli na los. Jedynie, co możemy, to dokumentować naszą złość i szukać jej uzasadnienia. I rozmywać ją w dywagacjach pewnie niepotrzebnych. 

I póki jeszcze możemy, musimy zająć się sprawami bieżącymi. Zmienić zamek na elektroniczny, skłonić administrację do rozebrania przegrody dzielącej część korytarza, skłonić sąsiadów do wyrażenia na to zgody albo zbadać podstawy prawne możliwej samowoli, gdy się na to nie zgodzą, załatwić opaskę zwana głupio nianią dla seniora ( a głupio, bo choć zarejestruje upadek i  całe mnóstwo życiowych parametrów nie przywoła żywej osoby do otwarcia drzwi gdy bliscy przebywają poza zasięgiem lub ich po prostu się nie posiada), wszystkiemu temu trzeba podołać zanim można zabezpieczyć sobie prawo do uzyskania pomocy, gdy się leży na podłodze nieprzytomnym, z dala od telefonu i jest jeszcze trochę czasu do przeżycia. No i jeszcze trzeba mieć trochę środków finansowych oraz być w pełni władz umysłowych dla prowadzenia negocjacji. Może już lepiej wcześniej umrzeć bez zachodu i kłopotu. Utonąć w niepamięci.

Smaki dzieciństwa

Pisałam o zapachach mojego dzieciństwa i uświadomiłam sobie, jak bardzo różniły się od zapachów współczesności. Siedemdziesiąt parę lat zmieniło całkowicie dostępny katalog zapachów, chociaż dzisiaj widzę, że pewne zmiany są ogólne i w pewien sposób systemowe. Niektóre z tych woni były ostrzejsze, silniejsze, powiedziałabym że nawet prawdziwsze, inne jednak delikatniejsze, subtelniejsze, mniej intensywne. Dla mnie zasadnicza różnica tkwi w pojęciu naturalności, chociaż zdaję sobie sprawę, że współcześni młodzi ludzie zapoznając się z zapachami, właśnie te obecne traktują jako naturalne, chociaż ja widzę i czuję ich sztuczność. Ja widzę różnicę na przykład między aromatem prawdziwych poziomek i sztucznym, w napojach i przetworach jako przede wszystkim różnicę intensywności. Podobnie jak odczuwam różnicę między wanilią  w strączkach i waniliną.

Teraz przyjdzie kolej na smaki mojego dzieciństwa. Wielu znanych dziś, wcześniej wówczas nie było powszechnie dostępnych. To, co jedliśmy, było pochodzenia krajowego, z nielicznymi tylko wyjątkami. Wiele substancji nie istniało, smaków wielu jeszcze nie „podkręcano” lub nie wzmacniano czy naśladowano.

Postaram się przybliżyć nieco ten świat smaków sprzed siedemdziesięciu paru lat. Zacznę od niemiłych.

Wszystkie lekarstwa aplikowane wówczas dzieciom były obrzydliwe. Nikomu zresztą by do głowy nie przyszło, żeby jakoś te lekarstwa czynić znośniejszymi dla dzieci. Na czele najgorszych smaków, bez wyjątku, stał tran. W tych czasach, zaraz po wojnie, dominującą chorobą wśród dzieci była krzywica, wynikająca z niedoboru witaminy D. O dzieciach chorych na krzywicę mówiono, że mają „nogi na beczce prostowane”, ponieważ ich łydki nosiły charakterystyczny zakrzywiony kształt, z prześwitem po środku. Dlatego też w szkole profilaktycznie podawano dzieciom tran. Był on przechowywany w wielkich, ciemnych butlach, zawierających pewnie więcej niż 2 l., mimo to zazwyczaj zjełczały. Dzieci nie znosiły go, dlatego też nauczycielki podające go przed lekcjami, dawały też zakąskę w postaci kawałka posolonego chleba lub kwaszonej kapusty. Tran podawano tę samą łyżką wszystkim dzieciom w klasie; nie uważano tego za niehigieniczne. Przeciwnie, nadmierne przestrzeganie zasad higieny przez rodziców dziecka było uważane za dziwactwo, jak u matki mojego kolegi, lekarki, która wszystko przed jedzeniem myła i co jakiś czas klamki w mieszkaniu przecierała spirytusem.

Oprócz tranu jeszcze bardzo obrzydliwą potrawą dla wielu dzieci była surowa wątróbka. Podawano ją krwistą i posiekaną, czasem pomieszaną z cebulą, także samą, dzieciom u których stwierdzono niedokrwistość. A dzieci tych po wojnie było mnóstwo. Uważano ją za obrzydlistwo, ponieważ podczas jedzenia czasami krew z tej świeżej wątróbki kapała po brodzie. Ja jednak ją lubiłam. Przeczytałam jakąś książkę o życiu pradawnych ludzi, gdzie opisano jak po polowaniu członkowie plemienia rozcinali brzuch upolowanego zwierzęcia, wyciągali dymiące jeszcze wnętrzności, a wśród nich i wątrobę, którą spożywano na surowo. Dlatego ja uważałam jedzenie krwistej wątróbki za rzecz zupełnie normalna, a jej lekko słodkawy, mdławy smak bardzo mi odpowiadał. Taką wątróbkę musiałam zjadać codziennie, kawałek. Była ona jednak bardzo świeża, bo taką kupowała mama w sklepie rzeźniczym, sprężysta i zupełnie inna, niż dzisiejsze wątroby, przechowywane w lodówkach. To taka uwaga na marginesie: potrawy nie schłodzone smakują zupełnie inaczej niż wyjęte z lodówki i nawet ogrzane.

Wiele dzieci nie lubiło cebuli, ale ja za nią przepadałam. Moja mama opowiadała mi, że kiedy tułałyśmy się po Powstaniu Warszawskim, wysiedlone z miasta, pewien napotkany niemiecki żołnierz, zachwycony tym, że przypominam jego córkę, poczęstował mamę cebulą, a właściwie dał jej dwie cebule: jedną dla mnie, drugą dla niej. Mama opowiadała, że zjadłam obydwie i nie chciałam jej oddać, dopóki nic z nich nie zostało. Podobno nawet łzy mi nie leciały. W każdym razie bardzo lubiłam cebule i moją ulubioną potrawą była nakrojona na głęboki talerz sterta cebuli polanych śmietaną i posypanych cukrem. Ale jeśli nie było śmietany i nie było cukru, to jadłam bez protestów samą cebulę.

Oprócz cebuli uwielbiałam też kiszoną kapustę i kiszone ogórki. Zostało mi to do dziś: nie wyobrażam sobie dnia bez kawałka jakieś kiszonki, chociaż jem ich więcej i bardziej różnorodne: kiszone rzodkiewki, paprykę, strużki marchewki czy buraczków.

Zastanawiając się dzisiaj, dochodzę do wniosku, że właściwie nie było takich potraw, których bym nie bo lubiła, z wyjątkiem może mamałygi czyli paciaji z mąki kukurydzianej. No i tranu oczywiście.

Bardzo lubiłam też pomidory; ojciec hodował je w ogródku przy domu. Rosły też tam badyle, które miały bulwy podobne do kartofli, tylko jeszcze bardziej nierówne w kształcie. Nikt z nas nie wiedział, że były jadalne, a dowiedziałyśmy się o tym wówczas, kiedy mama już z wielkim wysiłkiem je wypleniła z naszego ogrodu. Lubiłam też owoce jabłka gatunku reneta, gruszki tak zwane lipcówki i śliwki. Najbardziej jednak smakowały mi czarne czereśnie, o które walczyłyśmy z ptakami, kto prędzej je sprzątnie. Mama twierdziła, że pierwszy rok, kiedy zamieszkaliśmy, wszystkie czereśnie zostały zjedzone jeszcze niedojrzałe, ponieważ nie wiedzieliśmy o tym, że są to ciemne czereśnie, a nie jasne, czego dowiedziałyśmy się dopiero w następnych latach.

Muszę napisać jeszcze o przyprawach. Było ich niewiele, ale bardzo je lubiłam i zostało mi to dziś. Na ich czele stał kminek, potem kolejno majeranek, rumianek i koperek włoski. Bardzo lubiłam też tymianek, ale raczej spotykałam się z nim na suchych piaszczystych terenach przy lasach niż jako przyprawę, która była dość rzadka i stosowano ją tylko do ryb. Zresztą tymianek bardziej pachniał niż smakował. Lubczyk, który dziś jest powszechnie używanym składnikiem sosów do mięs, wówczas uważano za nieco podejrzany z racji jego nazwy i raczej ,poza ludźmi, który go uprawiali ,nie stosowano

Wydaje mi się, że smaki mojego dzieciństwa były bardziej zdecydowane i bardziej się od siebie różniły, niż dzisiejsze. Ale to pewnie jest złudzenie; mniej produktów, uboższa kuchnia – to wszystko powodowało lub powodować mogło złudzenie silnych różnic między poszczególnymi smakami i mniej ich subtelnych odcieni. Innym spostrzeżeniem jest to, że właściwie było niewiele rzeczy paskudnych. Współczesne dzieci mnóstwa rzeczy nie lubią, wieloma się brzydzą z racji tylko samej ich nazwy: np. nie tkną flaków. Rodzice zabiorą dzieciom nielubiane potrawy lub malując jakieś buźki i dokładając smakołyki usiłują je przekonać, co jest inną formą przekupstwa, a czym kiedyś się nikt nie przejmował. Przed laty niejadki zdarzały się wyjątkowo.

Inną znaczącą różnicą jest to, że moi rówieśnicy bardzo niewiele jedli słodyczy. Używano także mało cukru, zastępując go miodem, a on nie był łagodnie słodki i zazwyczaj miał  w sobie pewną ostrość, uniemożliwiającą nadużywanie . Pamiętam  też przebój smakowy swojego dzieciństwa – chleb ze śmietaną i odrobiną cukru czy świeże ogórki z miodem. Cukierki to były landryny albo dropsy o smaku owocowym albo mlecznym. W tamtych czasach nie było cukierków czekoladowych, a kakao było tylko owsiane, podobnie jak kawa tylko zbożowa.

Dziś, jako osoba zażywające leki na cukrzycę, mam zawsze kilka landrynek pod ręką, gdy spada mi pod wpływem leków poziom cukru. wówczas taka landrynka wystarczy jako lekarstwo i jednocześnie przywołuje wspomnienia. Ciekawa jestem, jak dzisiejsze dzieci będą wspominać swoje smaki na stare lata.

Rude pachną inaczej

Starość tak już ma, że byle jaka informacja uruchamia cały potencjał wspomnień luźno tylko związanych z przekazem. U mnie takie uruchomienie nastąpiło, gdy usłyszałam w telewizji lub przeczytałam w gazecie, już nie pamiętam gdzie, o tym, że z powodu zwiększonych zachorowań na KOVID-19 w niektórych szkołach  mogą być odwołane studniówki. W ogóle karnawał w czasach zarazy jest zupełnie niepożądany i trzeba być szczególnie chętnym do zabawy, żeby zlekceważyć wszelkie ostrzeżenia. Ale młodym to zupełnie nie przeszkadza, oni są z natury rzeczy niefrasobliwi.

Przypomniałam sobie moje czasy, pięćdziesiąt trzy lata temu, kiedy kończyłam liceum; moją studniówkę i potem bal maturalny. Studniówka była jeszcze zabawą dla uczniów i uczennic, a więc z pewnymi rygorami, które już nie były stosowane na balu maturalnym, kiedy traktowano balowiczów jako osoby dorosłe. Na studniówce obowiązywały stroje szkolne, a więc granatowe spódniczki i białe bluzki. Oczywiście nie było żadnego alkoholu, a zabawę nadzorowało grono mamuś i nauczycieli, baczące pilnie, aby młodzież nie przejawiała niestosownych zachowań.

Dziewczyny, jak to dziewczyny wszystkich czasów, zwierzały się sobie z rozmaitych wrażeń. Oglądały się wzajemnie;  zwracały uwagę na to, czy którejś nie wysunęła się bluzka ze spódnicy lub nie przekręcił szew w nylonowych pończochach itp. Koleżanki, które miały tak nazywane wówczas „powodzenie” u chłopców, cierpiały jednak złą stronę tego powodzenia, a mianowicie ich białe bluzki na plecach nosiły ślady wielu spoconych męskich dłoni, nie zawsze pierwszej czystości. Dziewczyny, które nie miały powodzenia, mogły się pocieszać tym, że ich bluzki były bardziej czyste.

Przy okazji parę słów o higienie tamtych czasów. Dla zachowania czystości ciała miałyśmy o wiele mniej środków niż dzisiejsze kobiety. Były mydła w kostce, najchętniej stosowane dla niemowląt, bo ładnie pachniały; był proszek do zębów, bo nie pasta. której wówczas jeszcze nie używano; nie było szamponów, tylko zwyczajne mydło albo mydło siarkowe, jeśli ktoś miał łupież. Nie było dezodorantów, tylko dwa lub trzy zapachy tak zwanych „wód kolońskich”, oszczędnie wydzielanych córkom przez matki. Skutkiem tego, nawet osoby dbające o czystość i higienę, których jednak było mniej niż dzisiaj, odznaczały się swoistym zapachem. Muszę dodać że nawet w Warszawie wiele mieszkań nie miało bieżącej wody i toalety, a część z nich w zimie była nieczynna z powodu zamarzania rur, a więc standard czystości był nieco inny niż dzisiaj; wystarczała kąpiel raz na tydzień i codzienne mycie twarzy i rąk pod pachami oraz dłoni.

W ten sposób dochodzę do sprawy indywidualnych zapachów. Dzisiaj już tego rozróżnienia nie czuję; spotykając się z ludźmi od wielu lat nie rozpoznaję już ich indywidualnych woni. Dzieje się to za sprawą wielu chemikaliów, którymi przesiąknięte są nasze przestrzenie życiowe: podłogi, szyby, lustra; środki higieny, których używamy na co dzień, a także potrawy, przy spożywaniu których unikamy np. czosnku czy innych o mocnej woni, wydzielanej przez skórę. Przedtem było inaczej – każdy człowiek miał indywidualny zapach, niedający się przykryć aromatem słabo pachnących mydełek. Moim spostrzeżeniem ówczesnym było to, że rude dziewczyny pachną zupełnie inaczej, niż cała reszta koleżanek. Dla mnie ten zapach był nieprzyjemny, ale zauważalne było to, że chłopcy ciągnęli do nich, jak muchy do lekko nadpsutego mięsa.

Tutaj znowu konieczne wyjaśnienie. W tamtych czasach nie było lodówek, a z tego powodu i z wielu innych, mięsa jadło się mało i gotowało od razu po jego zakupie. Wystarczyło jednak, żeby poleżało ono na stole w cieple kuchni z godzinę i nabierało nieprzyjemnego zapachu – jeszcze nie śmierdziało, ale już domagało się natychmiastowego zagotowania. Ja nazywałam go mdłym i zawsze kojarzyłam z niektórymi kobietami, a tak właśnie pachniały zawsze rude dziewczyny. Dziś wiem że były to feromony i najczęściej one nie były dla chłopców nieprzyjemne, wręcz przeciwnie, dziewczynom jednak zapach ten nie pasował zupełnie. Dlatego też rude koleżanki miały mniej przyjaciółek, niż inne dziewczyny. Czasami owocowało to powiedzeniem, że rude są fałszywe, co nie dotyczyło jednak mężczyzn, ponieważ oni mieli inne feromony. Nie mówię oczywiście, że chłopcy pachnieli jak róże, czy inne kwiatki. Sale szkolne, zwłaszcza gimnastyczne, mocno śmierdziały po lekcjach. Rano jednak zapach każdego chłopca można było odróżnić. Jedne były miłe, inne mniej, i nie do końca zależało to od higieny.

Ja należałam do osób bardzo wyczulonych na zapachy. W rodzinie znana byłam z tego, że wystarczyło tylko spróbować jakiejś potrawy i jeśli ją jadłam, oznaczało to że jest świeża i nie może zaszkodzić. Dzisiaj już tego daru nie mam, wszystkie potrawy zawierają w sobie syntetyczne dodatki, które uniemożliwiają poznanie ich właściwego aromatu naturalnego. Dlatego zdarza mi się zjeść coś, co ładnie pachnie, ale jest nieświeże i może mi zaszkodzić, mimo że bardzo staram się nie nadwyrężać swojego żołądka jedzeniem jakiś szkodliwych potraw.

Innym wstydliwym problemem tamtych czasów, powodującym dyskomfort zapachowy, była dieta skutkująca wzdęciami i gazami. Jedzono głównie kartofle, gliniasty chleb, z warzyw kapustę i marchew, zimą kapustę i ogórki kwaszone, których smak jednak z upływem czasu wahał się od przesolonej pulpy, do tracącej lekko zgnilizną, niedosolonej ale przekwaszonej. Beczka ogórków czy kapusty na wiosnę pachniała trochę jak kiszonka z silosu skarmiana bydłem.

Do katalogu nieprzyjemnych zapachów, a prosto mówiąc smrodów, należy dodać jeszcze najgorzej tolerowane przeze mnie zapachy maści tranowej, którą smarowano oparzenia lub odmrożenia, częste u dzieci w czasie ostrych mrozów oraz zapach eteru, wszechobecny w salach operacyjnych szpitali, gdzie stosowano go do znieczulenia pacjentów poprzez zakrapianie drucianej maski z narzuconym na nią kawałkiem gazy, czy przychodni, gdzie robiono zastrzyki dezynfekując skórę nie spirytusem, a właśnie eterem. Były to zapachy odrażające, jak np. zapach pilotki mojego ojca, czapki używanej przez niego w czasie lotów samolotem albo szybowcem, skórzanej, chroniącej przed wiatrem i konserwowanej tłuszczem. W ogóle z dziecinnych wspomnień najgorzej zapisuje się w mojej pamięci zapach tranu i starych skór.

Z przyjemnych zapachów zapamiętałam zapach kwiatów floksów, które rosły w naszym ogródku, zapach jednego z gatunków jabłek, dziś już nieznanych i nie wiem jak się one nazywały. Lubiłam zapach kminku, który sowicie dodawano do kapusty kwaszonej. Muszę tutaj powiedzieć, że nie tylko mniej potraw znaliśmy, ale także mniej ziół na co dzień używano. Właściwie było ich tylko trzy: rumianek mięta i koperek włoski. Z przypraw używano oprócz kminku pieprz ziołowy i majeranek. Pieprz zwyczajny i papryka nie były na co dzień stosowanymi przyprawami, a jedynie od święta razem z goździkami i cynamonem, a także strąkami wanilii. Naparu z goździków używano też często jako perfum, a także gdy bolały zęby. Wody kolońskie miały aromat naturalnych kwiatów jak bez, jaśmin, konwalia.

Tak już jakoś jest, że oczekuje się od życia i jego przetworzonych tematów prezentacji energii pozytywnych, zapominając o tym, iż energie negatywne są równie dobrym, a nawet może lepszym napędem do życia.Może nie powinnam się odzywać, jako dyletantka, daleka od chęci świadomego praktykowania tzw. duchowości, ponieważ życie nie oszczędziło mi wyzwań, o które bynajmniej nie zabiegałam. Praktyki narzucane wbrew woli dają siłę na zasadzie, co cię nie zniszczy, to wzmocni, Żadna gra pozorów nie jest w stanie zabić wymowy PRAWDZIWEGO ŻYCIA. Wątek Wenusowy nie zawsze jest miły i słodki, a sztuka nie zawsze powinna wiać optymizmem. Wonie: smrody i zapachy nie zawsze dają się zamaskować i niekoniecznie należy wierzyć w to, że nieprzyjemne nie są nam potrzebne, a przyjemne upiększają nasze życie. Mogłabym zapuścić się za daleko ale korci mnie, aby wspomnieć chociażby jedną prostą rzecz: czasami dobrze jest po niemiłym zapachu odróżnić wroga lub jego złe intencje, lub ogólniej, to co szkodliwe..

Spodziewać by się można, że nasze współczesne czasy są znacznie lepsze, zwłaszcza przyjemniejsze zapachowo. Jednak wraz z naturalnymi aromatami utraciliśmy bardzo wiele możliwości rozpoznawania świata wokół nas. Poczynając od szkodliwości niektórych potraw, straciliśmy rozeznanie węchowe ludzi nas otaczających, dotyczące ich zdrowia, nastroju, dopasowania do naszych osobowości. Dzisiaj sądzę, że mieliśmy więcej wspólnego ze zwierzętami, niż obecnie. Nie mam i nie miałam nigdy zwierzęcia domowego, doskonale jednak rozumiem napotkane psy, kiedy zapach jakiegoś człowieka im nie pasuje z nieznanych mi powodów. Prawdopodobnie wyczuwają chorobę lub zły nastrój człowieka, tak jak my kiedyś też go wyczuwaliśmy.

Starsi ludzie podobno tracą węch, ale ja  u siebie tego nie dostrzegam. Tylko świat wokół mnie pachnie inaczej, bardziej chemicznie, twardo i metalicznie, pylasto i sztucznie. Zarówno miły jaki niemiłe zapachy są sztuczne i wydają się nieprawdziwe, trudno z nich wyciągnąć jakiekolwiek informacje.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (7) 

Blog nie jest nowinką, a starowinką techniczną – Jak twierdzi Krzysztof Varga w przedostatnim numerze Newsweeka. Z tą starowinką, a właściwie starowinkami  idę w parze, krok w krok  od 2007 roku,  póki jeszcze jestem zaledwie –

 Na brzegu rzeki Lety

 Pochlebianie czerstwieje? – Takie pytanie przeczytałam wśród aforyzmów i słownych gier na FB. Nie, bo czerstwy staruszek trzyma się prosto, czerstwy chleb jest twardy i nie poddaje się obróbce, pochlebianie raczej pleśnieje – chciałam raczej odpowiedzieć, zanim mi się odechciało dyskutować z nadrzeczną szroniastą mgłą i smogiem. Ale zrozumiałam, że stoję w samym centrum pleśnienia –

 Na brzegu rzeki Lety

 Moje pokolenie – dzieci PRL mają podwójnie niesprawiedliwie. Lepiej lub gorzej opiekowaliśmy się naszymi rodzicami w ich starości, a przynajmniej czuliśmy taki obowiązek. Wierzyliśmy, że los nasz będzie podobny, nasze dzieci też się nami na starość zaopiekują, a naszymi dziećmi ich dzieci – nasze wnuki..

 Niestety, świat się odmienił. Nasze dzieci i wnuki wyjechały za granicę, naszych prawnuków już nie znamy, a nami – jeśli w ogóle – opiekują się obce osoby. Te dwa modele rodzin zderzają się w czasie świąt, szczególnie w czasie Wigilii. Rodzina z przebywającym w kraju uważa za swój obowiązek spędzać przynajmniej jeden dzień, zazwyczaj wigilijny, z babcią lub dziadkiem, jeśli są samotni. Pozostały czas świąt uważają za ich własny czas i zazwyczaj poświęcają własnej rozrywce. Udają się za granicę, najchętniej w ciepłe kraje, egzotykę lub pseudo egzotykę z obowiązkowymi palmami, basenem, turkusowym morzem i pokręconymi uliczkami urokliwych miasteczek. Nadsyłają fotografie z małpami i tygrysami i nimi samymi wśród egzotyki, piękni i młodzi w wieku, w  którym my mieliśmy już żylaki, płaskostopie i ręce powykrzywiane od dźwigania ciężkich siatek ze zdobyczami na kartki. Nasze ówczesne radości to był papieros wypalony w nocy przy otwartym oknie, gdy skończyłyśmy zmywanie sterty naczyń, a rodzina zasnęła snem sprawiedliwych i wówczas mieliśmy dla siebie czas, swój czas, choć bez małp i tygrysów. I nie możemy mieć do nich o to pretensji, to nie naszą jest winą, że szukają szczęścia gdzie indziej. Wszak my daliśmy im wszystko, na co nas było stać i co umieliśmy zrobić. Nie możemy też odreagowywać swoich kłopotów życiowych przez obciążanie nimi innych. Dlatego zatrzymujemy się w miejscu, odarci z emocji lub siląc się na obiektywizm.

 Babcia lub dziadek w pozostałe dni świąt  i Nowy Rok oczekują na sms z informacją, że dzieci dotarły na miejsce. Pogoda dopisuje, a my życzymy drogiej Mamie lub tacie wszystkiego dobrego z okazji wszystkich okazji. Czasami korzystając z komunikatorów odpalają laptopa, pozwalając łaskawie obejrzeć się na ekranie rodzicom. Oczywiście porozmawiają z nimi, podobnie jak ci,  którzy przebywają stale za granicą i raz na jakiś czas z obowiązku lub potrzeby łączą się z bliskimi. Jednakże czasy mamy, jakie mamy; otwarty ekran laptopa kusi, aby jednocześnie odpowiedzieć na tego czy tamtego tego maila, sprawdzić coś w mediach społecznościowych, nie marnując czasu na czcze pogawędki sprawdzić nowe wiadomości, których polskim dzieciom nie brakuje w politycznych zawirowaniach współczesności. To powoduje, że rozmowa robi się jednostronna, przerywana brakiem chwilowej uwagi, lub oderwaniem jej od rozmówcy. Rodzicom głosy drżą w obawie, że powiedzą coś, co dzieciom się nie spodoba, zapytają o coś, co zostanie uznane za wścibskość lub usłyszą jakąś smutną wiadomość.

 My, samotni rodzice lub dziadkowie różnie to znosimy. Szczęśliwi ci, którzy nie oczekują niczego specjalnego po takim kontakcie. Wówczas nadspodziewane bonusy, jakie mogą się przydarzyć, cieszą o wiele bardziej niż inne niespodzianki. Kiedy syn lub córka płynie łódką w Wenecji i ustawi telefon nagrywając widoki, czujemy się w centrum wydarzeń, im bardziej odmiennych od pocztówkowych filmów, tym wartościowszych, bo jakby wyłącznie dla nas przeznaczonych. Nawet widok londyńskiej ulicy z ławki, na której się przysiadło, potrafi cieszyć i interesować. Jakie torby z zakupami noszą ludzie, jak są ubrani, co widać na wystawach sklepów, jak się czuje ktoś i wygląda wewnątrz piętrowego autobusu. Podobnie jak dżungla pod Berlinem, rosnąca na przestrzeni dawnego poligonu budowy sterowców, gdzie spacerując po drewnianych chodniczkach można oglądać za szkłem kosmate pająki i syczące węże.  – To wszystko jest wyjątkowe i odmienne od codzienności, która nas otacza: drzewka szczęścia na parapecie, pnącza w doniczkach, ekranu telewizora, stoliczka, którego szuflady wypełnione są lekarstwami i konstrukcji z taterniczych linek, pomagających wstać z łóżka.

Są jednak wśród nas i tacy, którym samotność bardzo doskwiera – zresztą pewnie jest ich więcej niż osób dobrze czujących się ze swoją samotnością. Jedni i drudzy czasami oduczają się od rozmawiania z innymi i ich głosy brzmią ochryple i chropowato. Przeczytaliśmy gdzieś, że Biegun Niedostępności to punkt najbardziej oddalony od…wszystkiego, o czym się pomyśli. 

 Starość przynosi różne dziwne rzeczy, które dzieją się z człowiekiem poza jego wolą. Nie mogę powiedzieć, że bez jego woli, ale na pewno poza; po prostu w jakimś momencie przychodzi potrzeba i starzec lub staruszka zastygają na chwilę. Po jakimś czasie czują, że czas zastygania się kończy i należy dokończyć ruch, który się zaczęło, przejść do czynności którą się planowało, wstać lub usiąść. Nie wiem, czy o czymś w tym czasie myślę, w tym czasie zastygania, czy jest to czas bezmyślny, czy mój mózg w tym czasie pracuje, czy też nie nie. Wiem  że podobne to jest zapatrzeniu się na coś, czego czasem doznawało się z rzadka w młodości albo w dzieciństwie.

 Moja mama, kiedy zbliżała się już bardzo do końca swojego życia i kiedy pogodziła się z tym, że śmierć już jest blisko, powiedziała mi, że miała takie dziwne stany, w które popadała nie wiadomo kiedy i dlaczego. Nie były to prawdziwe sny, nie były to wizje; było zaś wstrzymanie biegu czasu w niej i wokół niej; różnica jednak polega na tym, że mama przebywała w takim stanie po kilka godzin, U mnie trwa to zaledwie minuty. Mimo to wiem, na jakim brzegu stoję i choć patrzę z biegiem rzeki ,a nie pod prąd, coraz słabiej widzę, to co przede mną, a coraz silniej wdziera się to, czego kiedyś zabrakło. Wszechświat ponoć rozszerza się we wszystkich kierunkach; Bieguny Niedostępności oddalają się zmniejszając i tak nikłe szanse, pozostaje więc trwać w niemyśleniu, nieodczuwaniu, nieoczekiwaniu-

 Na brzegu rzeki Lety…

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (6)

Porządek dziobania

Kiedyś z rozmaitych opresji ratowano w pierwszym rzędzie dzieci kobiety i starców. Wynikało to z przekonania, że trzeba opiekować się najsłabszymi. W dzisiejszych czasach opinia ta zmieniła się, jak i  hierarchia jednostek zasługujących na ratunek. Ustawia się w niej: Zwierzęta, dzieci, resztę ludzi. Zmiana kolejności w tej hierarchii wynika z przeniknięcia do naszych poglądów zwyczaju uzasadniania tworzonych konstrukcji myślowych. Zwierzęta uważa się za najbardziej niewinne, w za nimi idą dzieci, a także inne istoty niewinne, na przykład nienarodzone (te ostatnie coraz bardziej wysuwają się na czoło). A dopiero potem cała reszta. Starcy wypadli w tej hierarchii, bowiem nie są uważani za niewinnych, przeciwnie mają za uszami więcej, niż młodzi, którzy nie zdążyli tak bardzo nagrzeszyć. Przede wszystkim żyli i działali w czasach komuny, a jako tacy, musieli ją akceptować wraz ze wszystkimi jej zbrodniami i przekrętami.  Poza tym, jak powszechnie wiadomo, tylko ten kto śpi, nie grzeszy; im ktoś starszy, tym więcej przewinień ma na sumieniu. przekonanie to  Powstało wskutek przeniknięcia do ogólnej świadomości obowiązującego stereotypu zaczerpniętego z religii, oglądu Świata, opartego na wskazywaniu grzechu i konieczności pokutowania. Skoro istnieje wina, istnieje też kara.. Im ktoś dłużej żył, tym więcej zdołał  nagrzeszyć, a więc zasługuje na większą karę; nie ma powodu stawiać go w gronie zasługujących na ochronę, skoro może on właśnie w ten sposób przynależną mu karę odbyć. A my tylko mu w tym pomożemy. Pobrzmiewają tu też echa teorii reinkarnacji, zgodnie z którą człowiek poddawany opresji, odpracowuje w ten sposób swoje przeszłe winy. Widzimy więc pomieszanie z poplątaniem, zaczerpnięcie różnych teorii z różnych religii, które jako swoisty misz-masz przedostał się do naszej zbiorowej świadomości.

Jaki to ma wpływ na nasze zachowania? Przejmujemy się, jako społeczeństwo życiem poczętym, niewinnym płodem w łonie matki, niewinnym dzieckiem uchodźców na granicy, mniej zajmuje nas starsza osoba, np. babcia dziecka ze złamaną nogą. Dla dziecka powołano opiekuna z urzędu, babcie wypchnięto za granicę. Największą bazę win niosą ze sobą młodzi mężczyźni, bowiem w przekonaniu większości, są oni ukrytymi terrorystami. Wskazuje na to fakt, że rzucali gałęziami i kamieniami w polskie służby graniczne. Ja się im kompletnie nie dziwię, każdy człowiek postawiony przed ścianą, w obronie swojego życia będzie robił wszystko, co jest mu dostępne.

Skoro na siłę ciskać kamieniami, to rzuca. Gdyby ktoś mu wcisnął w ręce inną broń, to by strzelał. Człowiek postawiony w Krańcowej sytuacji nie zastanawia się, reaguje tak, jak emocje go skłaniają. Uznaje to nawet prawo, zmniejszając karę za zabójstwo w afekcie. Tylko nie my, ludzie! My kochamy emocje, ale własne i w kinie. Cudze emocje nakręcają nas tylko do reakcji na zasadzie: wreszcie coś dzieje się i możemy coś w tej sprawie zrobić. 

Kiedy byłam młodą dziewczyną, słyszałam najczęściej złe rzeczy o współczesnej młodzieży. Tłumaczono nam, jakie mamy wady i dlaczego musimy czekać, aż Przystosujemy się do świata i świat nas zaakceptuje. Potem gdy osiągnęłam wiek średni, tłumaczono mi, że muszę jeszcze poczekać na profity ze swojej pracy i swojego wysiłku, aż odejdą starsi, którym bardziej się one należą. Teraz gdy jestem już staruszka, właściwie nie powinnam na nic czekać, a pospieszyć się i umrzeć jak najszybciej, nie stwarzać swoją osobą problemów najbliższym i państwu, a w szczególności służbie zdrowia, opiece społecznej, finansom kraju i w ogóle wszystkim młodym Polakom, którym zabieram miejsce do życia.

Jako niegdysiejsza czytelniczka kryminałów, przyzwyczaiłam się szukać zawsze tego, kto ma swój interes w popełnieniu zbrodni i komu zależy na takim, a nie innym rozwiązaniu – w tym przypadku problemu istnienia osób starszych.

Oczywiście bolącą jest sprawa tego, że starzy nie chodzą do pracy, a mają pieniądze z emerytur, na które wszyscy się składamy. Niektórzy zaś mają duże emerytury, Większe niż płace pielęgniarek. Starzy mieszkają nieraz w dużych mieszkaniach, na które młodzi nie mogą sobie pozwolić. Jeżeli je mają, to na ogół odziedziczone po dziadkach i innych rodzinnych starcach, w trosce o wnuki i narodową gospodarkę umierających na czas. Dlatego wskazane jest, aby ci dziadkowie czy babcie lub samotne ciocie prawdziwe i przyszywane, żyli jak najkrócej jak to możliwe. Niech się już nie męczą, zwłaszcza że często narzekają, że to czy tamto ich boli i tego czy tamtego mają dość. Dlatego jesteśmy za eutanazja i innymi tego rodzaju rozwiązaniami. Życie poczęte jest świętem, życie u schyłku niekoniecznie. Ktoś mógłby powiedzieć, że Wnuk czy wnuczka może zamieszkać z babcią czy dziadkiem, ale to nie jest rozwiązanie. Babcia czy dziadek będzie miał mocno przeciwko, kiedy współmieszkaniec o 12 w nocy zacznie smażyć cebulę, bo jest głodny. Babcia czy dziadek chciałby spać, a przecież niejednokrotnie narzekał czy narzekała, że cierpi na bezsenność. Jak więc może mu przez ma przeszkadzać zapach smażonej cebuli?

Młodzi są innym gatunkiem człowieka, o czym zaraz opowiem, jak każda staruszka, która musi narzekać na młodzież, bowiem nie istniałby żaden powód, żeby tego nie robiła. Nawet jeśli ją korci, żeby być inną niż wszyscy.

Pewna moja koleżanka wpadła na pomysł, że przydałaby mi się osoba pomocna w życiu codziennym i wymyśliła, że jej młoda kuzynka chętnie zamieszka w Warszawie i podejmie tam pracę, a w zamian za darmowy pokój będzie się mną opiekować. Wyszło na to, że mam trudny charakter i niestety, trzeba by świętej, żebym była z jej opieki zadowolona. Nasze wspólne życie wyglądało tak: w poniedziałek rano przychodziła pani Ukrainka i sprzątała całe mieszkanie, łącznie z pokojem kuzynki mojej koleżanki. Z wyników tego sprzątania nie zawsze była ona zadowolona i zaczęła wprowadzać swoje innowacje. W toalecie zawiesiła zielone kulki żrącej substancji, której zadaniem było dezynfekowane. Nie domyśliła się jednak, że moja toaleta ma podwójną funkcję: toalety i biletu i chociaż dbam o jej czystość ,może nawet przesadnie, to żrące zawieszki mogą zaszkodzić mojej skórze. Wytłumaczyłam jej to więc zdemontowała ustrojstwo krzywiąc się jednakowoż, ponieważ wzorem młodych nie uznaje za czyste tego, co nie śmierdzi chemikaliami.

Kuzynka koleżanki wprawdzie nie smażyła nocą cebuli, ale jak zabierała się za gotowanie, to gotowała od razu cztery do pięciu potraw. Moja instalacja elektryczna powstała jeszcze w czasie głębokiego PRL-u nie była na tyle wydolna, żeby znieść to jej gotowanie. U nas w bloku jest gaz, ja jednak go odłączyłam na rzecz kuchni elektrycznej, godząc się z tym, że jednorazowo mogę używać jedynie dwóch stanowisk, z czego jednego o małym natężeniu pobieranego prądu. Zanim zrozumiała to i oswoiła,( co wymaga umiejętności liczenia do 20), całą niedzielę spędziła na gotowaniu dla siebie pięciu rodzajów warzyw, wszystkie po kolei, co spowodowało, że ja nie mogłam zagotować wody na herbatę ani w ogóle czegokolwiek sobie przyrządzić., bowiem w mojej kuchni nie można korzystać z wszystkich posiadanych urządzeń na raz.

To była niedziela, w poniedziałek poszła do pracy na 9 rano. Zajęła łazienkę na godzinę, Biegała po mieszkaniu ze słuchawkami na uszach, więc nie zdołam jej powiedzieć, żeby zrobiła mi jakieś zakupy, kiedy będzie wracała z pracy. Zresztą i tak z tego nic by nie było, ponieważ z pracy wróciła o godzinie dwudziestej czwartej, zresztą w towarzystwie dość hałaśliwym. Z tego względu nie zdołałam się z nią porozumieć ani w sobotę, ani w niedzielę, ani w poniedziałek, ani we wtorek rano.

Pod koniec tygodnia spytałam ją, jak ona sobie wyobraża opiekę nade mną. Na to odrzekła mi ,że może zrobić wszystko, o co ją poproszę, pod warunkiem, że będzie to w zasięgu jej możliwości. Poranne zakupy nie były w zasięgu jej możliwości, ponieważ spieszyła się do pracy, po południu także nie mogła nic kupić, ponieważ wracała późno, a wracała dlatego tak późno, bo u mnie nie dało się gotować. W zasadzie uznała że jej kuzynka załatwiła wszystko i ona może mieszkać bezpłatnie bez żadnych zobowiązań. Pozwoliłam jej mieszkać do końca miesiąca i poprosiłam, żeby znalazła sobie inne lokum. Na koniec uznała ,że zgubiła gdzieś u mnie w mieszkaniu złoty łańcuszek, i dziwiła się że go nie znalazłam, ani nie znalazła sprzątająca Ukrainka. Po roku przypomniała sobie, że zostawiła w domu słuchawki i te zostały na szczęście odnalezione ,ponieważ leżały za wersalką, której od tamtej pory nikt nie odsuwał. Niestety łańcuszka tam nie było. W sumie dziewczyna była całkiem miła, jednak zupełnie nieprzygotowana do tego, że ktokolwiek istnieje na świecie nie po to, żeby sprawiać jej przyjemność.

Niestety nie był to jeden egzemplarz tego rodzaju; zewsząd dobiegają mnie opowieści, że teraz wszyscy młodzi są tacy, że widzą tylko siebie i że tylko o swoich sprawach myślą; źle znoszą jakąkolwiek krytykę; wszystko robią po swojemu; nie chcą się niczego uczyć, wolą wymyślać na własny sposób nie zdając sobie sprawy, że czasem wyrządzają więcej szkód, niż to warte. Oczywiście oburzają się na zbyt małe pensje i zbyt wielkie wymagania pracodawców.

Mój pogląd na takie sytuacje ewoluował z biegiem czasu. Gdy byłam jej rówieśnicą powiedziałabym o takiej koleżance, że jest po prostu roztrzepana albo dziecinna. Kiedy miałam 40 lat na karku sądziłam, że było jej w życiu zbyt dobrze, że rodzice nie wychowali ją na osobę myślącą, jedynie na swego rodzaju kobieciątko. Dzisiaj myślę inaczej. Jeżeli zadaniem człowieka podobno jest bycie szczęśliwym, dziewczyna ta postępowała całkiem racjonalnie, że działo się to jednak kosztem mnie, to nieważne, ponieważ świat cały powołany jest dla uszczęśliwiania ludzi. Mój kłopot polega na tym, że wychowano mnie do godnego znoszenia klęsk , a nie do odnoszenia sukcesów. I zawsze powtarzano mi, że jeżeli się do czegoś zobowiązałaś, to musisz to wykonywać, a jeśli robisz coś już, to rób to dobrze. Wprawdzie opowiadałam złośliwie, że jako wskazanie dla mordercy jest to zupełnie słuszne: jeśli już masz kogoś zamordować, to zrób to skutecznie. Ale to było takie tylko przekomarzanie się, nieprawdziwa j krytyka.

Kiedy sięgnę pamięcią do swoich młodych lat ,właściwie przypominam sobie bardzo podobne zarzuty stawiane przez starsze osoby młodym. Istotnie, wówczas myślałam bardziej o sobie niż o innych, wolałam robić wszystko po swojemu i wymyślać własne sposoby, chociaż ja chętnie się uczyłam i lubiłam dyskutować nad tym, dlaczego coś ma wyglądać i być robione tak, a nie inaczej. Z tamtych czasów zapamiętałam kilka ówczesnych argumentów: „zawsze tak się robiło”, „tak mi kazano, więc tak trzeba robić”, „nie ma co dywagować, to tylko strata czasu”. Dziś takie argumenty padają rzadziej, ale zastępuje się je innymi banałami, równie zachowawczymi.

Mimo wszystko zmieniło się bardzo wiele. Wydaje mi się, że te cechy, które przez starsze pokolenie za moich czasów było uznawane za negatywne, nadal negatywnymi pozostało, tyle że ich przejawianie się przybrało czasem zgoła karykaturalny wygląd. O ile kiedyś jeszcze słuchano czyichś wskazówek czy rad, obecnie słucha się tylko siebie, I wyłącznie realizuje swoje pomysły, nie próbując nawet zrozumieć innych, ani ich argumentów. Dla świeżo upieczonych pracowników nie jest argumentem np. to, że przepisy prawa tak nakazują, ponieważ oni uważają, że lepiej jest zrobić inaczej. Stąd też zapewnie bierze się lekceważenie prawa oraz jego omijanie przez osoby, które ze swojego stanowiska powołane są do czuwania nad jego stosowaniem. Dlatego też w sejmie nie słucha się opozycji i uchwala ustawy całkowicie sprzeczne z obowiązującym prawem konstytucyjnym, czasami w zupełnie dobrej wierze, chociaż  z głupoty i niekompetencji.

W świetle tego należy cały ród starszy wyciąć do cna, bowiem pozbawienie ich sprawczości jeszcze nic nie daje, skoro mądrzą się I podobno wiedzą lepiej niż młodzi, którzy mają umysł świeży i nie zużyty. Stale słyszę argumenty, że Mojżesz żydów prowadził po pustyni przez 40 lat czekając aż wymrze starsze pokolenie I dopiero wówczas mógł podjąć naprawę społeczeństwa. Analogicznie mówi się o tym, że żeby naprawić Polskę należy poczekać aż umrą wszyscy ludzie urodzeni w czasach tak zwanego komunizmu, chociaż żaden komunizm to nie był, jako żywo, w każdym razie wszyscy ludzie urodzeni przed rokiem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym. Ja jestem wśród najstarszych pokoleń, muszą więc wymrzeć także moje dzieci. Pozostaną ich dzieci, moje wnuki, już dziś zagubione dzieci we mgle, nie za bardzo wiedzące czego chcą poza byciem szczęśliwym i do czego dążą oraz do czego są zdolni. Strach pomyśleć, co będzie z tymi, którym nic nikt nie będzie w stanie przekazać, a zwłaszcza opowiedzieć jak jest w życiu naprawdę, w prawdziwym życiu, a nie wykreowanym przez innych na potrzeby jeszcze innych.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (5)

Moskiewski pachołek

W końcu lat siedemdziesiątych lub początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku mój mąż wrócił z ówczesnego ZSRR, gdzie pracował na kontrakcie przy rozbudowie elektrowni atomowej Chmielnickaja. Jego zarobki odkładano na specjalnym koncie bankowym PeKaO, w postaci tak zwanych bonów towarowych, rzekomego równoważnika walutowego. Nie były to dolary, ale taka przedziwna ówczesna waluta, która rozliczana była według oficjalnego kursu w złotych polskich. Za bony można było nabyć różne towary w specjalnych sklepach, gdzie sprzedawano  rzeczy niedostępne wówczas szaremu człowiekowi, polskie i zagraniczne. Ich cena czarnorynkowa była kilkukrotnie wyższa. Początkowo handel bonami był zabroniony, potem jednak stopniowo przestano mu przeciwdziałać i tropić.

W sklepach tych najbardziej atrakcyjny był zakup alkoholu w postaci tak zwanego “Napoleona”, koniaku, który kosztował trzy bony i 60 centów. Z biegiem czasu bony towarowe traciły na wartości, tym bardziej, im więcej luzowano ściganie ich handlu, aż wreszcie zdecydowano się je zlikwidować. Tym, którzy mieli odłożone je na kontach, zwracana miała być ich wartość przeliczeniowa, a nie rynkowa.  Nasz problem polegał na tym, że  gotówką na tych kontach dysponować mógł jedynie właściciel, a nie jego rodzina. Zastrzeżenie to ustanowiła firma płacąca pensje pracownikom, żeby pazerne żony z kochankami i dziećmi nie obrobiły z kasy pracowników w czasie ich nieobecności; dlatego ja nie mogłam podjąć tych pieniędzy i czegoś za nie kupić; musiałam czekać na przyjazd męża, który następował raz na trzy miesiące. Z obliczeń naszych wypadało, że kiedy przyjedzie mąż, będziemy mieli jedynie dwa tygodnie na likwidację bonów, zanim całkowicie stracą na wartości, chociaż i tak ich cena rynkowa malała z dnia na dzień, zbliżając się do ceny oficjalnej.

Postanowiliśmy wówczas, że kupimy działkę rekreacyjną w ten sposób, że ja wybiorę ją, a mąż przyjedzie i wówczas zapłaci, żeby nie stracić zbyt wiele na tej transakcji. Dlatego działkę, bo mało osób już te bony chciało przyjmować, należało więc kupić ziemię od rolnika, który mógł rozliczyć podatki w tych bonach i któremu z jakichś powodów też to się opłacało. Oczywiście obie strony traciły na tej transakcji, ale znacznie mniej niż wówczas, gdy bony już zostały zlikwidowane, a ich równowartość wypłacona w złotówkach po oficjalnym kursie…

Wybrałam się do miejscowości, gdzie znajomi mieli swoją działkę i tam pokierowana przez osoby znające różnych rolników, mających na sprzedaż kawałek ziemi niedaleko od stacji kolejowej, ponieważ wówczas jeszcze niewiele osób miało samochody. Zresztą obowiązywały talony na benzynę, a za nie można było najwyżej jeździć po mieście. 

Działkę kupiliśmy blisko granicy z ówczesnym Związkiem Radzieckim, będącym wówczas naszym politycznym przyjacielem .Jest to ważne dla całości późniejszych wydarzeń, ponieważ  ówcześnie przekazane mi we śnie proroctwo wydawało się kompletnie nieprawdopodobne i nikt, ze mną samą, nie przywiązywałby do niego wagi, gdyby nie dziwaczność samego określenia “moskiewski pachołek”, nie używanego w tych czasach, a występującego w tekstach z okresu międzywojnia.

Nie przynudzam już więcej, więc tylko napiszę, że wybudowaliśmy dom letniskowy początkowo bardzo prymitywny, obity płytą pilśniowa, bez łazienki i toalety, która, wspólnie z sąsiadami, mieściła się w odległej części działki. Osoby, które musiały wstać do niej nocą, czekał całkiem nieprzyjemny spacer, kiedy, jak na jesieni i w początku zimy, było już chłodno lub mroźno, a nikomu nie chciało się dokładnie ubierać, więc człowiek marzł. Była późna jesień i tak się złożyło, że przyjechałam wcześniej, natomiast mąż miał dołączyć do mnie za kilka dni, bowiem nie miał urlopu, którego ja miałam w nadmiarze.

Pewnej samotnej nocy bardzo zmarzłam i nie chciało mi się wychodzić na dwór, zwłaszcza, że z okolicy dobiegały nieprzyjemne wrzaski jakichś ludzi, poszukujących uciekającej  przed nimi kobiety. Takie wydarzenia zdarzały się,  bowiem ludzie na działki przyjeżdżali najczęściej po to, żeby zabawić się, upić i powrzeszczeć. Z tego powodu przetaczały się drogą różne awantury i na ogół należało wówczas zamknąć się na cztery spusty i nie wystawiać głowy.  Sąsiednia działka była nieogrodzona, więc tam też wyszli, a u nas ogrodzenie  było marne i chyba jeszcze wówczas nie było bramy.

Bałam się wyjść na dwór i tak w tym strachu przysnęłam. Przyśnił mi się sen, straszliwy koszmar, w którymś jakiś męski głos szydził z mojego strachu, a potem  powiedział: „Umrzesz z powodu rany szyi zadanej pałką przez moskiewskiego pachołka”. Wydawałam się sobie już wówczas rozbudzona, tylko na granicy snu. Ze snem łączyło mnie tylko to, że nie mogłam wydać głosu, choć w swoim przekonaniu głośno wrzeszczałam, z jawą zaś, że nie mogłam zapalić światła, choć mocno ściskałam wyłącznik nad głową. Kiedy wreszcie się obudziłam, okazało się, że ściskam poręcz łóżka, a nie przycisk od światła i to tak mocno, że aż złamałam paznokieć.

 Znacznie później zaczęłam analizować ten sen od strony językowej. Na myśl, żeby takiej analizy dokonać naprowadziły mnie rozważania o różnicy między „słowem”, a „wyrazem”. Zadałam sobie pytanie: kto dzisiaj mówi „moskiewski pachołek”? Nikt. Kto mógłby z moich bliskich w ogóle użyć takiego określenia? I nagle zrozumiałam, że była tylko jedna taka osoba – mój dziadek. On mawiał kilkadziesiąt lat wcześniej „moskiewskie pachołki” i „sowiety”. Dziś mówi się inaczej: „komuchy”.

Szyderstwa głosu były zrozumiałe, spowodowane moimi lękami na działce w okresie, gdy byłam tam sama i bałam się w nocy. Moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy rozmaitych włamywaczy zabijających mnie przy okazji odkrycia, że w domku ktoś jest. Bałam się także zawału serca i śmierci w samotności, jaka spotkała pewną kobietę na działkach, którą śmierć dopadła w ubikacji, ze spuszczonymi majtkami i którą w tej okropnej pozycji znaleziono miesiąc później, gdy już mocno śmierdziała. Potem jednak analizując na spokojnie ten sen, doszłam do wniosku, że glos miał na celu złagodzić moje lęki, dając mi do zrozumienia, że moja śmierć będzie wiązała się z jakąś wojną czy rozruchami. Póki ich nie ma, nie mam czym się przejmować. Potem pomyślałam, że okolica pełna jest zatrudnianych na czarno Rosjan (Białorusinów raczej) i nie mam powodu się uspokajać, bowiem ktoś może napaść na mnie w celach rabunkowych. Dalsze rozważania już do niczego nie prowadziły, więc porzuciłam je pozostając przy punkcie wyjścia. Czy istotnie zginę w ten sposób?

 Cały kłopot w sprawach snów, przeczuć i innych ulotnych wrażeń powstaje właśnie w wyniku wplątywania się mojej wyobraźni. Jest ona zdecydowanie silniejsza niż sygnały „stamtąd” i często zagłuszając je, powoduje nadmierną ostrożność w ocenie sytuacji. Boję się wierzyć przeczuciom, snom i zdarzeniom w obawie, że wyobraźnia maczała w tym palce. Czasami na odwrót, wmówię sobie jakiś sygnał stamtąd podczas, gdy to zadziałała tylko wyobraźnia. Poza tym zawsze staram się myśleć racjonalnie.

Podobnie traktowałam mój sen o moskiewskim pachołku. Nieoczekiwanie w maju 2001 r uzyskał jeszcze jeden możliwy wariant. Ale o zbyt osobiste, ważne jedynie dlatego, że podtrzymał moją pamięć o tym śnie lub wizji.

Mówił to mój dziadek, to znaczy właśnie: pachołki Moskwy, Sowiety, pachołki Moskwy. Nie było to nic dziwnego, ponieważ znany był w rodzinie z tego że miał prorocze sny. Śnił się także  kilku osobom prorokujac ich śmierć przez np. utopienie albo ciężką chorobę. Temu, któremu prorokował utopienie, nie podał właściwej przyczyny śmierci, ponieważ osoba ta zmarła w wyniku wypadku drogowego, jednak miała epizod w swoim życiu, kiedy o mało nie utonęła, gdy znajdowała się na jakiejś łodzi z wędkarzem, który istotnie się utopił. Można by więc traktować proroctwa mojego dziadka zupełnie poważnie, gdyby nie to, że Rosjanie byli naszymi wielkimi przyjaciółmi, A ich miłość wzajemną z Polakami zagwarantowano nawet w naszej konstytucji. Nie wydawało w się więc z możliwym, żeby jakiś ruski pachołek mógł mi zrobić kiedykolwiek coś złego. Ale od tamtej pory to senne proroctwo utkwiło mi w głowie i nie mogło wyjść.

Kilka lat temu zostałam Babcią Ezoteryczną i pisałam swoje teksty do „Taraki”, prowadzonej przez Wojciecha Jóźwiaka. Strona ta zajmowała się także snami i publikowała je w oddzielnej podstronie. Zamieściłam tam kiedyś opis kilku swoich snów i między innymi właśnie sen o moskiewskim pachołku. Wojciech Jóźwiak skrytykował mnie wówczas w komentarzu, że proroctwo wyrażone w tym śnie jest tak bardzo nieprawdopodobne, więc właściwie nie powinnam sobie nim zawracać głowy, jako że jest to sen wprawdzie dziwaczny, ale zupełnie nierealistyczny i nie może być snem proroczym, czyli prekognicjnym.

Mijały lata i kiedy przeprowadzałam remont swojego mieszkania, zamieszkałam u pewnej znajomej, mającej obszerny dom z plantacją w środku puszczy. Znajoma ta wiedziała o moim śnie, nie ode mnie wprawdzie, a od kogoś innego i to ona mi go przypomniała, żeby było dziwaczniej. W pobliskiej wiosce odbywało się wesele pani pracującej na gospodarstwie rolnym, która wychodziła za mąż za Rosjanina. Gdzieś koło północy towarzystwo zaczęło się przemieszczać z pochodniami na furmance po leśnych drogach, hałasując i odpalając race .

Znajomej przypomniał się wówczas ów moskiewski pachołek i trochę mnie wystraszyła, a także przy okazji i siebie. Na wszelki wypadek pokazała mi sekretne wyjście i sekretny schowek, na wypadek, gdyby coś nam niedobrego groziło i gdyby ktoś próbował się dostać do jej przeszklonego domu. Oczywiście nic się nie stało tej nocy, poza tym, że następnego dnia byłyśmy niewyspane i śmiałyśmy się z tego proroctwa, a także z tego, że poważnie go potraktowałyśmy i nakręciłyśmy się w tym naszym strachu.

Znowu minęło kilka lat i uświadomiłam sobie, że Związku Radzieckiego już dawno nie ma, a Rosja staje się krajem na tyle nieprzyjaznym, że można liczyć się z jakimiś incydentami. Do agresywnych zachowań ewentualnych rosyjskich pachołków było tak bardzo daleko, tak mało mieliby możliwości dokuczenia mnie osobiście, że nadal to proroctwo senne wydawało się śmiesznym przykładem nietrafionych przewidywań. Pełno Ich zresztą można było odnaleźć w rozmaitych nawiedzonych tekstach wróżów i domorosłych czy uznanych proroków. Także i u nas w kraju rodziło się coraz więcej agresji i nie potrzeba było żadnego moskiewskiego pachołka, żeby się ich bać. Przyszła pandemia i przez jakiś czas ona wydawała się istotnym zagrożeniem, zwłaszcza dla życia osób starszych, tak jak ja, obok zawału wylewu i innych starczych dolegliwości.

I wówczas znowu pojawił się moskiewski pachołek w jakiejś rodzinnej rozmowie. W trakcie żartów nagle wszyscy dziwnie zamilkli, a ja uświadomiłam sobie, że możliwe iż zbliża się on znacznie bardziej, niż w tamtych latach 70-tych, gdy pierwszy raz przyśnił mi się na działce. Dziś może czatować on na granicy polsko=białoruskiej, na szczęście ja już na działkę nie jeżdżę. Wydaje się że do Warszawy mu bardzo daleko i wydaje się, że zmienił swoje miejsce, przenosząc się nad ukraińską granicę. Ale kto wie…? Na wszelki wypadek ograniczyłam czas poświęcony na oglądanie telewizji, a zwłaszcza wiadomości.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli ( 4)

Opary cierpienia

Latami całymi zastanawiałam się nad dziwnym zjawiskiem, które mi się przydarzało. Oficjalna nauka nigdy nie dopuszczała istnienia podobnych zawirowań umysłu; zaliczano je raczej do ezoteryki, na równi z kartami tarota i chiromancją ,czy wreszcie wpływem planet na życie człowieka, rzekomo dowodzonym przez astrologię. W pierwszym odruchu młodzieńczym wstydziłam się tych odczuć, wyrzucałam je z myśli, raczej nie ufając sobie, niż oficjalnej nauce. Jako dojrzała kobieta zbuntowałam się sądząc, że nie ma powodu, aby twierdzenia innych ludzi miały większe znaczenie, niż moje własne odczucia. Po jakimś czasie poczułam się babcią ezoteryczną i tak się nazywałam. Wówczas  przestałam się wstydzić swoich odczuć, chociaż nie do końca jawnie się do nich przyznawałam.

Pora powiedzieć, o czym myślałam. Jedną z cech mojej osoby było wyczuwanie czegoś, co można nazwać aurą, czy oddechem miejsca. Były punkty, w których czułam się fatalnie, były też takie, gdzie moje odczucia były tylko nieokreślenie niekomfortowe, nigdy jednak nie potrafiłam określić, z czego to wynikało. Czasami domyślałam się, że ma to związek z cierpieniem, które wiązało się z tym miejscem: np. szpitalem, cmentarzem, niektórymi budynkami czy mieszkaniami, ale i także z otwartą przestrzenią, o której nic nie wiedziałam, jak np. częścią lasu czy łąki. W miejscach tych było mi słabo, duszno; doznawałem zawrotów głowy, a gdy przyszło mi w nich nocować, rzadko mogłam tam zasnąć. Podobnie zdarzało mi się wówczas, gdy w moim bloku ktoś umierał; udało mi się połączyć takie wydarzenia  z klepsydrami zamieszczanymi na drzwiach wejściowych i ze śmiercią osób umierających w mojej obecności – a przeżyłam 3 takie przypadki.

Wierzyłam, że nauka kiedyś wyjaśni przyczyny takiego zjawiska i właśnie doczekałam się okrucha informacji. Nie jestem pewna, czy to tylko teoria, oczekująca na sprawdzenie, czy rzecz jakoś naukowo udowodniona, ale faktem jest, że przeczytałam artykuł, który odwoływał się do tych teorii, a także wyjaśniał je. Wyjaśnienia te w zupełności mnie zadowalają, ponieważ moje podejrzenia szły w podobnym kierunku.

Przeczytałam właśnie artykuł, będący przedrukiem z czasopisma nowe książki pt. „Dlaczego ludzie…”  „Niepochowane ciała Żydów leżą w setkach miejsc w Polsce, przykryte śmieciami, krzakami. Dlaczego?”

https://wyborcza.pl/ksiazki/7,154165,27684352,czego-chca-od-nas-trupy-pod-smietniskami.html

Oto dwa cytaty z wymienionego artykułu:

„Chcąc wyjść poza wielokrotnie stawiane hipotezy dotyczące wyparcia czy amnezji, podążam za niezwykle ciekawą teorią opracowaną przez dwie polskie socjolożki, Marię Hirszowicz i Elżbietę Neyman, a potem rozwiniętą przez socjologów: Sławomira Kapralskiego, Piotra T. Kwiatkowskiego i etnografa zajmującego się kulturą romską Lecha Mroza. Ta teoria głosi, że istnieje przekaz pamięci, który nie chce się ziścić w słowach i symbolach, jest natomiast współtworzony przez to, co niewypowiedziane. Możemy przekazywać między sobą pewne treści, których nie umiemy jeszcze ubrać w zdania, bo nie mamy dla nich jeszcze terminów, strategii opowieści. Zatem nie tylko w tym, co narracyjne, słowne, możemy doszukiwać się przekazów o przeszłości, ale też w różnych praktykach pozadyskursywnych, czyli w mowie ciała, w gestach i zachowaniach.”

 „Musimy wrócić na chwilę do lat 30. i badań socjologicznych Francuza Maurice’a Halbwachsa, który postawił tezę, że pamięć nie jest tylko kwestią indywidualną, nie zależy wyłącznie od fizjologii i aktywności neuronów. Pamiętamy zwłaszcza to, na co nauczono nas zwracać uwagę, czyli pamięć należy rozpatrywać w tak zwanych ramach społecznych. Teza ta została odnowiona w latach 80. minionego wieku dzięki działaniom francuskiego historyka Pierre’a Nory, który zaprosił luminarzy humanistyki francuskiej do wspólnej pracy nad katalogiem obiektów, które nazwał „miejscami pamięci”. Wpisywały się w weń zjawiska bardzo konkretne, jak rzeka Sekwana, i te niematerialne, jak np. „Marsylianka”: chodziło o realne i symboliczne obiekty kotwiczące wspólnotową pamięć. Po kilku latach zainspirowanych przez Norę studiów stało się jasne, że przeszłość pamiętana jest trochę inna niż ta opisywana przez historyków. A pomiędzy tymi opowiedzianymi – czy to na sposób wspólnotowy, czy naukowy – przeszłościami tkwią kwestie, których staramy się nie dopuścić do wynurzenia na powierzchnię i o których – z różnych powodów – nie wiemy, jak mówić. I współpracujemy, by nie trzeba było się z nimi konfrontować. To właśnie zjawisko określane jest terminem „niepamięć”.

Mimo że my czegoś nie pamiętamy, coś pamięta za nas. Najprawdopodobniej to coś jest w nas, chociaż niektórzy mogą sądzić za przyczyną swojej wiary, że jest to siła wyższa, która wdrukowuje w nas przekazy, arbitralnie uznawane za ważne i konieczne. W takim wypadku nasz wpływ na zapamiętywanie rzeczy, o których nie możemy wiedzieć, ponieważ ich osobiście nie doświadczyliśmy, byłby niewielki albo zgoła żaden. Obiła mi się o uszy także teoria, że istnieje zapamiętywanie wydarzeń poprzez odzwierciedlenie ich w genach, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jednak taka  pamięć wędrowałaby między osobami spokrewnionymi, a nie sądzę że istnieją takie ograniczenia w opisanych przypadkach doznań w miejscach, w których zdarzyły się złe rzeczy. Innym wyjaśnieniem może być to, że złe doznania psychiczne zostawiają materialny ślad w przedmiotach dookoła pewnej strefy i w jakiś sposób promieniują na zewnątrz i jest to odbierane przez osoby szczególnie wrażliwe.

Nad zagadnieniem tym zastanawiałam się wiele lat temu czytając powieści SF. Niektórzy z autorów wymyślali sytuacje, gdy dzieci z następnego albo następnych pokoleń zapamiętywały wydarzenia w rodzinie zaszłe wiele lat temu, przechowane w pamięci genetycznej rodziców, jednak czasem zbyt mało dbali o szczegóły i np. opisywano sytuacje, w których wydarzenia zapamiętane w genach ojców  czy matek, zachodziły już po urodzeniu dzieci, którym rzekomo pamięć  tę przekazano. Jeżeli  wydarzenia zapisywałyby się w genach, to ich przekazanie mogłoby zajść dopiero wówczas, gdy urodzenie dziecka następowało po wydarzeniu, a nie przed jego wystąpieniem. To, co było więc błędem w powieści SF, mogło być jednak wytłumaczone inaczej, ale wówczas dotyczyłoby pamięci miejsca, a nie pamięci człowieka.

Przeczytany artykuł przypomniał mi moje rozważania sprzed lat i przywiódł wspomnienia takich miejsc, które mogłabym uznać za promieniujące złą energią.

Pewna lekarka na oddziale kardiologicznym w szpitalu tłumaczyła mi dlaczego niektóre osoby opuszczające ten szpital z bardzo dobrymi wynikami, a przede wszystkim z takimi, które świadczą o poprawie zdrowia, uskarżają się na złe samopoczucie, znacznie gorsze niż wtedy, gdy do szpitala tego trafiały. Stwierdziła ona, że ściany budynku tak nasiąkają cierpieniem i chorobą, że już nigdy nikt nie będzie w nim czuł się dobrze. i że z tych względów niczyj pobyt nie powinien trwać tam dłużej niż 2 tygodnie.

W moim mieście, na nieodległym bazarku, w czasach kiedy jeszcze go odwiedzałam, po środku między straganami doznawałam uczucia ucisku w klatce piersiowej i ogarniającej całe ciało słabości; wystarczyło jednak kilka kroków w bok i czułam się już zupełnie normalnie. Wielokroć miałam podobne uczucie w niektórych miejscach w lasach otaczających mój dom na działce. Znając jednak historię tych miejsc, nie byłam wcale zdziwiona, że takie wydarzenia mogłyby tam zachodzić. Intrygujące było jednak to, że w miejscach takich zazwyczaj rosły poszukiwane grzyby, były mrowiska albo lubiły je wszystkie owady, czy robactwo, ale miejsc tych unikały zwierzęta domowe, choć chętnie odwiedzały je bezpańskie koty. 

Szczególnie pamiętam miejsce, dookoła nieistniejącej już, rozpadającej się budki dróżnika, gdzie rosły wspaniałe kozaki czerwongłowce. W czasie wojny usadzono tam, pod tą budką, rzędem Inwalidów wojennych, pełniących funkcje strażników kolejowych i jedną serią z karabinu rozstrzelano ich. A matka jednego z nich zbierała do pudełka od butów żwir przesiąknięty krwią, żeby nigdy jego krew nie została na zawsze w tej złej ziemi. Historie te opisałam w opowiadaniu „Te drzwi”. Możliwe jednak ,że miejsca te pokrywają się z podziemnymi ciekami wodnymi, opisywanymi jako działające na przyrodę i człowieka. Nie mam więc żadnych dowodów na to, że złe wydarzenia odciskają się w pewnych miejscach, ale wierzę że jesteśmy coraz bliżej wyjaśnienia i udowodnienia takiego związku.

Obecnie także te lasy znajdują się częściowo w strefie nadgranicznej i być może, po latach ,w niektórych miejscach przechowa się pamięć tego, co działo się przy granicy jesienią roku dwa tysiące dwudziestego pierwszego. Może upamiętnią je dziwne, nieregularne w kształcie  mrowiska, Może wyrosną tam nadspodziewanie wielkie grzyby, przechowując pamięć cierpienia zaszłego w takim miejscu. Może wreszcie ktoś dozna zawrotu głowy i poczucia ogarniających go mdłości. I nie będzie wiedział dlaczego, bowiem pamięci miejsc jeszcze chyba nie udowodniono.