Wśród mnóstwa scen z wojny w Ukrainie pokazywanych w telewizji, jedna utkwiła mi w pamięci i do dzisiaj nie może z niej wyjść. Jest to scena z ewakuacji jakiegoś miasteczka, gdzie wątłą kładką pod zwalonym mostem przesuwają się kobiety z dziećmi i staruszki eskortowane przez inne kobiety i przez żołnierzy ochrony terytorialnej. W tym tłumie brnie staruszka podtrzymywana z jednej strony przez córkę albo synową, a z drugiej przez młodego żołnierza. Staruszka zwisa między nimi skupiona i zastygła; trudno zgadnąć na ile orientuje się w sytuacji.
W populacji ludzkiej często występują osoby, które na trudne wyzwania reagują sztucznym optymizmem. Ich metoda na przetrwanie polega na udawaniu, że nie ma tego złego, co by się na dobre nie obróciło i że zawsze i wszędzie i wszystko ma dobre i złe strony, ale dobrych jest więcej i na nie należy liczyć. Do tego typu ludzi należy zapewne synowa albo córka owej kobiety. Ignorując wszystko, co ją dookoła otacza, woła do matki lub teściowej:
– I niech mama powie, czy można było się spodziewać takiej odmiany? Od roku mama nie wstawała z łóżka, a tu patrzcie: mama chodzi! Może niedługo będzie biegać!
Wydawać by się mogło, że owa córka lub synowa odkryła eliksir młodości, dzięki któremu ta stara kobieta odzyskała młodość i sprawność młodej dziewczyny. Nie ma w tym, niestety, ziarna prawdy. Człowiek w strachu dokonuje mnóstwa czynów, których nigdy więcej w życiu nie powtórzy. Jeśli jest świadomy swojej sytuacji, szybko zrozumie, że jest to końcówka jego życia, ostatnie osiągnięcie, niekoniecznie służące jemu, częściej otoczeniu, po którym to osiągnięciu nie zostaje już nic więcej do zrobienia, tylko oczekiwanie na ostateczność.
Ludzie często są zdziwieni takim sceptycznym przyjmowaniem nagłej odmiany swojej kondycji. Nie mogą zrozumieć, że czasem następuje po tym żal, że to jeszcze nie koniec i że jeszcze czeka cię mnóstwo cierpienia, zanim odejdzie się w Niebyt.
Moje życie zaczęło się w czasie wojny, w bombardowanej piwnicy w Śródmieściu Warszawy. Kończy się na łóżku w moim wygodnym, urządzonym pod moje potrzeby pokoju, przed wielkim ekranem telewizora, z którego obraz mogę oglądać nawet bez okularów i widzę codziennie takie bombardowane piwnice, z takimi dziećmi, jakie ja wtedy zapewne widziałam, choć nie zapamiętałam ich, a raczej zapamiętałam w opowieściach mojej mamy i lękowych odruchach mojego starczego ciała. Nie powinnam oglądać takich rzeczy w telewizji, a raczej ograniczyć się do tureckich seriali, których mądrość polega na tym, że potrafią wycisnąć z oczu łzy nawet wówczas, kiedy łzy takie nie pojawią się na widok opisanej staruszki.
Kiedy ostatnio z rozbitą głową podnoszona byłam z podłogi przez ratowników wyrwała mi się z ust skarga, że to wielka szkoda, iż tylko straciłam przytomność, a nie umarłam. Ratownik zaprotestował oczywiście, ale ja mówiłam całkiem serio – pomyślałam, że czeka mnie jeszcze inne cierpienie, zanim ostatecznie przestanę się tym martwić.
Wmawiam więc sobie, że mam jeszcze jedno zadanie do wykonania: doczekać wydania mojej ostatniej już książki. Siadam więc, a właściwie kładę się w odpowiedniej pozycji przystosowanej do obsługi tabletu, podpieram szyję i patykiem udającym palec, piszę:
„Uwagi do składu “Tańca kury”
- Wczoraj wieczorem przeglądałam się trochę przesłanemu składowi. Moje zastrzeżenia budzi przede wszystkim strona tytułowa. Litery są szeroko rozstawione i dlatego wydaje mi się, że powinny być wyższe, ponieważ gubi się ich sens. Tytuł staje się nieczytelny.
- Bardziej skomplikowana sprawa to spis treści. Moim zdaniem nie może on tak zostać, ponieważ zaciemnia konstrukcję powieści, polegającą na wyodrębnieniu w pierwszych literach imion bohaterek kolejności alfabetu: A…B…C…itd. Dlatego też tytuły części nie powinny być wypośrodkowane, wręcz przeciwnie tradycyjnie usytuowane po prawej stronie i dobrze by było, żeby pierwsze litery imion zostały jakoś wyróżnione. W ten sposób pionowo widać byłoby litery alfabetu. Jest jeszcze jedno przeciwwskazanie wyśrodkowania spisu treści: na dole numer bieżącej strony zlewa się ze spisem.”
Zatrzymuję się. Takie drobiazgi moją misją życiową? Zabawne!
Wracam myślami do wypadku, który odmienił moje życie w 1996 r. wówczas miałam przekonanie, że moje ocalenie zawdzięczam jakiemuś wielkiemu zadaniu, do którego wykonania jestem powołana i którego do dziś nie odnalazłam. Ale wówczas miałam jeszcze wiele lat przed sobą i wbrew ówczesnemu przekonaniu wiele możliwości. Dziś już ich nie mam i pewnie dlatego poczucie ostatniej misji jest tylko zabawnym chichotem historii. Trochę poprawek, obejrzeć ostatnią wersję okładki i chyba już wszystko. Ostatnia misja, to tytuł na wyrost. Pozycja na liście zadań do wykonania – i tylko tyle. Chociaż przypominam sobie pewne opowiadanie z lat szkolnych o Koperniku, któremu na łożu śmierci wręczono wydanie wielkiego dzieła „O obrotach ciał niebieskich” i ten obraz jakoś we mnie tkwi, mimo że sama z niego się śmieję. I daleko mi do wstrzymania Słońca i ruszenia Ziemi.