Rękopis ze starego biurka 2

Charakterystyki postaci w powieściach Benedykta Jacórzyńskiego

W poprzednim odcinku przytoczyłam charakterystykę elit kresowego miasteczka, w tym skupię się na  charakterystykach postaci. Pamiętam, jak w szkole na języku polskim męczono nas pisaniem takich charakterystyk z lektur obowiązkowych. Już wówczas opisy: ludzi , a zwłaszcza opisy przyrody były dla młodzieży delikatnie mówiąc niestrawne. Dlaczego wówczas nie miałam szczęścia czytać tego rodzaju opisów, jakie stosował mój Dziadek.? Nie byłoby to zajęciem nudnym, gdybym dowiedziała się wówczas, jak można podejść do tego zadania w sposób twórczy, a często i zabawny.

Owszem, jego książki dla dzisiejszego czytelnika zawierają okropne dłużyzny (szczególnie wskutek powtarzania nawet kilkukrotnego, z upodobaniem, pewnych fraz z kostyczną wręcz manierą), ale momentami tekst staje się tak obrazowy i intelektualnie nośny, budzący wiele skojarzeń własnych – że nie sposób oprzeć się jego urokowi. Co więcej, świat budowany przez Dziadka żyje własnym życiem, rytmem tamtych czasów,  odległych od dzisiejszego rytmu pośpiechu i unikania “rozczepiania włosa na czworo”, a w ślad za tym, głębokiego wnikania w szczegóły i wyciągania z nich – niczym Sherlock Holmes – daleko idących wniosków o społeczeństwie. 

Ja, jako kobieta, omijam kartki na przykład, gdy któraś z młodych, współczesnych pisarek opisuje nadmiernie szczegółowo wygląd bohaterki, krój jej sukienki, fryzurę dającą świadectwo współczesnej modzie, opatrując całość nazwiskami aktualnych  projektantów lub modnych marek. Informacje te po prostu dla mnie nic nie znaczą, a często dyskwalifikują książkę.

Opisy w powieściach Dziadka są inne. O lnianych, niezniszczalnych spodniach jednego z bohaterów  pisze tak, że czuję pod palcami fakturę materiału, widzę jego barwę nieco niedookreśloną, gdzieś między bielą a beżem, o których trudno orzec, czy są już brudne, czy tylko spłowiałe, bo z takimi tkaninami miałam do czynienia. Z dziecinnych lat doskonale pamiętam panie opalające się po wojnie na plaży nad Wisłą w bieliźnie koloru „brudny róż”, która budziła podobne wątpliwości… Cóż, ten świat przeminął… Ubrania dziś wyglądają prawie zawsze jak nowe. Jeśli barwa jest spłowiała – to widać tak od początku miała wyglądać, nawiązując do jakiegoś stylu (np. wytarte ubrania dżinsowe), nazywana “przydymioną” traktowana jako nowość.. Ja zaś po tamtych czasach znienawidziłam wręcz kolor różowy bielizny. Wszystko byle nie róż już na zawsze kojarzący się mi z niechlujstwem!

Opis postaci bohaterów w książkach Dziadka jest tak barwny i tak namiętnie wykorzystujący rozmaite skojarzenia z różnych, odległych dziedzin, które nigdy by nam, współczesnym, nie przyszły na myśl, że powstaje pytanie: Dlaczego”.

Najprostsza odpowiedź jest taka: my, współcześni, przez świat zbudowany z obrazów (film, telewizja, fotki w społeczności internetowej) już od dłuższego czasu widzimy go w myśli rzekomo jak na zdjęciu, typu: „koń, jaki kto widzi, taki jest” Nie przyjdzie nam do głowy mozolnie opisywać kogoś, jak wygląda, czy się zachowuje – po co, skoro od tego mamy fotografie. Język staje się coraz mniej przydatny do tego celu.

W dodatku na co dzień widzimy mało postaci charakterystycznych. Większość osób stara się upodobnić do reszty, na ich lub wyższej pozycji, w każdym razie nie odstawać od innych. Skutkuje to tym, że np. wiele kobiet to jednakowo uczesane blondynki i łatwo je ze sobą pomylić, gdy osób tych nie zna się osobiście. Współcześni także bardzo rzadko ubiorem i wyglądem odzwierciedlają swoją rzeczywistą pozycję, bowiem raczej każdy stara się sytuować wśród osób lepszej sfery. Każda śmieszność lub niepoprawność bywa łatwo napiętnowana przez opinię publiczną i szybko wyeliminowana (chyba, że wkrótce staje się nową normą i przestaje wskutek tego być śmieszna). Panuje moda na ujednolicenie, a wyróżnianie się tylko w drobnych szczegółach, nie dla wszystkich zauważalnych ( np. marka odzieży, krój, cena tkaniny itp.) lub na prezentacjach mody. W tamtych czasach wśród osób liczących się w ich małych światkach raczej tak nie było.

Poza tym autor wręcz bawi się brzmieniem słów, zestawia je ze sobą, przypomina stare ale powracające ciągle powiedzonka np.: “Gdyby tego rodzaju polecenie wydał mu pan radca lub przynajmniej którykolwiek z sędziów, wtedy byłaby całkiem inna para kaloszy”, “Jak było, tak było, ale jakkolwiek było, to jednak z tego wyszło, że …”, “Był wprawdzie z pochodzenia Rusinem, ale używał chętnie austriackiego gadania…:”

Autor często nadaje słowom poprzez kontekst zaskakujące, nowe znaczenia. To jest już bardzo współczesne, popularne zwłaszcza wśród młodych, gdy nawet wybiera się w plebiscytach nowe słowo roku np.: “według normalnego katastru ludzkiego”, gdzie termin z dziedziny ewidencji gruntów i budynków stosuje do ludzi lub wymyśla nowe terminy w rodzaju: “uelitarnienie” ,  “uarystokratycznienie”, “bokbrodata twarz”, “aktualno-koniunkturalny”,  aprioryotyczno-pryncypialnotyczna metamedia” 

Czasami jednak tych wyrazów jest znacznie więcej, jak w zdaniu: “Ale pan Hołumycki – Qurwa, wielka figura! Zupak! Feldfebel! Komiśniak! Myrga! Gzyms! Brus!”, czy w żartobliwym zdaniu o historyku we wstępie do powieści: “…może przynajmniej do pewnego stopnia negliżować rozmaite aryngi formujące powieści współczesne niby gorąca patelnia z dołkami, przeznaczonymi do smażenia pampuchów i sadzonych jajek; 

W lekturze czasem przeszkadza trudność czytania z powodu wielu nieużywanych dziś słów, jak to bywa w miejscach, gdzie współistnieje kilka języków, dłużyzn biorących się z powtórzeń, mających podkreślać zadęcie i pompatyczność ówczesnych c.k. urzędów np.. “Cesarsko-królewski woźny cesarsko królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy, a zarazem kerkermajster czyli dozorca cesarsko-królewskich aresztów przy tymże cesarsko-królewskim sądzie.” choć intencją autora jest pokazanie powolności  i napuszonych manier bohaterów.

Z tych powodów dziś może wydawać się, że powieść (ta i inne) nigdy nie były przeznaczone do czytania przez współczesnych, a że dziadek mój  zapuszczając oko swoje w przyszłość pragnie dostarczyć odbiorcom barwne zastępstwo filmu jako najbardziej szczegółowe wykopalisko. Jakby  przewidział , że w naszych czasach w odwzorowaniu historii stylizacja zastępuje prawdziwą rzeczywistość, a stylizację już zastępuje usuwając w cień całkowita fantazja. 

Wyobraźmy sobie, że oglądamy np. film “Sisi” z tamtych czasów. Czy przyglądamy się trzeciorzędnym postaciom statystów, czy bohaterom? Czy potrafimy opisać wygląd odźwiernego? Czy raczej skupiamy uwagę na głównych postaciach? Mój dziadek utrwala je w taki sposób, że zaskakują i zadziwiają. Nie starał się chyba (przynajmniej wg mojego rozeznania) o to, by powieści ukazały się drukiem publikując jednocześnie  drobne teksty w ówczesnej prasie. 

Jestem prawie pewna, że w żadnym z okresów życia poza młodością, gdy brał udział w I wojnie światowej i z powodu odniesionych ran po długiej kuracji wrócił do zawodu nauczycielskiego, patrzył na ówczesne czasy i  trzy ustroje polityczne tak zjadliwie, jak było to możliwe jego zdaniem dla człowieka światłego, a nie chciał tępić ostrza swojej satyry i zniżać się do pochlebiania władzy, chociaż nigdy jej się nie sprzeciwiał. Co naprawdę myślał – widnieje w powieściach.

Nie wszystko, co staroświeckie było bezwartościowe Z racji mojego wieku  tamte czasy bywają mi bliższe niż współczesność, w której żyłam i żyję, ale często spotykam się też z tym, że ludzie poszukują książek trącących myszką, ale zrozumiałych, niesłusznie sądząc, że odległe wieki  były prostsze i lepsze do życia. To akurat nie jest prawdą, ale urok staroświeckości potrafi zaburzyć rozsądek (podobnie zresztą jak nowoczesności).

Arynga — formuła, rota, stale używana przy pisaniu pewnych aktów, umów, a nawet przy ustnych przemówieniach.

Poniżej fragmenty rozdziału pierwszego z charakterystykami postaci:

xxx

„Żużo Brykiewicz był oficjantem cesarsko-królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy i nazywał się według normalnego katastru ludzkiego Józef Bryk, recte Józef Bryka. Skoro jednak Bryk recte Józef Bryka wsiąkł w ogon jamcinickiej elity, którą tworzyła cesarsko-królewska biurokracja, przemianował się na „Brykiewicza”, elita zaś przezwała go ze względu na estetykę żywego słowa „Żużo”. Przez tę dubeltową zmianę Józef Bryk, recte Józef Bryka został niejako uelitarniony czyli po prostu uarystokratyczniony. Nawiasem mówiąc na to uelitarnienie czyli po prostu uarystokratycznienie w zupełności zasługiwał.

Był to kształt ludzki, który liczył w pozycji leżącej mniej więcej sto pięćdziesiąt pięć centymetrów długości, ale w pozycji stojącej wydawał się cokolwiek krótszy. Kształt ten zdradzał przy tym silną tendencję do przeistoczenie się w coś takiego, co powstać może tylko przez całkowity obrót doskonałej elipsy około jednej ze swych osi. Regularny przebieg tego procesu psuła nieco za duża głowa osadzona mocno na wcale pokaźnie fałdującym się karku, który obracał się z trudem w obręczy sztywnego kołnierzyka nr. 44. Żużowa głowa była już na czubku łysa i lśniąca jak boczne wydęcie pękatego naczynia porcelanowego, ale na ogół odpowiadała swojemu przeznaczeniu. Sztywny czarny dęciak, zwany w narzeczu Jamcinickim „baniaczkiem”, siedział na niej jak ulany. Dodać trzeba, że Żużo zaliczał się do wcale przystojnych przedstawicieli płci brzydkiej. Przede wszystkim twarz miał pełną, pulchną, okrągłą i zawsze starannie odwłosioną. Szczątki włosia mieściły się tylko pod nosem. Były to dwie kępki wyrafinowanie cyzelowanych ciemnych wąsików, które harmonizowały wprost bosko z binoklami w czarnej rogowej oprawie z rozkraczonymi stale na korzeniu zgrabnego Żużowego noska. Poza tym był Żużo elegancki, nosił ubrania w kratki i paski lub bez tych szczególnych oznak, czyścił zęby i obcinał paznokcie, cierpiał na odciski i burczenie w brzuchu, palił papierosy i cygara – jednym słowem posiadał wszystkie właściwości potencjonalne i funkcjonalne, jakie posiada człowiek mogący się zaliczyć bezspornie do typu wyższego.

Żużo przybył do biura wyjątkowo wcześniej niż zwykle, gdyż od jakiegoś czasu w ogóle źle sypiał i budził się już przed świtem.

Przyczyna tkwiła w czymś, co znowu pozostawało w związku przyczynowym z pewną, dyskretnie przeprowadzaną kuracją, która była wypadkową jego stanu kawalerskiego i periodycznych dążeń do chwilowych zmian tego stanu. Te chwilowe zmiany nazywał Żużo, aczkolwiek niewłaściwie, „studiami antropometrycznymi” Termin ten nie był jego własnym terminem, lecz zapożyczonym od miejscowego geometry pana Leopolda Kicza, ale to nie należy do rzeczy ważnych. Natomiast bezsprzecznie ważną rzeczą jest, że ostatnie Żużowe  „studium antropometryczne” wypadło z powodu mylnych obliczeń fatalnie i pociągnęło za sobą nie tylko utratę zdrowego, sprawiedliwego snu, ale i dotkliwą kurację. Tym dotkliwszą, że dyskretną, bo ani się przed kim użalić, ani poskarżyć. Marny los! Toteż Żużo, budząc się co chwila, urozmaicał sobie monotonne unisono nocy całą symfonią złorzeczeń, a nawet ordynarnych klątw pod adresem „obiektu antropometrycznego”, rano zaś zwlekał się z posłania zlany potem i z uczuciem takim, jakie ma prawdopodobnie człowiek, który w trybie praktykującego humanitaryzmy otrzymał kilkadziesiąt odlewanych kijów.

Z owego ranka nic się zasadniczo nie zmieniło. Żużo sklął po raz nie wiadomo który i „wypadkową” i „diagram”, zgrzytnął na dodatek zębami przy okazji chowania swoich narzędzi tortur w nocnej szafce, szafkę tę starannie zamknął na klucz – i poszedł do biura.

Żużo jednak nie przybył pierwszy, albowiem wyprzedził go pan Lew Hołumycki, oficjał (przedstawiciel władzy.KU) cesarsko-królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy.

Pan Lew Hołumycki nie sypiał z zasady dłużej niż do piątej rano. Godzina ta była dla niego pobudką czyli, jak sam mawiał, tagwache. Pan oficjał był wprawdzie z pochodzenia Rusinem, ale używał chętnie austriackiego gadania, jako że całą edukację odbył w austriackim wojsku. Z edukacji tej pozostał mu na pamiątkę specjalny słownik, brak dwóch zębów na przodzie, ranne wstawanie i niezniszczalne płócienne spodnie, które Jamcinicka elita uważała za „niespożyte”. I całkiem słusznie! Bo kto kiedy słyszał, aby jakieś płócienne spodnie zostały przez kogoś spożyte? W owych czasach było to nie do pomyślenia. Sam zaś pan Lew Hołumycki nazywał je skromnie cywilhozna; według niego bowiem w języku austriackim słowo cywil oznacza tyle, co „nici”, a w połączeniu ze słowem hozna tyle, co „niciane pantalony”!

Wojsko też nauczyło pana Lwa Hołumyckiego być „człowiekiem z czystym sumieniem”, czyli być służbistą. Służbistość stała się jego drugą naturą, jeżeli miał jakąkolwiek naturę pierwszą. Gdy odzywał się do kogo służbowo „szlusował kopyta” jak niegdyś w wojsku, wydymał pierś naprzód, brzuch wciągał pod pasek, górne kończyny opuszczał w ten sposób, że kciuki trafiały akuratnie na zewnętrzne szwy spodni — i dopiero po takim nastawieniu się syczał przez wybitą szczerbę w zębach to wszystko, co miał do powiedzenia. W takich chwilach twarz jego cokolwiek asymetryczna i z rzadka dziobata, ożywioną parą szarych ruchliwych oczek i ozdobiona bujnie pleniącym się ciemnym wąsem, miała w sobie coś z surowości stężonego idiotyzmu. Pan Lew Hołumycki oporu nie znosił, wydane podwładnym polecenia niechętnie powtarzał i twierdził, że na świecie całym powinna obowiązywać jedna ustawa: dinstreklama. Mianem tym określał regulamin wojskowy, oczywiście austriacki. Tak pojmowana przez niego zasada stosunku człowieka do człowieka, rozrastająca się w mgławicy perspektywicznej w jakiś cudaczny ustrój społeczny o zasięgu światowym, z ściśle oznaczoną hierarchią władz, z jakimś szefem sztabu generalnego na czele — dawała powód do licznych starć między nim, a woźnym cesarsko-królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy Harasymem Szczoką. Nie dlatego, broń Boże, że Harasym Szczoka był przeciwnikiem ideologicznym pana Lwa Hołumyckiego! Harasym Szczoka nie był niczyim przeciwnikiem ideologicznym, nie był w ogóle „ideologicznym”. Do starć dochodziło tylko dlatego, że woźny Harasym Szczoka nie uznawał w osobie oficjała pana Lwa Hołumyckiego żadnej nadrzędności służbowej w stosunku do swojej osoby. W ten sposób podważał u podstaw jego ideologię i wprowadzał chaos do tak genialnie obmyślonego przez niego systemu społecznego. Nie koniec na tym! Woźny Harasym Szczoka godził wprost i w autorytet pana Lwa Hołumyckiego. Mianowicie notorycznie twierdził, że razem z nim służył „przy” wojsku, a nawet — co za wyrafinowana złośliwość! —woźny Harasym Szczoka oznajmiał wszem, wobec i każdemu z osobna, komu wiedzieć należało i nie należało, iż był onego czasu rzekomo profesorem estetyki salonowej i rytmiki ruchów stosowanych wyłącznie w wojsku na komendę ene, cwaj, draj, tak zwanych  gelajzebunków , co oznaczaż miało „ćwiczenie stawów”. Tych gałęzi wiedzy udzielał obecnemu panu oficjałowi z tytułu swojego starszeństwa w armii austriackiej. Czy była to prawda, nikt nie mógł dociec, bo jeden twierdził, a drugi zaprzeczał. Jak było, tak było, ale jakkolwiek było, to jednak z tego wyszło, że obecnie Harasym Szczoka był tylko woźnym, a Lew Hołumycki urzędnikiem, panem, elitarnikiem, arystokratą; chłop na znak respektu wsuwał się zadem do jego biura, bił pokłony jak przed ikonostasem, tytułował „sierocińskim sędzią” i skrobał się z zakłopotania w zmierzwioną potylicę. Same wyliczone objawy czci wystarczają w zupełności do uznania pana Lwa Hołumyckiego za członka Jamcinickiej elity.”

„Pan Hołumycki przechylił się jeszcze więcej na krześle i zaczął szukać w swojej zmilitaryzowanej głowie odpowiednich słów do odbicia kontrataku, gdy nagle zjawił się na progu Harasym Szczoka, cesarsko-królewski woźny cesarsko królewskiego sądu powiatowego w Jamcinicy, a zarazem kerkermajster czyli dozorca cesarsko-królewskich aresztów przy tymże cesarsko-królewskim sądzie.”

„Szczoka był to człek przysadzisty, czarny jak cygan i mający na gębie bujny zarost ukształtowany w krótką szpakowatą brodę i w długie, postrzępione wąsy przypominające do złudzenia w cokolwiek pomniejszonej skali kiście bydlęcych ogonów. Poza tym miał sinoczerwony nos, bystry wzrok, brwi gęste i zbite jak włosień w materacu, który doczekał się co najmniej srebrnych godów, a nad brwiami równo przyciętą grzywkę z siwiejących włosów, a na grzywce bruzdę wyciśniętą urzędową czapką. Czapkę tę z czarno-żółtą lamówką w otoku, z lakierowanym daszkiem i wystającym ponad denko bączkiem, na którym widniał znak F.J.I, dzierżył właśnie cesarsko-królewski woźny i kerkermajster w ręku. Odziany zaś był w urzędowy tużurek z mosiężnymi guzami ozdobiony orlimi potworkami o dwóch głowach, półurzędowe ineksprymable i nieurzędowe buty.”

„Pan Leopold Kicz był cesarsko-królewskim geometrą-miernikiem, ale zwano go powszechnie inżynierem. On sam podpisywał się zamaszyście ostrym, sterczącym pismem “Inżynier Kicz”. Był  to człowiek niepokaźny wzrostem i szczupły jak igła. Powagi dodawał mu czarny zarost w formie spiczastej brody, która przypominała natarczywie tył rasowego kaczora oraz w formie wąsów rozczapierzonych na końcach w misterne macki. Na pierwszy rzut oka poznać było. że ma się tu do czynienia nie tylko z geometrą, zwanym inżynierem, ale i z czymś więcej. Pan Kicz bowiem poza rysowaniem mapek improwizował i pisał wiersze. Na częściach jego twarzy nie zajętych przez zarost siedziała skrzepła na smutek tęskliwa melancholia a z czarnych chytrze zaspanych oczek bił męczeński ból niby dymny opar z trybularzy (Trybularz lub kadzielnica (łac. turibulum lub thuribulum) – utensylium liturgiczne służące do okadzania w czasie obrzędów liturgicznych). Ból ów marszczył jego niskie czoło w fałdy kleszczowego porodu posępno-ponurych myśli, które powstawały ciężko w tajnikach ukrytych w czerepie obrosłym jeżowatą czupryną.

Pan Leopold Kicz był to prawdziwy jamcimski poeta – sowizdrzał. Mało poeta! Był to i władca i pogromca dusz, i połykacz serc, l mówca niezrównany. Nie dość więc, że obdarzano go bez żadnych zastrzeżeń godnością prezesa we wszystkich Towarzystwach.”

„Tak samo i pan Alfons Cherchalski należał do ludzi opatrznościowych w Jamcinicy. Ten zajmował stanowisko dyrektora kredytowo-oszczędnościowej “Pociechy” z nieograniczoną “udręką”  i zaliczał się do najwybitniejszych, prawie patentowanych patriotów. Jako widoczny znak swego patriotyzmu nosił długą czarną czamarę (Polski strój narodowy, znany też jako strój polski, polski strój szlachecki lub strój kontuszowy), wysokie buty i pokrętne wąsy, takie jakie zaszczycił swoją odą Dionizy Kniaźnin. O panu Cherchalskim opowiadano, że po swoich przodkach nazywał się faktycznie “Cherchala”, że był pierwszego gatunku spryciarzem i na dowód uznania jego sprytu tytułowano go “ministrem finansów”, a towarzystwa obdarzały go stale godnością skarbnika.”

Uwaga: podkreślenia pochodzą od autora. Wydaje mi się, że w pewnym sensie zastępowały mu cudzysłów. Najczęściej używał ich przy wyrazach o pochodzeniu niepolskim. Dziś niektóre z nich już wyraźnie weszły do powszechnego obiegu, inne można odnaleźć tylko w słownikach. Często także zmieniła się pisownia. Ja zachowałam oryginalną.

Rękopis ze starego biurka

Benedykt Jacórzyński – nieznany pisarz i satyryk, z zawodu nauczyciel, dyrektor szkół i wieloletni inspektor szkolny, autor kilku powieści w rękopisach, wierszy i pism filozoficznych opisywał nasze Kresy, zwłaszcza świat małych miasteczek, a obecną Ukrainę, bez złudzeń i stronniczości, ale z dziwnym uzależnieniem i miłością przebijającą drwinę. Podobnie zresztą, po przeniesieniu się do centralnej Polski opisywał  powojenne miasteczka Podlasia we władzy Sowietów (jak wtedy ich nazywano). Jego kostyczny humor, dar obrazowego przedstawiania osób, zdarzeń i umiejętność tworzenia skomplikowanych konstrukcji myślowych kolejny raz mnie zachwyca, gdy czytam fragmenty, skanując rękopisy, by ocalić dla przyszłości ten kunszt, ale i obraz historyczny pierwszych lat XX wieku. Nie znam innych tekstów tak opisujących społeczeństwo tamtych czasów. O ile wiem, autor nigdy nie próbował wydać swoich powieści – drukiem ukazywały się tylko w prasie jego krótkie teksty.

Skanując kolejną powieść zwróciłam uwagę na nazwę  kresowego miasteczka: JAMCINICA. Skojarzyło mi się z nazwiskiem, użytym w mojej powieści „Papieżyca Odwrócona”. JAMCÓRY – o tym samym źródłosłowie. Benedykt Jacorzyński, mój dziadek opowiadał mi, że historia naszego nazwiska bierze się z okresu, gdy caryca Katarzyna uwięziła spiskowców na jej życie, ale niektórych z nich ułaskawiła. Nasz przodek, spiskowiec i jej kochanek, został pozbawiony rodowego nazwiska i rodzinnych dóbr, które przekazano jakiemuś Rosjaninowi z jej otoczenia. Rosjanin ten poślubił córkę spiskowca, a on sam jakiś czas mieszkał pod ich opieką i nadzorem. Gdy na terenie zaboru rosyjskiego wprowadzono obowiązek rejestracji mieszkańców i posiadania nazwisk,  przodek ten nazwisko skonstruował z określenia miejsca zamieszkania –  „ Jam ci u córy”, co miało tłumaczyć nietypowe „ó” i  „rz” w nazwisku. Część rodziny używała nazwiska w wersji z „u”i „ż” i ci twierdzili że nazwisko powstało z kondycji wygnańca określanej jako „ Jam czuży” (Jam obcy). Członkowie rodziny przeszukiwali dostępne źródła historyczne celem zidentyfikowania nazwiska tajemniczego przodka, ale bez skutku.

Ja nazwałam bohatera „Jamcórski”, dziadek miasteczko „Jamcinica” od „ Jam ci nic (nie znaczę)”

I tak mój i mojego dziadka przymus, czy może raczej nałóg pisania spotkały się przy nazwach. Muszę tutaj dodać, że dziadek zmarł, gdy byłam jeszcze młodą dziewczyną, akurat w moje urodziny.

Oto miasteczko Jamcinica, w którym  zapewne kiedyś mieszkał Jamcóry z mojej powieści „Papieżyca Odwrócona”, zanim przeniósł się do międzywojennej Warszawy, ożenił się zubożałą szlachcianką i prowadził życie niedocenionego malarza artysty, zarabiającego wytwarzaniem drobnych przedmiotów na sprzedaż i scenografią podrzędnego kabaretu.

(Fragment powieści Benedykta Jacórzyńskiego p.t.”Nieśmiertelni” str.35)

„Rozdział trzeci
zapoznający z życiem społecznym Jamcinicy
(fragment powieści Benedykta Jacórzyńskiego p.t.”Nieśmiertelni”)

Mieszkańcy miasteczka Jamcinicy tworzyli układ trójskośny, trójpodzielny i trójsprzężny. Była to jedność w wielości —  jedność – dusza, na którą składały się trzy dusze rozdzielne, a jednak nierozdzielnie. Miano tych dusz było: Polacy, Rusini – Ukraińcy, i Żydzi. Trzy miana, trzy narodowości, trójkąt czy trójgran o liczebnej wartości około 8 000 głów (?). sprowadzonej do jednej płaszczyzny obywatelstwa jakby do wspólnego mianownika, który właściwie wspólnym mianownikiem nie był.

Nietrudno przedstawić sobie, że wrzało tu życie społeczne w najróżnorodniejszych przejawach.  Wykładnikami tego wrzenia były liczne „Towarzystwa”, które podzielić by można na beznarodowościowo-ideowe, beznarodowościowo-utylitarne, narodowościowo-ideowe, narodowościowo-półideowo-półutylitarne i półnarodowościowo-bezideowo-utylitarne.

Beznarodowościowo – ideowe było “Kasyno” skupiające wszelkiego rodzaju “arystokrację”. Jądro zapładniające Kasyno wielkimi ideami tworzyła cesarsko-królewskie biurokracja. W kasynie panował duch wybitnie elitarny.

Beznarodowościowo utylitarnie przedstawiało się “Towarzystwo SkórnIków”, do którego należeli kuśnierze i wyprawiacze skór , przeważnie owczych i baranich, jako że skóry od wieków nadają się najlepiej do wyprawy. Panował to duch cechujący zrzeszenie ludzi noszących kaszkiety, a więc  „kaszkietnikowski”, czyli demokratyczny.

Do narodowościowo-ideowych  zaliczały się: Polskie Towarzystwo Gimnastyczne “Sokół” i Towarzystwo Szkoły Ludowej. Należeć do nich mogli wszyscy obywatele narodowości polskiej poczynając od “śmietany”, a kończąc na “serwatce”. W tych towarzystwach panował teoretycznie duch demokratyczny, praktycznie zaś hegemonia “arystokratów” osłodzona zręcznie dyplomatyczną zdawkową uprzejmością.

Narodowościowo-półideowo-półutylitarnym zrzeszeniem było “Kółko Rolnicze”. Należeli tu wszyscy patrioci podlejszego gatunku z wyjątkiem rolników.

Półnarodowościowo-bezideowo-utylitarny twór reprezentowało Towarzystwo Kredytowo-Oszczędnościowe “Pociecha”, Spółka z Nieograniczoną Poręką. W języku potocznym słówko “poręką: zastępowano zwykle słówkiem “udręką”. Do “Pociechy” bowiem zapisywali się ci, którzy szukali pożyczki wiążącej się bezspornie z udręką oddawania.

Z Towarzystw wyraźnie niepolskich na szczególną uwagę zasługiwały Towarzystwa rusińsko-ukraińskie “Proświta” i “Torchowelnyj Sojuz”. Posiadały one własną kamienicę w stylu pakownej walizy. Wygląd estetyczny tej murowanej walizy spotęgowano na zewnątrz przez wywieszenie w specjalnie wyżłobionych nyżach olejnych malowideł, które wyobrażały Chmielnickiego, Gontę i Żeleźniaka. Przygotowana była i nyża (wnęka-KU) czwarta, ale na razie nic w niej nie wisiało. Według jednej wersji spłodzonej przez jamcinicką elitę narodowości polskiej, nyżę tę przeznaczono dla Tarasa Bulby, którego tak sympatycznie przedstawił Mikołaj Hohol, według zaś wersji innej, która powstała wśród kaszkietników, nyża zarezerwowana została dla przyszłego mesjasza-zbawcy Ukrainy. Ten mesjasz –  zbawca naprzód narodzi się, potem wyrżnie wszystkich Polaków, zawrze sojusz z Niemcami, a wreszcie da się sportretować. Portret ten będzie właśnie powieszony w nyży czwartej.

Poza tym były zapewne w Jamcinicy i Towarzystwa żydowskie, ale nikt się nimi nie interesował i nikt o nich nie wiedział.

Wszelkie Towarzystwa zawiązywały się w Jamcinicy szybko i sprawnie. Organizacyjna technika uproszczona była do minimum. Mianowicie pewnego dnia pojawiały się na murach i parkanach kolorowe afisze ogłaszające, że dnia tego a tego, o godzinie tej a tej, w lokalu tym, a tym, odbędzie się walne zebranie rodaków i sprawa była w trzech czwartych załatwiona. Afisze padały wprawdzie ofiarą Rusinów, jeśli były w języku polskim, a ofiarą Polaków, jeśli w języku rusińsko-ukraińskim, ale to wcale nie miało wpływu na dalszy bieg rzeczy.

Rodacy przybywali zazwyczaj dosyć licznie przekraczając naznaczony czas najwyżej o trzy godziny i zaczynały się obrady. Obrady zaś polegały głównie na tym, ażeby wybrać prezesa, wiceprezesa, skarbnika, sekretarza i kilku podrzędnych członków zarządu zwanego “wydziałem”. Po dokonaniu tego organizacja była gotowa jak ulał.

Jeżeli chodzi o towarzystwa polskie w Jamcinicy to prezesem zostawał z reguły pan Leopold Kicz, wiceprezesem pan Jan Kłyś, skarbnikiem pan Alfons Cherchalski, a sekretarzem  pan Józef Bryka vel Zuzio Brykiewicz.

Pan Leopold Kicz był cesarsko-królewskim geometrą-miernikiem, ale zwano go powszechnie inżynierem. On sam podpisywał się zamaszyście ostrym, sterczącym pismem “Inżynier Kicz”. Był  to człowiek niepokaźny wzrostem i szczupły jak igła. Powagi dodawał mu czarny zarost w formie spiczastej brody, która przypominała natarczywie tył rasowego kaczora oraz w formie wąsów rozczapierzonych na końcach w misterne macki. Na pierwszy rzut oka poznać było. że ma się tu do czynienia nie tylko z geometrą, zwanym inżynierem, ale i z czymś więcej. Pan Kicz bowiem poza rysowaniem mapek improwizował i pisał wiersze. Na częściach jego twarzy nie zajętych przez zarost siedziała skrzepła na smutek tęskliwa melancholia a z czarnych chytrze zaspanych oczek bił męczeński ból niby dymny opar z trybularzy (Trybularz lub kadzielnica (łac. turibulum lub thuribulum) – utensylium liturgiczne służące do okadzania w czasie obrzędów liturgicznych). Ból ów marszczył jego niskie czoło w fałdy kleszczowego porodu posępno-ponurych myśli, które powstawały ciężko w tajnikach ukrytych w czerepie obrosłym jeżowatą czupryną.

Pan Leopold Kicz był to prawdziwy jamcimski poeta – sowizdrzał. Mało poeta! Był to i władca i pogromca dusz, i połykacz serc, l mówca niezrównany. Nie dość więc, że obdarzano go bez żadnych zastrzeżeń godnością prezesa we wszystkich Towarzystwach.

Tak samo i pan Alfons Cherchalski należał do ludzi opatrznościowych w Jamcinicy. Ten zajmował stanowisko dyrektora kredytowo-oszczędnościowej “Pociechy” z nieograniczoną “udręką”  i zaliczał się do najwybitniejszych, prawie patentowanych patriotów. Jako widoczny znak swego patriotyzmu nosił długą czarną czamarę (Polski strój narodowy, znany też jako strój polski, polski strój szlachecki lub strój kontuszowy), wysokie buty i pokrętne wąsy, takie jakie zaszczycił swoją odą Dionizy Kniaźnin. O panu Cherchalskim opowiadano, że po swoich przodkach nazywał się faktycznie “Cherchala”, że był pierwszego gatunku spryciarzem i na dowód uznania jego sprytu tytułowano go “ministrem finansów”, a towarzystwa obdarzały go stale godnością skarbnika.

Po przeprowadzeniu wyborów wszystko wracało do poprzedniego stanu i tylko przyklejone i poszarpane na strzępy afisze z sentencjami pana Leopolda Kicza łopotały na wietrze i kąsały wcale nieszkodliwie polska- jamcinickie sumienie nieubłaganie bezskutecznym krzykiem – memento! „