(Sen religijny)
Chyba po raz pierwszy w życiu przydarzył mi się sen religijny. Z moją mamą i siostrą siermiężnym starym PRL-owskim autokarem pojechałyśmy zimą na wycieczkę. Wysadzono nas przed skromnym budynkiem, w którym mieściło się coś w rodzaju schroniska lub pensjonatu. Miałyśmy tam przenocować jedną noc, a następnego dnia przyjechać po nas samochodem miał mój syn. Pensjonat był bardzo skromny i składał się z kilku pokojów i czegoś w rodzaju salonu, a raczej salono-kuchni, przy czym trudno było odróżnić mieszkanie prywatne gospodarzy od pokoi gościnnych. W jednym z pokojów ponoć mieszkał ktoś, kto był miejscową sensacją bowiem podawał się za Chrystusa, który ponownie zszedł na ziemię. Oczywiście uznałam to za folklor i w ogóle nie przywiązywałam wagi do tej informacji. W przejściu zobaczyłam w którymś z pokojów leżącego na narzucie tapczana mężczyznę, który zupełnie nie wyglądał jak Chrystus, ani w ogóle na osobę świętą, czy charyzmatyczną – był to przeciętny młody człowiek w dresach, ciemnowłosy, ostrzyżony normalnie, bez brody i znaków szczególnych.
Ze sobą przywiozłyśmy już wyrobione ciasto, które należało tylko upiec, a było już rozwałkowane na blasze i zapakowane w papier. Piekłyśmy to ciasto w piekarniku opalanym drewnem, którego składzik z trudem odnalazłyśmy, w bardzo skromnych warunkach. Rano wyjęłam je z piekarnika i położyłam na jakimś tapczanie, aby ostygło.
Wówczas do pokoju wszedł ów młody mężczyzna który ponoć podawał się za Chrystusa. Spytał mnie, co robię, na co ja odpowiedziałam, że czekam aż ciasto ostygnie I będę mogła zjeść śniadanie. Nie planowałam żadnej rozmowy z tym człowiekiem, ale tak wyszło że zaczęliśmy rozmawiać. Rozmowy nie pamiętam; na koniec życzył mi spokojnego śniadania, ale dodał że o ile wiatr nie zwieje tego chleba donikąd. Byliśmy w mieszkaniu, więc tylko spojrzałam na niego ze zdziwieniem i w tym momencie ciasto zwinęło się jak gazeta i pofrunęło gdzieś.
Wyszłyśmy bez śniadania. Potem chodziłyśmy gdzieś, po jakichś ludziach, w jakichś sprawach, które nie pozostały w mojej pamięci i w końcu przyszedł czas, że poszłyśmy na umówione z synem miejsce, gdzie miał po nas podjechać. Mieściło się ono sporo w bok od drogi, między zakrzaczonymi pagórkami, tak że trudno byłoby je potem odnaleźć.
Syna z samochodem nie było, więc kręciłam się trochę po okolicy. Były tam liczne pagórki, gdzie spacerowały różne osoby. Wdałam się w jakieś nieistotne rozmowy z tymi ludźmi ale nie bardzo je pamiętam poza tym,że ich odpowiedzi na moje pytania były enigmatyczne i nic nie znaczące.. W każdym razie, gdy postanowiłam wrócić do siostry i mamy, ich już w tym miejscu nie było, A także nie było syna. Wróciłam więc do szosy, żeby sprawdzić, czy ich tam nie ma, ale także ich tam nie było. Postanowiłam więc pójść z powrotem do tego pensjonatu, lecz tam także ich nie było, przynajmniej w najbliższej okolicy. Problem polegał na tym, że nie mogłam wśród kilku ruder rozpoznać tego domu, w którym nocowaliśmy. Wszystkie były pozabijane deskami, a poza tym nie robiły wrażenia zamieszkanych.
Pojawił się więc ponownie scenariusz moich koszmarów sennych polegający na tym, że nie mogę trafić tam gdzie chcę i błąkam się bez możliwości schronienia.
Z takimi sytuacjami już się oswoiłam, ale tym razem we śnie nie budząc się, a może w półśnie, zaczęłam rozważać czy moje senne postępowanie nie spowodowało tego, że pensjonat ukrył się przede mną, niczym ciasto wywiane wiatrem. I tu właśnie pojawił się motyw religijny. Przyszło mi na myśl, że gdybym inaczej zachowała się wobec Chrystusa czy człowieka, który go udawał, to może by to zagubienie w nieznanej okolicy mnie nie spotkało. Powiedział coś, co ja zlekceważyłam, a może stanowiło zapowiedź jakiegoś cudu – w zamkniętym pomieszczeniu powiał wiatr, skręcił w rulon blachę z ciastem i wywiał gdzieś.
Przypomniał mi się wiatr, który powiał i z przewrócił kartki modlitewnika na trumnie papieża. Czyżby i tam i tu, w moim śnie, pojawił się prawdziwy Chrystus? Nie uwierzyłam w cud i mam za swoje. Rozbudziłam się na dobre i zaczęłam analizować sen.
Później kilkakrotnie zasypiałam i budziłam się, jak to starsze osoby nocą i skojarzyło mi się to wszystko, cały sen i moje o nim rozważania, z płynącą po ostatnim ulewnym deszczu naszą osiedlową ulicą rwącą rzeką i obudziłam się z bardzo złym fizycznym samopoczuciem. Zmarzłam w nocy bardzo pod cienkim kocykiem, ale kiedy spojrzałam na termometr przy łóżku, to temperatura w pokoju wynosiła 26°, a więc należało raczej spocić się, niż zmarznąć. Potem przyszła pani sprzątająca i pojechałyśmy na pocztę. Po drodze okazało się, że osiedlowa ulica jest nieprzejezdna, bowiem trzeba było ją wyremontować po tej rzece która nią płynęła dwa dni temu. I to znowu przypomniało mi sen. A sen mój stosunek do wiary.
Czy starsi ludzie u kresu swojego życia tak mają? I skąd się to bierze, że nawet niewierzący, bardzo zajadli w swojej niewierze (mam przykłady spośród bliskich) pod wpływem podobnych sennych majaków “nawracają się” – nawet radykalnie. Sądziłam, że to z asekuracji “na wszelki wypadek jakby TAM to miało znaczenie i wpływ na PRZYSZŁOŚĆ – która miała istnieć” ale może było to za sprawą podobnych snów niezależnie od tego skąd by się brały? Z naszej świadomości, podświadomości, tkwiącej w nas kultury, czy istotnie z zaświatów?
Na koniec taka jeszcze refleksja: czyżby śmierć zbliżała się do mnie na tyle szybko, żeby koniecznością stało się ustalenie swojego stosunku do wiary i katolicyzmu?
.