Wieści z samotni 8 – przeprowadzka i słownik błędów

Nie wychodzę z domu od kilku lat. Jednak dopiero ostatni rok i pandemia stanowi zdecydowaną różnicę w stosunku do lat ubiegłych. Zawsze bowiem było tak, że choć ja nie wychodziłam z domu, sporo osób mnie odwiedzało; czasami silniejsi z nich wywozili mnie na spacer wózkiem inwalidzkim. Miałam więc ulotny wprawdzie, ale kontakt ze świeżym wiatrem, z wilgocią deszczu czy mżawki; oglądałam twarze ludzi na ulicach w inny sposób niż w telewizji. Zresztą były to twarze jeszcze bez masek, z ustami, brodami i zębami. Z uśmiechem lub przeciwnie, niechętnym grymasem. Oswojone, zrozumiałe, jasne. Czasami zamieniałam z ludźmi kilka słów, lub byłam świadkiem interakcji między innymi osobami. To wszystko dawało złudzenie uczestniczenia w życiu społecznym otoczenia, które utraciłam. W następstwie tej utraty – ponieważ próżnia wypełnić się musi (zazwyczaj czymś gorszego rodzaju) – zaczęłam przywiązywać nadmierną wagę do rzeczy mało istotnych, do szczegółów i z ich powodu przeżywać stresy. Zaczęłam lubić niebieskie maseczki a nienawidzić czarnych. Denerwowały mnie nosy wyłażące niechlujnie spoza masek i ręce poprawiajace włosy lub nadmiernie gestykulujace.

Wiele ze swoich nowych emocji zauważyłam dopiero ostatnio. Tak się stało, że postanowiłam przeprowadzić się z mojego małego pokoju, będącego jednocześnie sypialnią i biurem, ze stacjonarnym komputerem, ale malutkim telewizorkiem, do znacznie większego “salonu”, nieużywanego od czasu, kiedy pozostałam sama. W małym pokoju jest duszno i trudno go dobrze przewietrzyć, w salonie zaś mam klimatyzację, balkon i więcej światła. Im mniej się poruszam, a więcej leżę (ponieważ z powodu schorzeń kręgosłupa nie mogę siedzieć dłużej niż kilka minut), tym większe znaczenie ma dla mnie dopływ świeżego powietrza i uczucie większej przestrzeni wokół mnie.

W ostatnich latach przed swoim zamknięciem odbyłam kilka podróży zagranicznych, łącznie z rejsem wycieczkowym luksusowego, na miarę przeciętnych oczekiwań statku, wokół Norwegii i za Koło Podbiegunowe i przyznam się szczerze, że wyjazdów tych nie przeżywałam aż tak bardzo, jak moja mama wyjazdy na letnisko, co  we wspomnieniach zasługiwało na drwiny z jej kilkudniowych “rajzefiber”. Wydawało mi się, że jest to sprawa obycia w świecie, doświadczeń, które uzyskaliśmy wraz z wejściem do Unii Europejskiej i mojego osobistego podróżowania po krajach Europy. Tymczasem myliłam się bardzo, a odkryłam to właśnie kilka dni temu.

Moje przeniesienie z małego pokoju do salonu wiązało się z koniecznością założenia pewnych instalacji dla niepełnosprawnych, jak: poręcze, uchwyty, linki instalowane w suficie do pomocy we wstawaniu; potrzebą przeniesienia i usprawnienia zasilania elektrycznego, obsługującego łóżko i inne potrzebne mi urządzenia. To wszystko trzeba było zaplanować, i wyznaczyć miejsce, kierując się pewnymi wymaganiami, jakie stawiała moja sytuacja (np. częstsze leżenie na prawym boku, niż na lewym, czy na wznak). Po tygodniu, kiedy nadszedł czas przeprowadzki, czyli przeniesienia łóżka do salonu, co trwało raptem kilkanaście minut odkryłam , że cała ta operacja stanowiła dla mnie przeżycie o wiele większe, niż wielogodzinne podróże samochodem do Holandii, promem do Szwecji, czy rejsy wokół Norwegii lub po Morzu Czarnym, a może nawet większe, niż wiele lat temu miesięczna objazdowa wycieczka po wschodniej części ówczesnego Związku Radzieckiego, zwiedzanie miast o wielowiekowej tradycji, jak Samarkanda, Buchara i inne oraz kilku republik, obecnie niedostępnych z powodu sytuacji politycznej, w warunkach bardzo skromnych, jak na nasze dzisiejsze wymagania.

To przeżywanie przeprowadzki z pokoju do pokoju zbulwersowało mnie samą i nie powiem, że nie przeraziło. Nie mogłam spać przez kilka nocy przed nią i dwie noce po. Wszystko było inaczej. Centymetrowe przesunięcia ustawienia poręczy, miejsce jeżdżącego na kółkach stolika miała zastąpić szafka czekająca na złożenie, linki pomagające w podnoszeniu się do pozycji siedzącej z nieco innym rozkładem napięć, inne odgłosy zza okna i z mieszkań nade mną, inne światła nocą na suficie, inne prądy powietrza – to wszystko stanowiło środowisko tak nowe, nieznane i nie oswojone, że aż nie mogłam sama siebie zrozumieć, jak bardzo stresujące.

Tłumaczyłam to faktem, że mam mniejszy kontakt z ludźmi, którzy ze względu na moje zdrowie zaprzestali odwiedzania mnie i byli dostępni jedynie przez komunikatory i media społecznościowe. Ale tłumaczenie to nie zadowalało mnie. Zrozumiałam, że im bardziej zmniejsza się liczba bodźców, dochodzących do mnie z zewnątrz, tym bardziej te nieliczne, z którymi mam do czynienia zyskują wagę i znaczenie. Sprawy błahe z pozoru stają się pierwszoplanowymi, tłumią sprawy ważne, istotne i nurtujące. W jakiś sposób pomniejszyło to mnie, zredukowało i wypełniło wolne miejsca emocjami właściwymi dla wydarzeń większego kalibru.

Przypuszczam, że dotyczy to nie tylko mnie. Większość ludzi zamkniętych w domach musi przeżywać podobne sytuacje. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo to wpływa na życie rodzinne, kiedy w mieszkaniu przebywa kilka osób, wskutek czego życie może stawać się czymś nie do wytrzymania. Ktoś rzuca skarpetki na podłogę, a ty musisz patrzeć na nie cały dzień (albo podnieść).Ktoś odstawia rzecz nie na swoje miejsce. Ktoś lekceważy Twoje preferencje dotyczące sposobu zamknięcia okien i regulowania temperatury w mieszkaniu. I tak dalej.

 Jak wspomniałam już, w mojej samotni, odwiedzanej bardzo rzadko przez kogoś innego niż dostawcy ze sklepów internetowych lub nieliczni członkowie rodziny, w danym momencie zdrowi, każde drobne wydarzenie nabiera wielkiego znaczenia i staje się podstawą refleksji, w innych warunkach nie występującej, jako że dotyczy spraw błahych. Z powodu choroby i starości mój świat zacieśnia się, na co czas kowidowy ma wpływ niebagatelny, zapełniam więc swoje dni refleksjami nad drobiazgami. Nie zawsze są jednak jest to zajęcie głupie, ponieważ czasem refleksja nad głupotką przynosi spostrzeżenia dotyczące ważniejszych spraw. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Niemożliwość pozostawania dłużej w pozycji siedzącej ogranicza moje korzystanie z komputera. Na wysięgniku obok mojego łóżka umieściłam tablet, w którym mam program notatnika, zapisującego mowę w postaci znaków graficznych – liter. Potem zawartość notatnika wysyłam mailem sama do siebie i kopiuję na dysk do programu edycji dokumentów, w którym dokonuję poprawek, zanim zamieszczę je na swoim blogu lub wykorzystam w inny sposób. W notatniku nie mogę poprawiać tekstu z powodu zbyt małych rozmiarów liter i trudnego trafienia palcem w miejsce kursora.

Słownik, którym posługuje się program notatnika, jest bardzo ubogi, nie zawiera wyrazów skomplikowanych albo aktualnie niemodnych, podobnie jak obcy jest jego rozumieniu język literacki. Kiedy usłyszy zbitek dźwięków, które trudno mu zidentyfikować, stosuje słownik angielski, a nie polski, co powoduje zupełnie śmieszne tłumaczenia rdzennych polskich słów na zbliżone brzmieniem, ale obce znaczeniem wyrazy. Bierze się to zapewne stąd, że istniejący już słownik angielski został zastąpiony okrojonym mocno słownikiem polskim, przy minimum rozważań programistów na temat budowy i charakteru języka polskiego.

Oto przykłady:

— Sharpa no – zamiast “szarpano”
— pan Demi –   zamiast “pandemii”
— Jak her Lotte core daj  –  zamiast “Jak Charlotte Corday”
— ten te Rohr –  zamiast “ten terror”
—-aż to Kata A- zamiast “a sztuka ta”

Ale oprócz angielskich wpływów pojawia się już coś bardzo rodzimego, a mianowicie patriarchalizm. Polega on na tym, że zapisując w notatkach moje spostrzeżenia i działania w rodzaju żeńskim (jako że jestem kobietą), słownik uparcie usiłuje zastąpić je rodzajem męskim, bowiem w jego  drukowanym przekonaniu notatki sporządzają tylko mężczyźni. Sięga więc do czasów gdy, kobiety nie umiały pisać, a sztuka ta przeznaczona była dla zakonników i ważnych mężów, czyli mniej więcej do epoki średniowiecza.

Na przykład:

— “umiałaś, zawisłaś, zatrzymałaś, szanowałaś” – zmiana na I os. rodzaju męskiego: “zawisłem, umiałem, zatrzymałem, szanowałem”,  
— “niedouczonej” – zmiana na “niedouczonego”,
—ewentualnie na 3 os.— “zostałaś” –  na “została” – bowiem z nieznanych mi względów nie toleruje narracji w 2 osobie. Niestety, dłuższy tekst, który piszę obecnie, jest narracją bohaterki do samej siebie, a więc w II osobie liczby pojedyńczej..

Tak gromadzę swego rodzaju słowniczek wyrazów preferowanych przez mój niedoskonały program tłumaczący mowę na pismo. Niebagatelne miejsce w nim znajduje zastępowanie małych liter wielkimi literami nie wiadomo właściwie dlaczego, w każdym razie zupełnie niezgodnie z duchem języka polskiego. Do innych błędów należy także zaliczyć pisownię nie z czasownikami i pisownię imiesłowów tudzież zwykłe błędy ortograficzne.I rozmaite inne dziwactwa.

Oto przykłady:

—“Wszędzie” – uparcie poprawia na “wszendzie”
—“nienormalną” – na “nie normalną”
— “odszukać” – na “poszukać”, 
— “opłacić” – na “zapłacić”
— “przyszłoby” – na “przyszło by”
— “choć” – na “chodź”
— “przerażali” –  na “przerażają”
— “szczepienie” – na “szkapiny”, lub “Skawiny”,

Jednakże w tych dziwactwach jest metoda, poza tym chyba, że programiści wywodzą się z pokolenia urodzonego w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, które w szkołach podstawowych było na bakier z językiem polskim i głośno nawoływało do zniesienia zasad ortografii, co zaowocowało licznym wysypem urzędowo poświadczonych dysgrafików i dyslektyków, jako ukłon resortu edukacji w ich stronę.

Tendencję do upraszczania sobie życia obserwujemy we wszystkich jego dziedzinach, ale mnie drażni najbardziej anglizacja języka polskiego, choć pocieszam się, że ongiś walczono uparcie z makaronizmami, aż przyswojono je tak, iż obecnie niewiele osób zdaje sobie sprawę z naleciałości włoskich czy francuskich w naszym języku (choć jeszcze uparcie walczy z rusycyzmami – może dlatego, że są najświeższe lub z powodów politycznych), więc i angielszczyzna albo przeminie, albo się spolszczy. Inna rzecz, że na moich oczach powstaje język podstawowych słów, powszechnie obowiązujacy, choć nie umiejący oddać wszystkich niuansów życia, a ponieważ to, co nienazwane, nie istnieje – zubożając nasze życie psychiczne i społeczne. Nawet literatura przestaje być ostoją językowej finezji…