Wieści z samotni 2 – Bo żółć się rozlała…

Czytam zbiór 12 opowieści żydowskich Anki Grupińskiej (Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2013 str 206) „A doktór Vogelman był bardziej tradycyjny, z większą brodą. Czasem mnie mama posyłała do niego, żeby pytać, czy kura jest koszerna. kiedy rozlałą się żółć, czy coś takiego.”

Wychowałam się w rodzinie polskiej, kiedy jednak śledzę dokumenty, widzę, że w czasach dwudziestolecia międzywojennego to, społeczeństwo było bardziej zintegrowane niż dziś i to, co nazywamy antysemityzmem, także nie miało barwy, jaką obecnie mu przypisujemy. Owszem, Żydzi byli odmienni, zwłaszcza w ubraniu i obchodzeniu świąt, ale całkiem podobni do nas, mieli te same problemy, drobne i poważne i ciekawiło nas, jak je rozwiązywali. Na przykład rozlana przy sprawianiu kury  żółć…

W dzisiejszych czasach kury kupowane w supermarketach są już sprawione – oskubane, wypatroszone, często pozbawione właściwych im części użytkowych (wątróbki, żołądki) z misternie pozostawionymi częściami nieużytecznymi jak kupry, płucka, grzbiety, szyjki, wkomponowanymi tak na przykład w tzw. „udka kurze” jak płucka w pewnym markecie – pomysłowo, choć całkiem od czapy, jeśli brać pod uwagę  anatomię ptaka i zwierzęcia w ogóle.

W czasach mojego dzieciństwa było inaczej. Kurę przynosiło się żywą z targu i w domu trwał konkurs na jej zabójcę. Dzieci były świadkami zabijania kur, często niezręcznego, a już na pewno ich skubania i sprawiania. Patroszeniu kury przypatrywały się kilkulatki z różnym skutkiem dla ich świadomości. Bezwzględnie w jakimś stopniu pozwalało to dzieciom uzmysłowić sobie czym jest śmierć, czego obecnie, w obliczu kilkunastu żyć w sieci, często nie są w stanie zrozumieć. Ja na przykład po wielu latach zatytułowałam swoją nagrodzoną powieść obyczajową ( nie wydaną z powodów politycznych) „Taniec kury” ponieważ pojawił mi się ów tytuł jako usposobienie lat najgłębszego komunizmu. Pisząc ją miałam przed oczami multum problemów związanych z zabijaniem i sprawianiem zwłok kury, a zwłaszcza ów „taniec”, będący przedśmiertnym biegiem w kółko, bez głowy i w drgawkach.

W książce Anki Grupińskiej autorzy wspomnień piszą o zanoszeniu kur do zabicia do rytualnego rzezaka, po co wysyłano najczęściej dzieci i dzieci te zabijaniu ptaków przyglądały się. Wrażenia zapadały długo w pamięć – podobnie jak mnie.

Oczywiście polska mama nie miała problemów z określeniem tego, czy koszerna jest kura, której woreczek żółciowy pękł i rozlał się, co nie oznacza,  że zwolniono ją z odpowiedzialności za niedokładnie przeprowadzony proces zabijania, rozkrawania brzucha, wyciągania wnętrzności. Mężczyzna mógł nie lubić zabijania kur (jak mój tata) i nie czuć presji odpowiedzialności z tego tytułu, kobieta mogła być świeżo w trakcie awantury z tego powodu (ty nawet gwoździa nie potrafisz wbić w ścianę, cóż dopiero mówić o naprawie elektrycznego gniazdka albo zabicia kury czy królika)… Musiała zrobić to, gdy on nie chciał. Palec mógł się omsknąć i zło się stało – woreczek żółciowy pękł i rozlał substancję psującą smak mięsa, nadającego się w skażonym fragmencie do wyrzucenia.

I tu pytanie prawie egzystencjalne: całość, czy część?

Nie zapominajmy, że były to czasy, gdy nie dzielono kiury na ćwiartki albo inne części jak robi się to obecnie. Kura to była kura w całości. Resztki (wątróbki, płucka, żołądki – wywrócone na wierzch z wyrzuconymi resztkami ziaren z pokarmu jak wynicowane ówczesne palta i garsonki) mieliło się z cebulą i chlebem i nadziewało tuszkę, zaszywając ją bawełnianą nicią.

Czasem w tuszce kury napotykało się „niedokończone dzieci kury” czyli jajka bez skorupki. tylko otoczone błoną, czasem z zarysem kręgosłupa i dzioba. Zawsze wiązała się z tym tajemnica. Duże, uformowane jajko (bez skorupki) można było użyć do ciasta do klusek, ale mniejsze się wyrzucało. Dzieci zawsze są dociekliwe i pytają. Ja pytałam czemu z dużego jajka nie można usmażyć jajecznicy, a grona mniejszych jajeczek po prostu nie ugotować albo nie posiekać ich z wątróbką, sercem i żołądkiem do nadzienia, skoro daje się do niego zwykłe jajko ze skorupki. Moja mama uważała te pytania za mocno niestosowne i oczywiście nie udzieliła mi żadnych wyjaśnień. Co kołatało się jej w głowie, że odpowiedź była zbyt trudna?

Czytając wspomnienia dzieci żydowskich z czasów Międzywojnia natykam się na dziwne podobieństwa w zwyczajach (nie wyjaśnianych naszym dzieciom bez uzasadnienia). Czytam, że istnieje w religii Żydów zakaz gotowania zwierzęcia w „mleku matki jego”, skąd bierze się podział na kuchnię mleczną i mięsną z odrębnymi naczyniami. W polskich rodzinach tego nie było, ale czy tabu używania jajeczek z zabitej kury nie jest jakimś pokłosiem przenikania poglądów?

Dzisiaj mamy inne tabu żywieniowe i choć różnie uzasadniane, zazwyczaj całkiem bez sensu. Na przykład zupa – flaki. Czasem ją gotuję, bo lubię i lubi ją moja rodzina, choć te flaki, które dziś się kupuje w sklepie, to coś innego niż kiedyś. Oczyszczone chemicznie, wybielone, pokrojone zbyt grubo, jak na mój gust, nie wymagające długiej pracy przy czyszczeniu, wielokrotnym obgotowywaniu i odlewaniu wody aż do usunięcia nieprzyjemnego odoru ale przez moczenie w roztworze chemikaliów pozbawione swoistego smaku. W każdym razie jako rosół z flakami pachnie tylko majerankiem i innymi przyprawami. Są osoby z mojego otoczenia (zwłaszcza kobiety), które takich flaków nie wezmą do ust, podając jako powód, że sama nazwa odstręcza.

Jest to równie dobry powód jak „pytanie jest niestosowne” – mojej mamy. Nie wiem czy w kulturze żydowskiej i w ich religii istnieją pytania niestosowne, chociaż w sprawie pożywienia, wyglądu i zakazów czy nakazów znacznie lepiej mieć jasność, niż obywać się dwuznacznością zwyczaju czy lękać się odpowiedzi, którą trzeba by wyartykułować.

W pewnej grupie literackiej, w której biorę udział, niektóre osoby przedstawiają fragmenty swoich tekstów do oceny. Powstała dyskusja na temat sposobu wyrażania swojej opinii, konkretnie, moje niezbyt dobrze przemyślane zdanie „ostatnie zdanie tekstu jest głupie” zostało uznane za niedopuszczalnie ostre. Sprowokowało mnie to, że wg mojego wyczucia autor położył cały tekst ostatnim zdaniem w rodzaju „dopychania dowcipu kolanem” – jak się czasem mówi.  Do dziś nie rozumiem dlaczego część dyskutantów uznała zdanie to za „niedopowiedzenie”, a ja odebrałam je jako równoważne bajkom z obowiązkowym epilogiem „i żyli długo i szczęśliwie”. Niestety, dyskusja zboczyła w kierunku tego, co w danej grupie można uznać za poprawne, nie w stronę meritum sprawy. DLACZEGO NIE WOLNO NAZYWAĆ RZECZY PO IMIENIU?

Czemu ludzie nie chcą uświadamiania seksualnego swych dzieci? Przed czym się bronią? I dlaczego sami tego nie robią? Czego się obawiają?

Ja dostrzegam tu ten sam problem – tego co uważa się za „niestosowne”. Nie powiem, że ktoś kradnie tylko że przywłaszcza sobie, Nie powiem, że ktoś jest zapatrzony w siebie egoistą, tylko że kreatywnie zarządza swoją osobowością. I tak dalej… Podobno dzieje się to dlatego, żeby nikogo niepotrzebnie nie urazić. Ale urazić może wszystko, mimo dokładania przez kogoś starań, bowiem poziom wrażliwości człowieka jest różny – podobnie zresztą jak poziom tolerancji niedopowiedzeń i w ogóle to, co się za niedopowiedzenie uważa.

CHYBA NIE W TYM RZECZ

1 myśl w temacie “Wieści z samotni 2 – Bo żółć się rozlała…

  1. Przeczytałam artykuł na blogu Karolakowo i postanowiłam zajrzeć na Pani stronę. Czytając, uśmiechałam się pod nosem. I nie dlatego, że tekst był zabawny. O nie! W Pani słowach dostrzegłam sceny z mojego dzieciństwa. Babcia była prostą i praktyczną kobietą. Picie świeżo wydojonego mleka, wypijanie żółtka jajka i oporządzanie kury. Miałam kilka lat i nie przerażały mnie takie smaki i widoki. Pomagałam tacie przy królikach: karmiłam, czyściłam klatki i skórkowałam. Już widzę, ile osób się oburzy, a może nawet rzekną, że to patologia… Takie były czasy. Udawanie, że tak się nie żyło, trąci arogancją.
    Napisałam opowiadanie, w którym wspomniałam o tym, jak dziadek zabił psa. Psa, który był bardzo chory; nie mógł już jeść samodzielnie, oślepł i atakował każdego. Pod tekstem wywiązała się dyskusja. Moje tłumaczenie, że tyle lat wstecz, to było uznawane za normę, spotkało się z dezaprobatą. Czy mówienie prawdy o tamtych czasach musi być fałszowane? Czy trzeba pisać upiększone dzieje zwykłych ludzi? Czy zmierzenie się z czymś obecnie nieakceptowanym, a wtedy uznawanym za normalny stan rzeczy jest aż tak trudne?
    Dostrzegam trudność, a może wręcz nieudolność, wchodzenia ludzi w skórę innych. Nie chcemy zrozumieć – wolimy oceniać.
    Pozdrawiam i dziękuję za wzbudzenie refleksji.

Możliwość komentowania jest wyłączona.