Modlitwa do przodków

czyli

historia powstania mojej powieści „Papieżyca Odwrócona”

W ostatnich dniach ukazała się moja nowa powieść.  Żeby narobić Wam smaku prezentuję okładkę i co nieco o historii jej napisania:

Uczęszczałam kiedyś na kurs J.W. Suligi, poświęcony kosmografii światów subtelnych

https://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Witold_Suliga

– człowieka równie twardo stąpającego po ziemi, jak i respektującego prawa nazywane „ezoterycznymi” – słusznie lub nie.  Była to osoba dla mnie średnio sympatyczna (nie lubię mężczyzn pewnych siebie i swojego działania  na innych, jestem wiecznym kłębkiem wątpliwości), jednak to, co wykładał, w moim przekonaniu sprawdzało się jakoś, mimo kilku zaskoczeń.

Owe, nie najtańsze kursy, (w epoce kiedy miałam na nie pieniądze, a nie miałam lepszego zajęcia, poza mozolną i bolesną rehabilitacją po wypadku drogowym i nagłym przejściu z kategorii decydentów do kategorii osób z niepełnosprawnościami), wyniesione  z nich wiadomości, sięgające do sedna kultur, nie przyswajalnych zbyt łatwo przez intelektualnych szaraczków,  dla osób prawdziwie zainteresowanych wymagające drążenia na własny rachunek rozmaitych  faktów i tez nieznanych powszechnie, skłoniły mnie do poważnego traktowania swoich skrywanych zainteresowań, których wstydziłam się całe życie. Niewątpliwa wiedza i inteligencja prelegenta, umiejętność łączenia teorii z praktyką, ciekawe wnioski – przeważyły. Pan JWS przedstawiał się jako osoba niewierząca (w tradycyjnym rozumieniu tego słowa), jednakże pewne elementy kultów (różnych) uważał za sprawdzone i działające, m.in. modlitwy. Ja tam nigdy w modlitwy nie wierzyłam i żadna, z najbardziej nawet żarliwych, nie zaowocowała spełnieniem. Możliwe, że w moim dzieciństwie przykładano zbyt dużą wagę do zewnętrznych jej atrybutów, jak pozycja ciała, rąk i nóg (z jednoczesnym zadbaniem o skromność wyglądu), poruszanie ustami, aby widać było, że to modlitwa, a nie błądzenie myślami nie wiadomo gdzie, oderwały moją uwagę od jej istotnych cech i zamgliły możliwość jej przeżywania.

Życiorys wykładowcy kazał go traktować z pełną powagą, jak i wpłacone za kurs kwoty. Tych kursów było kilka, sytuowały tarota i inne techniki dywinacyjne (wróżebne) w tradycjach rozmaitych kultur. Pewne rzeczy (np., teoria egregorów, kulty przodków)  były dla mnie nowością. Przerwawszy kiedyś studia na Wydziale Filozoficznym UW, a skończywszy je na Wydziale Ekonomiki Handlu i Usług ówczesnego SGPiS w epoce przełomu lat 89/90, przeszłam ze strony świata idei na realną i przyziemną stronę mocy. Pan JWS uważał, że w słowiańszczyźnie mamy też do czynienia ze zjawiskiem zbliżonym do indyjskiej reinkarnacji – jednakowoż rozgrywającym się w obrębie rodów i rodzin (w przeciwieństwie do wschodniej, gdzie kolejne wcielenia nie ograniczają się do członków rodu). Oprócz słowiańskiego kultu przodków spore znaczenie ma tu trauma rodowa, lęki czasów i strategie rodzinne, przechodzące z pokolenia na pokolenie. Dziś czasami mówi się o symbolicznym przekazywaniu sobie rodowej części duszy. Skonfliktowana ze swoją rodziną (którą opuścił mój ojciec), a która z strony mojej mamy była w „upadku” (mama była wychowanką sierocińca) odkrywałam meandry rodzinnej historii, ukrywane często i skrzętnie i przewartościowywałam ją.

Co przemawiało za teoriami pana JWS? Sprawdzalność. Ćwicząc rozkłady Tarota i ich interpretację (Pan JWS nie ukrywał, że wróżb dokonuje „spod dużego palca”, tj intuicyjnie i bez namysłu, podobnie do powstawania dzieła literackiego) ustawiał nas w pary i kazał odgadywać całkiem konkretne dane – liczby, daty, odpowiedzi zerojedynkowe typu tak/nie. Bardzo szybko okazało się, że są pary idealnie zgrane – niezależnie od tego, kto zadawał pytanie i kto na nie odpowiadał trafiały w przeważającej liczbie przypadków i inne, trafiające kulą w płot. Ja z poznaną wówczas koleżanką, sąsiadką Małgosią spotkaną tam przypadkiem mimo, że większą część życia mieszkałyśmy w pobliżu, stanowiłyśmy jedną z najlepszych pod tym względem par. Nigdy więcej w życiu nie zdarzyło mi się tak trafnie odgadywać rozmaitych spraw, jak wtedy! Uwierzyłam wówczas w to, co nazywałam swoją intuicją i której zawsze przeciwstawiałam rozsądek. A właśnie intuicja miała być owym nośnikiem doświadczeń członków rodu.

To popychało nas do zapisywania się na kolejne kursy, z kursów tarota na kursy wiedzy związanej ze znajomością innych kultur, także innych wykładowców.

Ale wracam do powieści. Ukończyłam wówczas „Sierotkę:” i poszukiwałam wydawnictwa nią zainteresowanego. Z przykrością stwierdzam, że wówczas takowe się nie znalazło. Poetyka PRL nie była wówczas modna, podobnie jak i zaszkodziło kilka problemów, które do sierotki przedarły się wbrew mojej woli, a za sprawą intuicji i  zamknęły mi drogę do wydawnictw, z którymi wcześniej współpracowałam, pisząc opowiadania SF. Łatwiej przełknąć fikcję, niż opowieści prawdziwe (choć serwowane przy świeżyźnie i flaszce bimbru). Wydawcę Sierotki znalazłam zresztą później.

Spotkałam się wtedy przy okazji jakiejś fety literackiej  z przyjacielem, pracującym w pewnym wydawnictwie (już dziś nieistniejącym) oraz jego szefem. Ów szef, przemiły człowiek, podobnie jak mój przyjaciel nie ukończyli lektury „Sierotki”, bowiem wydawała im się nadmiernie okrutna. Niemniej doceniając mój styl i narrację, ów szef zaproponował mi napisanie powieści historycznej z epoki 20-lecia międzywojennego. Z radością przyjęłam tę propozycję, bowiem zawsze miałam lekkość pisania tekstów na zamówienie. Raczej nie miewałam w ich przypadku trudności wynikających z tematów podjętych z własnej inicjatywy, gdzie osobisty stosunek do tematu zaburzał lekkość pióra i powodował nadmiar dywagacji, Byłam pewna, że dam sobie radę.

Do pracy przystąpiłam z pełnym zaangażowaniem. Ściągnęłam z bibliotek cyfrowych gazety z okresu, czytałam je skrzętnie notując ciekawostki i miejsca, w których wystąpiły. Miałam też zarys fabuły – historię dziewczyny, która chciała zrobić karierę w kabarecie, a w końcu wyszła za mąż i usiłowała wpasować się w zwyczajną rodzinę, powodując nieumyślnie ciąg wydarzeń przynoszących tej rodzinie zagładę. Chciałam oprzeć się na historii, o której napomykała moja mama – nieszczęśliwego małżeństwa jej brata i ciągu wydarzeń, który doprowadził ją, córkę licznej rodziny (ośmioro? dzieci) do pobytu w zakonnym sierocińcu – początkowo jako sieroty, potem nauczycielki i opiekunki dzieci. Okazało się wówczas, że nic w tej historii – poza nazwiskami jej bohaterów – nie jest pewne. Nawet liczba dzieci, mimo poszukiwań w procesie spadkowym. Nie był znany zawód świeżo poślubionej żony brata mamy ani charakter jego powiązania z tajnymi służbami. Nie udało mi się też natrafić na żaden opis dramatycznych wydarzeń w prasie, który pasowałby do skromnych informacji wyciągniętych z napomknięć mamy. Jednym słowem tajemnica goniła tajemnicę.

Znalazłam się w niekomfortowej sytuacji. Na poszukiwania w prasie straciłam blisko półtora roku i niczego już nie byłam pewna. Na szczęście nie podpisałam umowy z wydawnictwem, bo nie byłam pewna czasu, jaki zajmą mi badania. Powieść miała być mocno osadzona w realiach, więc nie mogłam puścić wodzy fantazji za nic mając daty, wydarzenia, fakty i co więcej, atmosferę Warszawy tamtych lat, życie rodziny aspirującej do stanu szlacheckiego, ale w istocie sytuującej się wśród biedniejszej części mieszczaństwa.

W okresie tej niemocy twórczej pojawiły się kursy JWS i pewien jego wykład, w czasie którego zaprezentował nam schemat dziwnego tekstu. Wykładowca twierdził, że w pewnych przedsięwzięciach, które napotykają na trudności, może pomóc coś w rodzaju modlitwy do przodków. Nie miała to być jedynie okolicznościowa modlitwa odmówiona w kościele, o nie. Tekst jej należało przygotować wcześniej, spisać go i powinien zawierać imiona wszystkich przodków, na których pomocy nam zależy, z wymienieniem stopnia pokrewieństwa oraz odwołaniem do tych, o których wiemy mniej lub nie wiemy nic. Mieliśmy ich prosić o pomoc w naszym przedsięwzięciu. Do modlitwy należało przygotować się wcześniej, rozważając wszelkie aspekty sprawy, przystąpić uroczyście (ubranie, nastawienie, być może post lub inne, własne wyrzeczenia jako oznaki wagi problemu), mentalnie wyjaśnić przodkom, jak ważne to jest dla nas), wybrać miejsce (może być kościół ale też inne uroczyste, las itp. – ale takie, gdy wokół nas nie będzie w nim wielu ludzi, mogących swoimi myślami zakłócić nasz kontakt z przodkami) i wówczas wygłosić słowami uroczyście swoją prośbę o pomoc.

Postąpiłam w myśl wskazówek i zrobiłam to na działce. Odczytałam wcześniej przygotowany tekst, w którym na pierwszym miejscu wymieniłam przodków ze strony ojca, których uważałam nie wiem czemu za ważniejszych, potem zaś ze strony matki, których nie było zbyt wielu i o których niewiele wiedziałam. Potem uspokojona, zasnęłam. Przyśniła mi się opowiedziana w powieści historia, którą umieściłam w realiach zaczerpniętych z ówczesnej prasy, zresztą niewiele mająca wspólnego z wcześniejszym pomysłem. W moim śnie sporo było piosenek, których, ku mojemu ubolewaniu, w ogóle nie pamiętałam, a które wydawały mi się ważne. Próbowałam napisać je sama, ale nie wychodziło mi. Wówczas wpadłam na trop wierszy poetki Aleksandry Bacińskiej, której teksty urzekły mnie. Dzięki mojej koleżance, pisarce Mirce Sędzikowskiej, z zawodu nauczycielce języka polskiego, z którą Aleksandra pracowała w szkole, uzyskałam jej zgodę na wykorzystanie w powieści wybranych wierszy i dostałam zszywkę wydruków. Dziś Aleksandra Bacińska pisze teksty piosenek śpiewanych przez profesjonalne zespoły, jednak te wykorzystane przeze mnie pochodzą z pierwszych lat jej twórczości.

Opowiadana historia zabrnęła na tory, których wcześniej nie przewidywałam. Przede wszystkim jej wymowa okazała się zupełnie inna. Początkowo przyjmowałam jako pierwotną przyczynę dramatu niewierność, tymczasem „w pisaniu” sprawy okazały się o wiele bardziej ważkie, choć ulotne i nie do końca rozpoznane. Rozdwoiła się też postać głównej bohaterki i zmieniła swoją wymowę. Stała się mentorką dziwnego i utalentowanego dziecka i ich dwugłos zabrzmiał szerzej i wieloaspektowo. Wówczas powstał także tytuł powieści.

Wydawnictwo uznało, że tekst jest zbyt krótki, ale ja nie mogłam go rozszerzyć. Tak jakby historia miała koniec i ciąg dalszy należał do całkiem innej narracji. Możliwie, że duchy moich przodków sprzeciwiały się ciągnięciu sprawy dalej uznawszy ją za nieciekawą i mało inspirującą. Najgorsze w końcu się stało i pozostała tylko nuda, nuda, nuda  Żyli długo i nieszczęśliwie – ot co. W pełni ograniczeń, bez nadziei na zmianę, przeznaczeni do godnego znoszenia klęsk a nie odnoszenia sukcesów. Są tacy ludzie, a opis iż życia boli.

Kiedy czytam swoją powieść po raz pierwszy z pozycji czytelnika uderza mnie dziwna zbieżność. Panuje powszechne mniemanie, że współcześni za sprawą internetu i mediów społecznościowych odklejają się od rzeczywistości, przejmują się sprawami drugorzędnymi, wierzą w fake newsy, uciekają od spraw ważnych i wymagających namysłu. Dlaczego są homoseksualiści – odpowiadają sobie. To przez szczepionki. Wykorzystuje się do nich abortowane płody bez różnicy, damskie czy męskie. Jeśli do organizmu chłopca trafi cząstka płodu żeńskiego, chłopiec będzie homoseksualistą. I dalej w tym stylu. Barwnie, głupio i spiskowo.

Z pozycji czytelnika uderza mnie myśl, że ludzie dwudziestolecia międzywojennego byli tacy sami. Może nie było ruchów antyszczepionkowych, za to wierzono powszechnie w inne bzdury. W natłoku głupstw nikły ślady prowadzące do spraw życia i śmierci. Obcinanie włosów na głowie przez kobiety było szkodliwe, bowiem rosły wówczas, jak zwierzętom na całym ciele. Elektryczność przyłożona do głowy leczyła, a „magiczne oko” w radiu było emanacją ducha. Jesteśmy tacy sami, jacy byliśmy sto lat temu, zapewne dwieście i jeszcze wcześniej. Mielismy tylko inne gadżety do dyspozycji.