Mam serce po lewej stronie

Mam serce po lewej stronie, jednak nie poznaję polskiej lewicy. Pal diabli, że jest skłócona, że nie do końca rozumie, na czym owa lewicowość polega, że jej liderzy zapatrzeni są w siebie niczym Narcyz przeglądający się w źródełku.

To, co mnie najbardziej razi, to owa zajadłość  rodem z epoki bolszewików (dziś cechująca raczej prawicę, ale lewicy dotykająca też). Media społecznościowe są pełne tego czegoś, co budzi we mnie odruch wymiotny, niezależnie od kierunku. Tak, jakby 73 lata bez wojny wyzwoliło w ludziach głęboką potrzebę mentalnego walenia po mordach wszystkiego, co żyje i co się sprzeciwia. Także lewicowe nakierowanie uwagi na człowieka w niewiarygodny sposób  wywraca koziołki. Czytam oto w opiniotwórczej gazecie, że dla kogoś z klasy pracującej, nazwanie pielęgniarki „siostrą” jest obraźliwe! Lewica zawsze podkreślała swoje nastawienie służenia społeczeństwu, a tu takie lewicowe pielęgniarki oburzają się na „siostrę”! Że nie z jednej matki pochodzimy i nie wypadłyśmy sroce spod ogona i należy zwracać się do nas „pani” a może nawet „szanowna pani”. Za dawnych lat, powojennych jeszcze, i z historycznych tradycji nazwanie kogoś „siostrą” było zawsze  aprobujące i oddające jej honor. Służba była zaszczytem, a nie poniżeniem. Przynajmniej dla lewicowców. Dla tych zresztą czapkowanie było raczej obrzydliwym zajęciem. Tytułomanię wyśmiewano w tysiącach dowcipów.

Przypomina mi się taka anegdota z moich młodych lat (sześćdziesiątych XX wieku): pewien facet w autobusie miał mi za złe, że swoją torbą na ramieniu ( a były to czasy kolejkowych maratonów) zawadzam o jego aktówkę z imitacji jaszczurczej skóry z podwarszawskiego bazaru i mogę ją porysować wystającą z torby kiełbasą, plus podręcznikiem  studentki zaocznych studiów (w twardych okładkach). Moje podejrzenia szły jednak w kierunku takim, że natrafiłam na zazdrośnika, który w kolejce nie wystał swojego przydziału kiełbasy, a jej aromat nie dawał mu spokoju. Rzekłam więc z poczuciem wyższości: „Myślałby ktoś, że z pana taka mimoza!”

Nie wzięłam pod uwagę, że dla kogoś określenia „mimoza” może być szczytem obrazy. Oglądam teraz libański serial Netfliksu i rozumiem wreszcie, na czym polega pojęcie honoru na syryjsko-libańskim pograniczu. Dokładnie na tym samym, co w Polsce wówczas i obecnie. Jeśli jakiegoś słowa nie rozumiesz – zasłużyłeś na  śmierć. Czasem może uratować cię to, że jako kobieta i istota postawiona niżej, nie masz zdolności honorowej (co nie oznacza, że matka rodu nie może manipulować całą resztą dzieci i wnuków). Dlatego wówczas, w tym autobusie, ostatecznie uniknęłam przykrych konsekwencji nieznajomości kulturowych kodów i biologicznych cech niektórych  roślin, przez przeciętnego, niedouczonego Polaka. A już się brał do mnie z pięściami:

– Od mimoz mnie wyzywasz taka, siaka, owaka – ryczał

Wracając do nieszczęsnych pielęgniarek, które obraża nazwanie ich „siostrą”. Naszą polską lewicę obraża wszystko, co zmierza w kierunku dawniej lewicowych standardów.  Obrażanie się na cały świat jest starą strategią kobiet, które nieustannie czuły się zmuszane do potwierdzenia swojego statusu, niepewne jego aktualnej wartości, któż więc nie jak ja, pozbawiona tej umiejętności, zazdrośnie ją rozpoznaję?

Głosowanie przestało mieć wartość potwierdzania czyichś poglądów, a stało się kalkulacją, kogo warto popierać, bo ma szanse. Kalkulacja ta jednak może zawodzić, bowiem silniejsi funduszami dbają o to aby przekonać tych co „za miskę ryżu”, na kogo warto, a na kogo nie warto. Jeśli w dodatku chcą uwierzyć, że z tym, a nie tamtym będzie mu lepiej (bo sami też kalkulowali) całe przedstawienie p.t. kampania wyborcza nie ma najmniejszego sensu.

Bardzo daleko mi było do światopoglądu Hanny Gronkiewicz Waltz, raziła mnie jej kościółkowa przyjaciółka, denerwowała wymowa „r” odkąd w dzieciństwie ktoś mi powiedział, że tak mówią „lepsi”, arystokracja i światowcy, a ja nie miałam szans zaliczyć się ani do jednych ani do drugich – a jednak uważam, że była bardzo dobrym prezydentem Warszawy. Przez ten krótki czas, kiedy jeszcze korzystałam z komunikacji miejskiej odkryłam, że mogę szybko i łatwo dojechać właściwie wszędzie i była to zdecydowana poprawa od czasów, gdy tłoczyłam się z setkami innych nieszczęśników na ciasnej przestrzeni autobusu lub tramwaju i wychodząc rano w Śródmieściu, byłam tak zmęczona i zniechęcona, jakbym właśnie skończyła pracę.

Ważne okazały się nie poglądy polityczne HGW, a fakt, że była wykształcona, poukładana, inteligentna, myśląca i wiedziała, czego chce. Nie ustrzegła się błędów, ale i tak przerosła poprzedników.

W kampanii wyborczej kandydaci właściwie konkurują stylem, urodą i sympatycznością. Co do wypowiedzi i obietnic: im więcej tym lepiej, im bardziej mgliste i ogólnie rzecz biorąc słuszne, tym ponoć mają większą moc wabienia.

Czytam program wyborczy lewicowej kandydatki do mojej dzielnicy, z mojego osiedla, który powinien mnie zadowolić i po raz kolejny (jak wiele osób) stwierdzam, że właściwie nie mam na kogo głosować. No bo poczytajcie:

Wypełniac Państwa wolę będę zabiegała o:

  • zgodne z oczekiwaniami mieszkańców rozwzania
    parkingo
    we i architektoniczne,
  • bezpłatne udostępnienie boisk, miejsce rekreacji oraintegracji
  • wsparcie ob niepełnosprawnych i starszych,
  • szeroką ofertę edukacyjną i kulturalną,
  • ochronę terenów zielonych przed zabudową. 

Mowa trawa, jak dawniej mówiono.

Zgodne z oczekiwaniem mieszkańców rozwiązania. Jakich mieszkańców? Pieszych, rowerzystów, dzieci, posiadaczy aut, niepełnosprawnych staruszków, posiadaczy psów? Kogo w szczególności chce reprezentować ta lewicowa z deklaracji kandydatka? Chce ogrodzić nowo budowane bloki, szumnie nazywane teraz apartamentowcami, czy przeciwnie, je rozgrodzić? Likwidować podjazdy dla niepełnosprawnych celem uzyskania miejsc parkingowych, czy przeciwnie, budować podjazdy tam, gdzie ich brak. Ona reprezentuje moje osiedle. Może najpierw zechce zlikwidować schody prowadzące do przychodni uniemożliwiające niepełnosprawnym uzyskanie porady lekarskiej albo spowoduje naprawienie nieczynnego od trzech lat podnośnika? Ale to już przesada, żądać takiej szczegółowości, nieprawdaż? A jak jej się nie uda?

Mnie także interesuje, co kandydatka ta rozumie pod pojęciem bezpłatnego udostępnienia miejsc integracji i jakich miejsc, na przykład, na naszym osiedlu: deptaka, placów zabaw, skwerka, fontann? A może konkretniej: sprawienie żeby ławki na osiedlu miały taką wysokość aby nadawały się do siedzenia także dla dorosłych, powiedzmy mniej sprawnych? Czy sklep jest miejscem integracji? Pewnie jest. To może spowodować, aby mogły do niego wjechać także osoby na wózkach czy z balkonikami?  Przynajmniej do połowy z nich. Od kogo oczekiwać takich interwencji, jak nie od samorządowców?

Czytam o wsparciu osób niepełnosprawnych i starszych. Jakim wsparciu? Czy kandydatka w ogóle ma jakiś pogląd na ten temat, czego one potrzebują? Na ogół uważa się, że potrzebują potańcówek, wycieczek, towarzystwa. Kto w ogóle pyta takie osoby, co byłoby dla nich wsparciem? Co jest najważniejsze, a nie najłatwiejsze w realizacji. Bez potańcówki można się obyć, bez dostępu do przychodni już nie.

I do tego wszystkiego szeroka oferta edukacyjna i kulturalna. Co mianowicie?

Kandydatka chwali się realizacją kilku projektów budżetu partycypacyjnego. Niepotrzebnie, moim zdaniem te akurat były  nakierowane na zupełnie inną kategorię odbiorców.

Na szczęście różne dobre rzeczy, które pojawiają się w przestrzeni publicznej nie wiążą się z takimi obietnicami, powstają samorzutnie, poza nimi.