Maria Borkowska zrobiła takie przepiękne zdjęcie i opatrzyła je powyższym tytułem:
Jest ona kimś, kto nieustannie zmusza mnie do zastanawiania się nad drogą naszych dywagujących umysłów, a także nad tym, czy istotnie nasza świadomość mieści się w głębi mózgu, czy może całkiem poza nim (o czym pisał ostatnio Włodzimierz Zylbertal przytaczając link https://www.youtube.com/watch?v=I_V2n9VmB_g&feature=share do wykładu Ruperta Sheldrake, na tyle kontrowersyjnego, że został on zaliczony do grupy nauki urojonej, a jego rozpowszechnianie ograniczanie, chociaż z tego, co odsłuchałam, sprawa ograniczała się do praktycznej zmienności pewnych praw natury, uznanych za stałe. Polityka w nauce i tyle, jeśli to prawda.
Byłoby to bowiem kolejne skojarzenie Wielkanocy, jakie pojawia się we mnie ostatnio. Pierwsze to fotografia, kojarząca Chrystusa nie z barankiem w ramionach, a z jaszczurem, zmieszczona w poprzednim odcinku. Maria ma to do siebie, że kojarzy obraz z literaturą, co na mnie osobiście często działa jak uderzenie między oczy. Oglądając dzieła sztuki, często zastanawiam się nad związkiem tytułu z przesłaniem obrazu i zdarza się, że nie mogę pojąć takiego związku. Podam przykład.
Mój kuzyn, odnaleziony niedawno, Stanisław Wodyński, fascynat genealogii, zamieścił zdjęcie najsłynniejszego obrazu autorstwa spokrewnionego z nim malarza, Wojciecha Piechowskiego „Ukrzyżowanie” z roku 1889, znanego również pod odautorskim tytułem „Via et vita nostra” (nasza ostoja, droga naszego życia), wraz z notką biograficzną jego dotyczącą, o tematyce jak najbardziej pasującej do Wielkiego Piątku, a mianowicie pod angielskim tytułem „Lord Remember Me” (Wspomnij na mnie Panie).
Oto ten obraz:
Przedstawia on spojrzenie na owe wydarzenie z pozycji pyłku pod stopami bohaterów, ważnych i mniej ważnych. Ja bym zaryzykowała twierdzenie, że patrzący, jest ukryty w niewidocznym naczyniu poniżej tego, stojącego na palenisku z kamieni. Z tej perspektywy Chrystus i obaj łotrzy są wysoko ponad nami, bliżej i niżej rozpaczające kobiety i inne postaci, których rozpaczy nie przeszkadza gotowanie (Wody? Potraw?) na kamiennym palenisku. Wszak trwanie w rozpaczy wymaga okresowego podtrzymywania sił. Czy te zwyczajne, praktyczne czynności, są właśnie naszą ostoją, naszą życiową drogą, w przeciwieństwie do spraw wielkich i powszechnie uznanych za najważniejsze? Żaden z tytułów pozornie nie pasuje do obrazu, chyba że spojrzeć na niego z podobnego, jak ja, poziomu. Zazwyczaj na Mękę Pańską artyści patrzą vis a vis, tutaj zaś, spojrzenie z boku sugeruje, że nie chodzi o to, co widzą wszyscy…
Dostrzegam też inne rekwizyty na obrazie. Wiele sznurów, być może podtrzymujących członki ukrzyżowanych dla pomniejszenia ich cierpień, ich ud i ramion, a zaczepienia tych lin biorą swój początek w wywyższonym krzyżu Zbawiciela, jako że on jest wszystkiego przyczyną i, prawdopodobnie, politycznym uzasadnieniem kaźni. Kto tak stara się zmniejszyć cierpienia drugiego człowieka, jak nie kobieta i ich dziecko? Nie pyta o sens wydarzeń, po prostu pomaga.
My, kobiety, mamy to do siebie, że zagospodarowujemy ziemie pomijane przez innych. Widzimy detale, fragmenty, odłamki; lekceważone, a jednak przemawiające do tych. którzy chcą słyszeć. Widzimy to wszystko, czego nie dostrzegają inni, zafascynowani sprawami wielkimi i ważnymi. Próbujemy naprawić to, co inni spieprzyli i nie oczekujemy uznania od otoczenia, chyba, że koniec naszej drogi za bardzo już się zbliża.
Wracam więc do „krwioobiegu” Marii Borkowskiej. Dla znawcy problemów medycznych, zespól naczyń krwionośnych obrazuje coś podobnego do drzewa – z jego pniem i rozgałęzieniami, wyodrębniającego jednostkę z otoczenia. Na fotografii Marii, naczynia krwionośne nie ograniczają się do jednego organizmu, stanowią gąszcz powiązań ze światem i wszystkim, co nas otacza. Mój krwioobieg łączy się z krwioobiegiem moich dzieci (dorosłych zresztą) ale także innych osób, nawet tych przygodnych znajomych z facebooka, nie mówiąc już o przyjaciołach i kontrowersyjnych znajomych. Stanowi siatkę połączeń nie do rozdzielenia i nie podatną na rzeczowe analizy.
Za pośrednictwem siostry mojego prapradziadka, ten zespół naczyń krwionośnych łączy mnie także ze Stanisławem Wodyńskim i z jego kuzynami i powinowatymi, a wśród nich z autorem obrazu Wojciechem Piechowskim. Wprawdzie ja inaczej rozumiem genealogiczne połączenia, niż Stanisław i mój zmarły mąż, Leonard (szkoda że nie mieli okazji się poznać!) jednak pojęcie naczyń krwionośnych zespala nas z tak wieloma jednostkami, że tak naprawdę nie jesteśmy w stanie od nikogo się odciąć i uwolnić.
Nie wierzę w Zmartwychwstanie.Wierzę w sens utrzymywania tych garnków na przygodnym, gorącym palenisku, w zapach zupy rozprzestrzeniający się wśród ludzi, którzy cierpią i którzy umierają i którym podtrzymanie życia niesie głupią nadzieję. Jeszcze godzina, jeszcze dzień, jeszcze żyjemy póki zapach się rozlega… Nie nauki, nie ideologie, nie dywagacje – Tylko gorący, podtrzymujący życie, zapach kapuśniaku z kminkiem.