Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy studiowałam jeszcze na Wydziale Filologicznym UW, wśród moich kolegów i koleżanek furorę robił pewien asystent o ksywie „Motorek”. Prezentował on pełen urok lewicowości, pozbawionej większości często spotykanych idiotyzmów. Nie przejmował się ciężką dolą chłopa pańszczyźnianego na przykład, która stanowiła podstawę omawiania średniowiecznej literatury. Wszystkie dziewczyny się w n im kochały, wśród nich oczywiście i ja, sentymentalna romantyczka, pozbawiona umiejętności sterowania swoimi emocjami, poza tym dziewczyna dość bezbarwna. Wybranka Motorka (albo dwie) były jeszcze mniej wyraziste niż ja, za to już u startu życiowego dające się zaszufladkować, której cechy ja nie posiadałam, więc moje uczucie podziwu, zderzone z realnością, było usiane nieustannymi klęskami i śmiesznością, widoczną zwłaszcza na kolokwiach. Idąc na prowadzone przez niego egzaminy, wymiotowałam z lęku przed wejściem do sali, a raz zdarzyło mi się zrobić to nawet w czasie egzaminu.
„Motorek” uwielbiał piosenkę „Murka”, a ja zrozumiałam, że ten wzór kobiety szpiega, ginącej z zemsty współtowarzyszy bandy był heroiczną historią , wzorcem niedoścignionym dla męskiej fascynacji. Murka była dostatecznie niezależna, żeby żyć jak chciała, co nie przeszkadzało jej poddać się zbiorowej, męskiej ocenie i przyjąć oraz zaakceptować karę z jej rąk. Potem kumple mogli ją szczerze opłakiwać, bo nie była już groźna.
Piosenki w wykonaniu Leszka Orkisza można posłuchać tu: https://www.youtube.com/watch?v=cAIId67pQBI
Historia Motorka jest przykładem życiorysu człowieka przezwyciężającego wszelkie przeszkody, na zdrowy rozsądek nieprzezwyciężone. Karzeł ze wzrostu, niczym Tyrion Lannister z „Gry o tron”, powstaniec warszawski, potem więzień obozu, wychodzący ze wszelkich opresji bez szwanku, chłopak z najniższych sfer Czerniakowa, inteligentny bardziej niż ustawa przewiduje, skończył studia i został asystentem na polonistyce. Przyjaźnił się z wieloma twórcami tamtych czasów, zapraszał ich na nasze zajęcia. Czasami śpiewał nam „Bal na Gnojnej” sam Stanisław Grzesiuk. Motorek był człowiekiem napędzanym niesłychaną energią, co obrazowała zresztą jego ksywka. Już nigdy więcej nie spotkałam w życiu takiego wulkanu. Nie rozumiałam jednak dlaczego wybierał i oświecał swoim intelektem dziewczyny z dobrych sfer, bardzo konwencjonalne, do których ja się nie mogłam, bynajmniej zaliczać.
Moja rodzina wychowała mnie w przekonaniu, że nad sobą należy pracować bezustannie, przycinać swoje ambicje, a windować umiejętności. Wspominałam o pewnym epizodzie aktorskim w moim życiorysie, gdzie nauczyłam się padać bez szwanku dla siebie – co przydało mi się na starość. Niestety, był to tylko epizod, bowiem obsadzano mnie nie w roli romantycznych div, a w rolach charakterystycznych (najczęściej traktorzystek, robotnic i zadziornych żołnierek), dla których nie miałam żadnego zrozumienia. Chciałam być subtelną, kochającą, romantyczną bohaterką, a kazano mi się brać pod boki i wrzeszczeć knajackim językiem baby z bazaru, albo gadać jak robotnica, murarka najbardziej zabawna, gdy szykowała się do uwodzenia kolegi murarza z budowy, który ją lekceważył, bowiem, jak wszyscy powinni wiedzieć, ideologicznie była ona całkiem niedojrzała.
W ogóle źle się czułam w swojej skórze i nieustannie poszukiwałam wytycznych i wskazówek, co powinnam ze sobą zrobić. Na pierwszym roku studiów zaprzyjaźniłam się z pewną dziewczyną. Nasza „przyjaźń” była nieco dziwna – spędzałyśmy razem mnóstwo czasu (mieszkała niedaleko Uniwerku, więc zaciągała mnie zawsze do siebie w okienkach między wykładami), ale często odnosiłam wrażenie, że oczekuje ona po mnie czegoś innego, niż było to możliwe. Nie mam na myśli tu jakiś spraw seksualnych, chodziło całkiem o coś innego. Przepytywała mnie, niczym śledczy z moich poglądów, stosunku do rozmaitych rzeczy, wypytywała stale, czy to lub tamto podobało mi się czy nie. Tak była skupiona na moim stosunku do rzeczywistości, że aż było to nużące, mimo że wcześniej nikogo moja osoba tak nie interesowała.
Po jakimś czasie dowiedziałam się, o co chodziło. Od wczesnego dzieciństwa miała ona przyjaciółkę, która tuż po maturze wyemigrowała z rodzicami do Izraela. Pokazała mi mnóstwo jej zdjęć i zdjęcia te potwierdziły fakt, że byłam sobowtórem tamtej. Równie dobrze wszystkie jej fotografie mogłyby znaleźć się w moim albumie! Zapewne poszukiwała we mnie innych cech tamtej, ale chyba charaktery miałyśmy różne, choć temperament podobny. Dla mnie jednak to odkrycie było dramatem – przez parę lat czułam dziwny związek z kimś, kogo nie znałam. Wydawało mi się, jakby część mojej osoby osiadła w innej dziewczynie, a część jej – ta najmniej dla mnie zrozumiała, zagnieździła się we mnie. Oczywiście podjęcie jakiejś podróży w celu poznania tamtej – co zapewne trochę by mnie uzdrowiło – w tamtych czasach nie było możliwe.
Ale wracam do Motorka. Jemu zawdzięczam przekonanie, że to mężczyźni sterują karierą kobiet, co potwierdził inny mój przyjaciel, redaktor naczelny poetyckiego kwartalnika. Był moim prawdziwym przyjacielem, chciał dla mnie dobrze i to on zwrócił moją uwagę na fakt, że nie da się mnie zaszufladkować, co uznał za największą wadę. Miał on żonę (od rodzenia dzieci i pilnowania finansów), przyjaciółkę od dyskusji literackich i taka Kasia, która nie poddawała się segmentowaniu była skądinąd miłą dziewczyną, ale nie znała swojego miejsca. Powinna wiedzieć, że majtkowa poezja nie ma przyszłości, a literatura kobieca nie jest literaturą, tylko produktem dla kucharek.
Dlaczego wspominam z sentymentem tych moich mentorów, chociaż w dobrej wierze wyrządzili mi więcej zła niż pierwszy z brzegu wróg? Na stare lata nauczyli mnie rozpoznawać stereotypy, zresztą zapewne wbrew własnej woli. W tamtych czasach o stereotypach nie myślano w sposób podobny dzisiejszemu. Fetyszem był POSTĘP. Coś mogło być postępowe albo wsteczne. Postęp był dobry, wstecznictwo złe. To, co przed wojną, jako przebrzmiały produkt epigonów, zasługiwało na potępienie, poezja i literatura tamtych lat była wsteczna i ciągnęła za sobą ogon powtórzeń i naśladownictwa. Przedkładano formę nad treść, a przecież to ona miała stanowić wartościowe jądro każdej sztuki, Ważne było polityczne i społeczne zaangażowanie, a nie kunszt formalny.
Pozostaje mi wyjaśnić to, co miałam na myśli pisząc o „duchowych przeszczepach”
To wszystko, co wdrukowano w nasze osobowości z przyjaźni, podstępem czy przemocą, to wszystko, co jest obce naszym własnym doznaniom i przemyśleniem, jest właśnie takim duchowym przeszczepem.
Ayahuasca na przykład, powodująca wężowe wizje, omamy, inwazję obcych światów – czyż nie lepsza polska wódka z dojrzewającą szynką, ogórkiem kiszonym i greckimi czarnymi oliwkami wielkimi jak śliwki? Pozwalają dyskutować nad rolą greckiego chóru w dramacie, i spuścizną tych chórów w naszej kulturze, nad wyższością symboli tebańskich nad symbolami sabiańskimi i nad śmiercią w horoskopie, a także nad umiejętnością posługiwania się językiem polskim, który pozwala tropić treści zawarte w wypowiedziach na piśmie i ujawniać ich drugie lub trzecie dno.
Ceremonie szałasu potu są tradycją indiańską, nie polską. U nas, odnoszę wrażenie, jest zwykła zabawą dużych chłopców w Indian, chociaż ja uważam, że jest to właśnie duchowy przeszczep.Dzieci mają Halloween zamiast Zaduszek, dorośli kamienie grzane w ognisku zamiast w słowiańskiej bani, intencje zamiast modlitw. Reszta jest opowieścią przeplecioną niedomówieniami o wtajemniczeniu.
Tłumaczenie rozlicznych snów poziomami karmy i w oparciu o wschodnią tradycję działa tylko wśród ludzi, którzy w tej tradycji się wychowali. Dla mnie i podejrzewam wielu innych, to nic nie oznacza, bowiem nie mam wielkiego pojęcia o duchowości Wschodu. Nasze sny należy tłumaczyć inaczej, w przeciwnym razie staniemy się częścią swego rodzaju duchowego przeszczepu.
Duchowe przeszczepy trzeba stale podtrzymywać. Nie dają się wyeliminować, nie tylko bez strat, ale nawet mogą sprowadzić chorobę duszy, podobną temu, co przeżywałam, gdy dowiedziałam się, że jestem czyimś sobowtórem.
Spoglądam teraz szerzej. Jako narodowi i jako kobietom zaimplantowano nam taki obcy przeszczep – pewną ideologię i zespół poglądów pochodzących z cudzej tradycji duchowej, ze świata, gdzie ludzi było tak wielu, że pojedynczy człowiek się nie liczył, (z wyjątkiem tego jednego, najważniejszego), a teraz, my wszyscy i wszystkie, jesteśmy jak pacjenci, których organizm odrzuca ten przeszczep. Tym chyba należy tłumaczyć polityczne wstrząsy, które nas dotykają.
Siedzimy z moją koleżanką Marią i przy wódce z dojrzewającą szynką, ogórkiem kiszonym i greckimi czarnymi oliwkami, rozważamy dostępne nam lekarstwa. Niestety, na odrzucenie przeszczepu jest jedna tylko metoda – dokonanie nowego. Własny organ został wycięty i wyrzucony – pozostaje nam się ratować innym, cudzym organem. Ten odrzucony, był chory, nie dał się długo utrzymać. Jaki będzie ten nowy? Czy też dotknięty schorzeniem, którego wcześniej nie dostrzeżono?
Mój świat przemija i dobrze, Ale powinien on jeszcze na trochę pozostać w świadomości młodych ludzi, żeby było wiadomo, jak badać nowe idee, gdzie szukać w nich zalążków choroby i przeciwko czemu należy się sprzeciwić. Oparcie może dać tylko wiedza, ale w pogoni za szybkością reakcji, na pewno gubimy ją po drodze. Zresztą solidna wiedza nie była i nie jest w cenie.