Zastanawia mnie uporczywe przejmowanie się ochroną środowiska, na którą my. Polacy , nie mamy żadnego wpływu. Przejmujemy się stosami opon w oceanach, czy jakimiś drastycznymi zdjęciami z Chin, lub antypodów, gdzie surferzy pływają wśród śmieci; nie obchodzi nas zupełnie to, co my wyprawiamy z naszymi, swojskimi śmieciami, daleko od mórz i oceanów.
Mam takie przyzwyczajenie, że śmieci niesegregowane (obierki, resztki potraw i takie tam) zbieram w małym pojemniku pod zlewem. Mogą tam przeleżeć najwyżej trzy dni, w innym wypadku smród zaszkodzi mojemu mieszkaniu i mojemu powonieniu. Teraz jest zima, wystawiam więc małe reklamówki co dwa dni na balkon, a ponieważ jestem niepełnosprawna i nie wychodzę na zewnątrz, raz w tygodniu obarczam wizytą w śmietniku kogoś, kto do mnie przychodzi z wizytą. Najnowsze ustalenia śmieciowe zlikwidowały małe woreczki plastikowe, wprowadzając wielkie i sztywne torby z podobnego plastiku (rzekomo ekologicznego). Nie jest on w żaden sposób dla mnie przydatny. Torby są za sztywne, za duże i choć mogę je zwrócić dostawcy (korzystam z dostaw internetowych) i tak pobiera się za nie ode mnie opłatę. Nie mam najmniejszego wpływu w czym otrzymuję dostawę, dla mnie może pan przywieźć całą skrzynkę towaru i wyłożyć we wskazanym miejscu. Nie są mi potrzebne jego torby – to ułatwienie dla dostawcy, a nie dla mnie, chociaż ja za to płacę.
Skoro chcemy być ekologiczni, to wydaje mi się, lepszy jest system amerykański z młynkiem w zlewie na odpadki spożywcze . Może też lepiej dostarczyć torby papierowe, które mogłabym wykorzystać do wyłożenia kubła na odpadki i które rozłożyłyby się na kompost.
Na mojej działce sprawa jest prosta: resztki żywności, trawa, liście to kompost przydatny, gdy przychodzi wiosna i potrzeba użyźnić glebę. W bloku jednak to coś innego – nie mam obszaru działki żeby trzymać śmierdzące resztki, muszę posługiwać się dostępnymi materiałami – a te są w mojej sytuacji nieprzydatne. Worki na śmieci są nieekologiczne, za duże jak na ilość produkowanych przeze mnie śmieci, nieprzydatne do segregacji. Nie mam miejsca w malutkiej kuchence, żeby trzymać jakieś sterty plastików czy papieru czy puszek, chociaż akurat tego czegoś niewiele używam.
Altanka śmietnikowa, do której czasem się udaję, gdy pogoda mi sprzyja, ma ogromne i ciężkie wrota i jest zamykana na klucz i dlatego obsłużenie jej przez osobę na wózku inwalidzkim lub chodziku jest drogą przez mękę. Otworzyć, jakoś otworzę, ale spadek terenu powoduje, że zamknąć już jej nie mogę, wysiłek poświęcony na wypchnięcie wrót do góry jest nadmierny. Powrzucam więc jakoś do odpowiednich pojemników śmieci i oddalam się chyłkiem bez zamknięcia wrót, żeby nie zobaczył mnie dozorca.
Chętnie więc korzystałabym z amerykańskiego młynka, inne śmieci, bezzapachowe gromadząc wstydliwie w kącie salonu w jakimś ekologicznym kartonie nie zdradzającym jego wtórnego przeznaczenia. W ostateczności sama poszukam sobie przydatnego materiału wielokrotnego użytku. Nie odpowiada mi decydowanie za mnie i obciążanie mnie kosztami nie moich decyzji.
Powyższy przykład jest ilustracją tego, jak bardzo my Polacy jesteśmy teoretykami. Jesteśmy pro-ekologiczni ale gdy mówimy o zanieczyszczeniu oceanów, a nie naszych, bytowych, codziennych odpadów (które zresztą zależą nie tyle od nas ile od producentów opakowań – a tych nikt nie tyka. Łatwiej bowiem przyczepić się do mieszkańca blokowiska, a nie producentów napojów i butelek od tychże). Łatwiej być pro-life niż martwić się losem już urodzonych, niepełnosprawnych dzieci i ich opiekunów. Łatwiej tropić jakieś afery wśród znanych nazwisk osób, które naraziły się rządzącym i stosować areszt wydobywczy w gronie ich znajomych, niż przyłożyć się do rozwikłania faktów i zależności, jaskrawo widocznych w ogólnie dostępnych dokumentach. Łatwiej produkować nowe ustawy śmieciowe, niż zastanowić się nad nimi. Łatwiej publicznie gadać głupoty niż zajrzeć do podręcznika historii ze szkoły podstawowej.
Przykład: Ongiś moja Spółdzielnia mieszkaniowa miała kawałek nieużytków, gdzie kompostowała liście i skoszoną trawę. Wiosną rozwoziła to pod krzaczki i drzewka. Obecnie skoszoną trawę gromadzi się w plastikowych workach, które rozwłóczą dzieci i zwierzęta, zanim raz na pół roku ktoś gdzieś je wywiezie. W międzyczasie ludzie z dmuchawami pracowicie przedmuchują je z miejsca na miejsce z hałasem i smrodem spalin tam, gdzie kiedyś ktoś posługiwał się ekologicznymi grabiami – w miarę jak ścinano trawę czy przycinano żywopłoty. Pył z tych przedmuchiwań unosi się na wysokość 2 piętra i chociaż jest to lato, musimy zamykać okna i balkonowe drzwi i włączać klimatyzację (jeśli ktoś ją ma) niepotrzebnie zużywając prąd. No i te pyły, niezidentyfikowane, ale istniejące, zarodniki grzybów, pleśni, substancje uczulające.
Płaczemy, że palenie w piecach nieodpowiednim materiałem zanieczyszcza nasze powietrze, ale nie zastanawiamy się, skąd pochodzą zanieczyszczenia w mieście, gdzie powszechne jest c.o. i niewielki ruch samochodowy, jak na moim osiedlu. Dlaczego nie daje się tu otworzyć okna zimą i latem?
Bardzo trafne spostrzeżenia co do tego naszego zaniedbywania w kwestii ekologii własnego podwórka – przyznam, że wnioski, jakie Pani przedstawiła, choć tak prawdziwe i oczywiste, trudno znaleźć w sieci. Rzeczywiście większość osób koncentruje się na niesieniu ratunku za granicą, zaniedbując całkowicie nasze polskie podwórko. Odkryłam Panią niedawno i bardzo się cieszę, że przede mną zapoznanie się z Pani blogiem i artykułami. Zaniepokoiło i zasmuciło mnie zarazem to, co pani pisze w zakładce o śnieniu – nie chcę być natrętna czy wchodzić niepotrzebnie w Pani prywatność, ale chciałam zapytać, jak się Pani czuje? Udało się jednak jakoś poprawić stan zdrowia? Przesyłam dużo serdeczności i życzenia zdrówka.
Dziękuję i przepraszam, że odpowiadam tak późno – z powodu uszkodzenia strony komentarze nie były widoczne.