Święta, święta i po świętach

Wracamy do rzeczywistości. Już zaskrzeczała w sylwestrową noc. Dla mojego pokolenia (jako dziecko przeżyłam Powstanie Warszawskie) wybuchy rac i petardy są mniej więcej tym, czym są dla zwierząt. Pewien pies, jak oszalały tak uciekał przed nimi, że aż nadział się na ostre pręty płotu. My, roczniki 42 i wcześniejsze mamy podobnie, jak zwierzęta, wdrukowane w pamięć znaczenie takich hałasów. W moich snach od wielu lat pojawia się połówka domu zmieciona wybuchem bomby, wirujące w powietrzu pierze z rozszarpanych poduszek i pierzyn i skrawki tkaniny białej w czerwoną kratę ( z jakiej ongiś robiono powłoczki, poszwy, ścierki kuchenne i serwetki). Jak zwierzę zrywamy się do biegu (instynkt wyprzedza rozsądek) i wracamy z powrotem na wygodny fotel lub do łóżka, ale nasze serca, wątroby, nerki dalej działają w trybie zwierzęcego strachu. Ja się nie boję, wiem przecież że to taka rozrywka, a nie wojna, ale mój organizm, moje ciało, zapamiętało ten strach dwu i pół letniego dziecka oraz parę widoków. Wspomniany na wstępie pies wisiał na płocie aż 7 godzin, zanim udzielono mi pomocy. Serce babci czy dziadka wariuje kilka dni, a kiedy mieszka sama, nie jest pewna, jak długo jeszcze wytrzyma. Nad psami wszyscy się rozczulają, niestety, nie nad ludźmi. Pieski się uspokaja, przytula, starcom pozostają jedynie wspomnienia albo złudzenia.

Ktoś może powie, że w Polsce jest niewiele staruszków pamiętających wojnę, więcej psów i kotów, nad których stresem trzeba się pochylić z troską. Nie jest to tak. Mamy sporo osób, które reagują podobnie: mieszkający u nas Czeczeni, Ukraińcy i inne – choć w niewielkiej liczbie – nacje, a zwłaszcza ich dzieci. Czy dlatego bronimy się przed przyjmowaniem ofiar wojen, bo musielibyśmy pomyśleć też o nich, nie tylko o naszych zastępczych obiektach do kochania – zwierzątkach? Nad zwierzątkami możemy się poużalać, ale ich cierpienie jest tylko bladym cieniem cierpienia prawdziwych ofiar wojen. Ich doświadczenia za bardzo bolą, żeby nam się chciało o nich myśleć.

Oglądam posiedzenie Sejmowej Komisji Zdrowia. Jeden minister atakuje, drugi się broni. Ale moja pamięć rejestruje konkrety. 2007 rok – mój umierający mąż spędza na niewygodnym plastikowym krzesełku na Izbie Przyjęć renomowanego warszawskiego szpitala czas od 9 rano (przewieziony karetką z innego szpitala) do 23, kiedy z owego krzesełka spadł. Łaskawie wówczas położono go na wózku, na którym przeleżał do rana. Rano trafił na OIOM i ktoś się nim wreszcie zainteresował. Przez dwa dni nie otrzymywał jedzenia i picia, musieliśmy mu to wszystko dowozić. Potem w środku nocy odwieziono go do domu, a ja, mająca wcześniej nadzieję, że przynajmniej parę godzin uda mi się przespać, musiałam zmierzyć się z jego umieraniem. Zmarł przed szóstą rano, a i tak datę jego śmierci pomylono. Na spotkaniu z firmą pogrzebową wystąpiłam w butach z odmiennych par. Ksiądz miał zastrzeżenia do wierności religijnym nakazom, które uśmierzył stosowny finansowy datek. Moje odczucia  – totalna ulga. Rano pojawiła się pielęgniarka, która miała mnie wspomóc, ale po prostu zabrała resztki leków i środków medycznych dla innych umierających staruszków. Teraz i ja z takich resztówek korzystam. Ale obecnie jestem sama. Nikt nie wystąpi w moim imieniu.

Denerwuję się. Nie korzystam z opieki specjalisty kardiologa, ponieważ biegły sądowy (sprawa mojego wypadku komunikacyjnego) orzekł, że nic mi już nie pomoże, uszkodzenia serca są nieodwracalne. Nauczyłam się  z nimi żyć, jednak starzeję się i kiedy serce zaczyna w Nowy Rok wariować, cały świat alternatywnych uczuć powraca. Arytmia serca przechodzi po jakimś czasie, a ja jestem gotowa na przerwanie transmisji ode mnie do świata. Chociaż pogodziłam się z sytuacją, po prostu boję się. Oddycham z ulgą, gdy czas fajerwerków się kończy.

W Nowy Rok dzwonią dzieci, znajomi, przyjaciele. Składają życzenia, podtrzymują mnie na duchu. Ale moja wyobraźnia szybuje daleko w przestworza. Mój bliski wieloletni przyjaciel, wcześniejsza podpora wielu trudnych dni, pisze mi, że boi się wszystkiego, a jego lęk wzmaga i moje lęki. Jasne, czekamy, aż nasz los zdeklaruje się i wyklaruje, ale ja poszybowałam w całkiem inne strony.  Potrzebuję już nie przyjaciół od serca, ale wsparcia instytucjonalnego, tego, które ma za nic czyjeś wyrzuty sumienia, prywatne związki i moje własne fascynacje. To już minęły lata, odkąd przestałam oczekiwać od kogokolwiek czegokolwiek. Cieszę się tym, co niespodziewanie otrzymam, ale i swoją wolnością, niezależnie od tego, jak ona wygląda w praktyce. Jestem wolna także w snach. Potrzebne mi teraz poczucie bezpieczeństwa. Urzędowe. Niestety, moje sny zamiast być pięknymi, fabularnymi opowieściami, stają się symbolicznymi opowieściami o jego braku .

Tej nocy jako statystka, brałam udział w jakimś filmie. Jego akcja rozgrywała się w ogromnym magazynie, na wielu piętrach i każda scena (nie wiadomo czemu, bo scenografii raczej nie było poza stołem i krzesłami), nakręcana była na innym piętrze. W końcu pogubiłam się. W połowie dnia mieliśmy jakiś lunch, w czasie którego zginął mi kubek z napojem, a gdy go szukałam, moja torebka. W międzyczasie scena przeniosła się na inne piętro, do innego pomieszczenia, a tam już nie mogłam trafić. Musiałam więc zrezygnować z zapłaty i postanowiłam wracać. Wyszłam przed budynek w przekonaniu, że mam przed sobą dwie ścieżki prowadzące do przystanku autobusu. Jedną króciutką, wychodzącą na wygodny chodnik, ale ta droga była dalsza. Bliższa miała być ścieżka przez las i tamtędy poszłam. Po drodze miałam wiele utrudnień, szczególnie były to jakieś wykopy i duże kałuże, ale mimo to udało mi się je pokonać i dojść… Właśnie! Nie na przystanek autobusu, jak oczekiwałam, ale na stację kolejową. Byłam jednak przekonana, że starczy przejechać pociągiem jedną stację i będę już w domu. I tak nie miałam torebki ani pieniędzy, więc nie kupiłam biletu, tylko pojechałam „na gapę”. Przejechałam ten odcinek i wysiadłam, ale okazało się, że trafiłam w zupełnie nieznane miejsce, nazwa stacji nic mi nie mówiła; nie miałam pojęcia, w którą stronę jechać, a rozkład jazdy był w budynku, który na noc zamknięto na cztery spusty.

Możliwe, że wskutek tego snu, moje serce zaczęło wariować. Chciałam się uspokoić i wyrównać oddech, otworzyłam okno i położyłam się podnosząc wysoko oparcie. Niestety, jak na złość, przypomniała mi się oglądana ostatnio  transmisja z posiedzenia Sejmowej Komisji Zdrowia i poczułam, że nic nie poradzę na przedstawiane tam argumenty i reargumenty. Po prostu przyszedł na mnie czas. Mój stryj mawiał zawsze że „jeśli starzec przeżył marzec, żyć  mu wypada, aż do listopada.” Zmarł 3 listopada.

Ja wiem, że krytyczne dni to Nowy Rok i trochę po nim. Wówczas zawsze dzieje się coś takiego w służbie zdrowia, co do naturalnego w tym okresie, dołka psychicznego, spowodowanego krótkim dniem i brakiem słońca dodaje inne lęki. Nawet ci z nas, pogodzeni ze śmiercią, śledzą polityczne zawirowania i zastanawiają się, czy im uda się przeżyć jeszcze parę dni zanim owe polityczne wyskoki w służbie zdrowia przeminą. Póki co, możemy się pocieszać reklamami tego i owego, jeśli zechce nam się myśleć o desingerskich torebkach filcowych na przykład. Albo nadzieją na jakieś rewelacyjnie okazyjne zakupy uzbrojenia lub dronów, czy też zmianą polityki informacyjnej rządu w kierunku życzliwszego przedstawienia aktualnych przemian.

Na moich półkach stoi kilka tomów książki Władysława i Ewy Siemiaszków zawierających dokumenty zagłady Polaków na Ukrainie w latach wojny. Utkwił mi w pamięci z tych relacji jeden obraz – dziecka, którego przeżyło mord na całej jego rodzinie. Otóż dzieciak schowany pod kołdrą, ze wszystkiego tego, co się wokół niego rozgrywało, zapamiętał jeden obraz: stojący na stole kubek z ołówkami przechylał się, ale nie przewrócił – wsparty szczęśliwie o inny przedmiot. Dziecko podjęło grę z przeznaczeniem – jeśli kubek nie przewróci się, a ołówki nie wysypią – przeżyję. I przeżyło. Tyle, że już nigdy nie mogło oglądać stojących na sztorc długopisów. A co gorsza, wstydziło się swoich lęków.

Ja, ze strachem widzę siebie, umierającą na niewygodnym plastikowym krzesełku na Izbie przyjęć któregoś warszawskiego szpitala (przedtem, jak mojego męża, przewożonego karetką od jednego do drugiego w poszukiwaniu miejsc), tyle, że nie ma przy mnie nikogo awanturującego się w moim imieniu, jak ja to robiłam. Za to za oknami wybuchają kolorowe race i blisko padające petardy. Czuję drżenie szyb i widzę kolorowe rozbłyski.

294360_sylwester-rok-nowy-2018-fajerwerki