Dawno dawno temu przeczytałam na stronie
http://olecko.com/zurowski/rodc.htm
czyjś pamiętnik z okresu PRL. Tekstu tego już dawno nie ma w internecie, autor pamiętnika zapewne nie żyje, a rodzina zlikwidowała adres. Tym, co skłoniło mnie do przeczytania, a potem skopiowania i rozszyfrowywania tekstu (dziś zawiera więcej „robaczków” niż liter), były fotografie, przedstawiające jakąś świetlicę z tamtych czasów, jak wynika z napisów z lat 1958-1959. Fotografie te uderzyły mnie swoją brzydotą, ale brzydotą tak bliską, że wręcz wrosłą w moje odbieranie świata.
W roku 1958 miałam 16 lat i podobna estetyka towarzyszyła mi od dzieciństwa w szkole, na koloniach letnich, wszędzie tam, gdzie przebywały dzieci. Ani w domu, ani w innych miejscach (poza muzeami, odwiedzanymi w ramach wycieczek szkolnych) nie miałam do czynienia z „prawdziwą”,. dobrą sztuką. Jeden jedyny obraz oglądałam wiszący na ścianie u mojego dziadka, przedstawiający roztopy przedwiośnia i był on dla mnie dosłownie wspaniały, choć przedstawiał wąwóz, brzydkie błoto i połamane krzaki. Oglądałam go wystarczająco często, żeby utkwił mi w pamięci, stanowiąc kontrastowe przedstawienie brzydoty w stosunku do brzydoty afirmującej, podobnej rysunkom w świetlicy. Niestety, w zawirowaniu serii pogrzebów w rodzinie tajemniczo zaginął, zanim zdążyłam nawet go sfotografować, nie mówiąc już o odczytaniu parafki artysty malarza). Ale wracam do „sztuki” prezentowanej we wspomnianym pamiętniku.
Potem, gdy czytałam ów pamiętnik, zaczęłam lepiej rozumieć ten rodzaj brzydoty. Uznałam, że powstała ona (i powstaje nadal) w dążeniu do piękna w środowisku, które nie widziało prawdziwie pięknie przedstawionej w sztuce brzydoty; stawiało więc swoje nieudolne wyobrażenia piękna za wzór, nie mając żadnego pojęcia, jak bardzo nieudolne są te usiłowania. Teraz, po latach, coś z tych wyobrażeń nadal uparcie trwa, choć staje się może bardziej wyrafinowane. Wyraźnie widać to w ewolucji disco polo, gdzie warsztatowa sprawność nie podważyła i nawet nie poprawiła samej podstawy wyobrażenia muzycznego i poetyckiego piękna. Fakt, że można oglądać perfekcyjnie wykonaną bieliznę majteczek w kropeczki budzi tak wielki entuzjazm i tyle miłych skojarzeń, związanych z domniemanym luksusem, że staje się wart piosenki, a wręcz nawet zostaje przebojem.
Autor opowieści budzi szacunek swoją drogą życiową i stawianie mu zarzutu prymitywizmu wydaje się jakoś niestosowne. A jednak…
Jedno z dziesiątki dzieci rolnika mającego 15 ha, urodzony tuż przed I wojną światową w 1914 r. na Wileńszczyźnie, z których połowa była analfabetami, od wczesnego dzieciństwa pracujące na roli, wychowane w archaicznych obyczajach i tradycjach, gdy warunki życia są trudne do wyobrażenia dzisiejszego człowieka, odznacza się doskonałą pamięcią do szczegółów życia codziennego i opisuje je dokładnie i drobiazgowo, jak np. wygląd domu.
„Przy dłuższej ścianie, naprzeciwko okien od ulicy, stały dwa drewniane łóżka wymoszczone słomą i przykryte lnianymi prześcieradłami, a w dzień kolorowymi dywanami z kilkoma wysoko ułożonymi, jedna na drugiej, poduszkami. Służyły one do spania ośmiu osobom. Ktoś może zapytać, w jaki sposób może zmieścić się osiem osób na dwóch łóżkach? Otóż muszę stwierdzić, że jest to możliwe. Na jednym łóżku spał ojciec z matką i dwójką dzieci w nogach, na drugim zaś czwórka dzieci.
Ciotka Antonina i wzięta na dożywocie staruszka miały swoje miejsce na chlebowym piecu. Pod piecem podczas zimy znajdował się kurnik. Potem, od wiosny, kury gnieździły się w podwórkowym kurniku.
Czwórka najstarszych, dwie siostry i dwóch braci, w izbie po drugiej stronie sieni. Tam pod podłogą jest piwnica na ziemniaki i trochę ciągnie zimnem lecz jeśli siostry i bracia ułożą się po dwoje, okrywając się kożuchami, to nie zmarzną. Muszą dobrze napalić drzewem brzozowym w piecu, a wtedy mogą zrzucić kożuchy, a przykryć się dywanami, których dobra mama natkała własnoręcznie na krosnach stojących przez całą zimę w izbie od ulicy.
A gdzie śpi niemowlak opisujący swoje dzieje? Naturalnie w kołysce w kształcie niecki uczepionej do sufitu.
W pierwszej izbie pokrytej drewnianą podłogą oczyszczoną dwa razy do roku, przed największymi świętami żelazną łopatą jest niezbyt czysto.”
Autor opisuje też, że dzieci całą zimę biegały na bosaka i prawie nigdy nie chorowały. Szczegółowo pisze o ubraniach chłopców i dziewczynek, potrawach i sposobach ich przyrządzania, wymaganiach religijnych przy uczestnictwie w niedzielnych nabożeństwach, dziecinnych zabawach i rozrywkach, (także nazwanych „umysłowymi” jak słuchanie bajek, śpiewanie, wyliczanki polskie rosyjskie i białoruskie) walce z wszawicą, kąpielach w bani, itp.
Tego rodzaju teksty zasługują na publikację, poprzez ilustrowanie drogi, jaką przebył zwyczajny człowiek w zawirowaniu dziejów, jak doszedł do szczebla kultury codziennej, nieco wyższej niż czworaki z klepiskiem zamiast podłogi i zagrodą dla kóz w izbie – widoku zupełnie zwyczajnego na idealizowanym, przedwojennym Wołyniu (co niewątpliwie zawdzięcza tak odsądzanemu od czci i wiary PRL), i wydawałoby się, że powinniśmy nadal iść dalej. Pokazywać takim ludziom, ich dzieciom i wnukom perspektywę życia bardziej świadomego i wyrafinowanego – także w rozumieniu piękna.
Nic z tego. Chętnie wracamy do tamtych lat, jako do czasów, które nie wymagały od ludzi zbyt wiele. Mieli być posłuszni tym, którzy lepiej wiedzieli od nich. Co nam, jako społeczeństwu, dziś się w tym podoba, że staramy się do tamtych czasów wrócić? Może zamiast muzeów i dzieł sztuki powinniśmy wrócić do prymitywnych fresków na ścianach stołówek, a nawet murali nowych domów? Po co się wysilać w rozumieniu świata, może starczy nam parkiet z tanich paneli podłogowych za 15,98 zł i tani tablet za rzekomo, złotówkę, z dostępem do internetu? A dobry I Sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej w naszej fabryce, w uznaniu naszych zasług dla budowy nowej, piękniejszej rzeczywistości, poleci kadrowym wystawić nam skierowanie na „lepsze” wczasy lub wręczy talon na pralkę albo, daj Boże samochód. Tfu, przepraszam, dziś mamy inne zachęty…