To, co w ludziach zawsze przerażało mnie najbardziej i przeraża do dziś, to zapiekła zaciekłość, obojętnie czego ona dotyczy. Może nawet cudzych kamieni w cudzym woreczku żółciowym.
Zdarzyło mi się niebacznie przyznać do nich w jakimś wpisie na FB – w ogóle na marginesie dyskusji o czymś zupełnie innym, a mianowicie opowieści o dyskusji w sprawie sztucznej świadomości. Wyraziłam w niej pogląd, że składnikiem świadomości powinny też być doznania cielesne, np bólu, czego żartobliwym przykładem miały być owe kamienie, których nie posiadają maszyny. Jedna z dyskutantek poinformowała mnie natychmiast, że przyczyną kamieni zgodnie z jakimiś pięcioma prawami natury (Germanska Nowa Medycyna, totalna biologia czy meta health) jest:
„Kamienie w woreczku, to nagromadzona złość. Trzeba się rozprawiać z tematami, które powodują odczuwanie tej emocji. Tzn, że denerwuje Cię jakaś osoba/osoby/sytuacje przez lata. Jesteś uwikłana w toksyczne relacje. Zachowanie osób rani i nie możesz sobie z tym poradzić. No więc, woreczek żółciowy pod wpływem stresu kurczy się, a żółć zbija i tworzą się kamienie. Aby się nie narażać na powstawanie kamieni trzeba zacząć nad sobą pracować i uzdrawiać relacje.”
Teoretycznie jestem oczywiście bardziej za zdrowymi relacjami, niż za chorymi, a zwłaszcza toksycznymi. Wiem także że woreczek żółciowy kurczy się nie tylko pod ich wpływem, także pod wpływem nęcących zapachów, dobiegających z okolicy (co występuje szczególnie przed świętami), na widok apetycznych potraw i z wielu rozmaitych, nie mających związku z konkretną osobą powodów. Tak czy inaczej, nie jestem uwikłana w żadne takie relacje, jestem przedziwnej spokojności człowiekiem, zgodnej i ustępliwej natury, a moje kamienie są podobno wynikiem zbyt długiego zażywania pewnego leku, jedynego dostępnego w swoim czasie w PRL, zresztą przepisanego przez lekarza.
Zawiadomiłam o tym moją dyskutantkę , ale ona i tu natychmiast wykryła moją winę. Na pisała: „Jeśli jest to chemiczne zatrucie lekami to rozumiem, z tym że owe leki zostały pani przepisane „po coś”najprawdopodobniej na jakąś „dolegliwość”(no chyba ze miała pani kaprys i wzięła je sama). Wystarczy obserwacja swojego organizmu, by mieć dowód, co jest przyczyną stanu w jakim się znajduję. To nie jest kwestia wiary tylko wiedzy czysto biologiczno-fizjologicznej i jej przyswajalności czyli otwartości”
Zarzutów subtelnie podanych jest tu kilka. Leczenie się, jako wynik mojego kaprysu lub samowoli, brak obserwacji swojego organizmu, brak inteligencji w diagnozowaniu samej siebie, brak wiedzy, nieumiejętność jej przyswajania i brak otwartości. Doliczyłam się przynajmniej 6 zarzutów, co jak na 59 wyrazów i 346 znaków bez spacji, stanowi potężną dawkę oskarżeń.
Faktycznie, w kontaktach z takimi dyskutantami można doznać uwikłania w toksyczną relację, więc czym prędzej odpisałam jej, celem wyładowania swojej złości na zewnątrz, a nie do wewnątrz mojego woreczka żółciowego:
„Pani …, wszem i wobec wiadomo, że życie jest chorobą. Nie rozumiem tylko entuzjazmu, z jakim wciela się Pani w rolę eksperta od losów ludzkich. Więcej pokory wobec ludzi, proszę…”. Dyskutantka nie pozostawiła mojego wpisu bez odpowiedzi (to zadziwiająca cecha facebookowych dyskusji, że ciągną się bez końca, bo każdy, zamiast po wygłoszeniu swojego zdania, dać spokój, koniecznie chce mieć ostatnie słowo). Złożyła mi zatem niespecjalnie życzliwe przedświąteczne życzenia, żebym zmieniła swoje ograniczenia przekonań. Podziękowałam konwencjonalnie i chłodno, bo cała ta dyskusja znużyła mnie.
Tak się jednak zdarzyło, że jednocześnie czytam powieść Madeleine Thien „Nie mówcie, że nie mamy niczego” poświęconą losom chińskich intelektualistów i twórców w czasach „rewolucji kulturalnej” i nie mogę się opędzić od wrażenia, że podtekstem wszystkich opisanych wydarzeń, było uwolnienie w ludziach owej zapiekłej zaciekłości – choć oczywiście sedno powieści dotyczy zupełnie czegoś innego i stanowi wnikliwy opis myślenia i reakcji ludzi sztuki na doświadczenia przekraczające ich rozumienie świata. Na walkę z „czterema starymi rzeczami”, jako wyznacznikami burżuazyjnego odchylenia świadomości, polegającą m.in. na niszczeniu płyt gramofonowych, partytur, nut, fortepianów i innych instrumentów muzycznych.
Opisując kampanię hunwejbinów przeciwko nauczycielom, profesorom i starcom, jako wrogom ludu, recytowanie haseł i sloganów przeplatane biciem oskarżonych i coraz absurdalniejszymi zarzutami, podnoszono właśnie jako ich winę, rzekome słabości. Tu przytoczę tylko mały fragment:
„- Wu Bei na szubienicę!
Dziewczyna z kijem od miotły oskarżyła staruszka o nauczanie literatury, która kpi z rzeczywistości każdego stojącego przed nim mężczyzny i każdej kobiety.
– Wydawało ci się, że możesz deptać tych, którzy są pod tobą – mówiła niepokojąco melodyjnym głosem. – Wydawało ci się, że twoja pozycja czyni cię wielkim, a nas maluczkimi, ale to my mamy otwarte serca i czyste umysły. Obudził się potwór, nauczycielu! Wiele razy następowałeś na jego głowę, a teraz on wypełza z błota. Jest odpychający i prymitywny ale przynajmniej wolny od twojej pogardy i poczucia wyższości. Tak, ten potwór, to ziarno prawdy, na którą chciałeś się zamknąć. Jesteśmy wolni, chociaż próbowałeś wypaczyć nasze umysły, zatruć nasze pragnienia.
Zaczęła go bić, powolnymi, metodycznymi ciosam. wymierzonymi w plecy, uda i pierś, jakby był zwierzęciem, które zasłużyło na karę. Staruszek zachwiał się i upadł. Podniesiono go i postawiono z powrotem na krześle, mimo że ledwie trzymał się na nogach.
– Jeśli upadniesz, będziemy bić mocniej – oznajmiła słodko dziewczyna. – Niewielka to kara za twoje zbrodnie, ale nie obawiaj się! Zajmiemy się każdą twoją słabością. To dopiero początek.
Ktoś przyniósł drugie krzesło, a jakiś chłopiec wcisnął mężczyźnie na głowę biały szpiczasty kapelusz z papieru. Tłum eksplodował drwiącym śmiechem, pokrzykując i wytykając mężczyznę palcami, ten zaś zrobił się tak blady, jakby miał zemdleć. Na kapeluszu widniały słowa: „Jestem wrogiem ludu i demonem! Szerzę kłamstwo i fałsz!”.”
Wydawać by się mogło, że takie zestawienie jest nieuprawnione i że tropienie miejsc, gdzie zaczyna się zaciekłość, wściekła złość, obojętna na zdrowy rozsądek i zasadę, że każdy jest wolny w swoich poglądach i przekonaniach jeśli nie wyrządza nikomu krzywdy, jest bezsensownym rozczepianiem na włosa czworo lub liczeniem demonów na końcu szpilki. To, że ktoś zapomniał, iż woreczek żółciowy, moje ciało i moje zdrowie nie powinny być przedmiotem cudzych nieuprawnionych zarzutów, wygłaszanych w przekonaniu iż lepiej wiedzą, co dla mnie dobre i jakie błędy popełniam w swoim życiu, nijak się ma do chińskich wydarzeń politycznych. Czy aby na pewno?
Codziennie słuchamy w telewizji wypowiedzi polityków, którzy lepiej wiedzą, co nam, społeczeństwu jest potrzebne i co dla nas, zwłaszcza kobiet, jest lepsze, ponieważ jako szara, głupia masa, popełniamy właśnie owych 6 błędów, tj.: kierowanie się kaprysem lub samowolą, niewiedza co jest słuszne, a co nie i niechęć do nauczenia się tego, wygodnictwo i brak otwartości. Wszystkie te błędy można ich zdaniem wyeliminować, wymuszając na głupim narodzie właściwe (ich zdaniem) postępowanie. A poziom intelektualny tych polityków niejednokrotnie dorównuje poziomowi mojej zapiekłej dyskutantki, bezmyślnie cytującej jakieś slogany (Jak się ma Germańska Nowa Medycyna czy Totalna Biologia do uprawnionej nauki za którą stoją autorytety wykształconych specjalistów?). Podobnie rozprawiali się młodzi ludzie ze swoimi nauczycielami i profesorami w Chinach za panowania Mao Ze Donga.
Dlatego podobne postępowanie, oparte o zaciekłą wiarę, że ma się rację, budzi moje najgłębsze przerażenie. Pogarda bowiem dla kogoś, kto inaczej myśli, może być wyłącznie źródłem nieszczęść.