Magia świąt Bożego Narodzenia

Prawdopodobnie każdy z nas w złych chwilach , których nie brakuje w naszym życiu, powtarza sobie z uporem maniaka: musi wreszcie być jakiś czas, kiedy wszystko jest idealne, piękne i sprzyja naszej wrażliwości – i dla większości są to właśnie święta Bożego Narodzenia. Co prawda im jesteśmy starsi, tym mniej mamy złudzeń, ale przez większą część naszego życia dążymy do przeżycia świąt idealnych, wręcz staramy wymusić się na losie, aby takimi się stały.

Wracamy pamięcią do lat dziecinnych, kiedy świat był całkowicie odmienny od dzisiejszego, jak z kolorowej pocztówki świątecznej, z czapą śniegu na dachu domku przycupniętego wśród wzgórz porośniętych drzewkami choinek, z zamarzniętą rzeczką i saniami oraz żółtym światełkiem w oknie i pierwszą gwiazdką na niebie.

Pamiętam, że jako dziecko (zamieszkałe na Bielanach, które wówczas były nie dzielnicą a przedmieściem Warszawy) wybiegałam co chwila przed dom, żeby donieść rodzicom, czy już widzę pierwszą gwiazdkę na niebie. Oczekiwałam jej tym gorliwiej, że od rana nic nie dostawałyśmy jeść, a cukierki w kolorowych, błyszczących papierkach, wieszałyśmy na choince ze świadomością, że będziemy mogły je zjeść dopiero po świętach. Na stole ustawiano przed Wigilią nakrycia z jednym dodatkowym dla zbłąkanego wędrowca – który nigdy się nie pojawiał. Tak czy inaczej, wryło mi się w pamięć określenie „post”, dzięki czemu i zawarte w podświadomości poczucie naturalnego następstwa świętowania i życia w ogóle – musi być najpierw ograniczenie, żeby nastąpiło świętowanie.

Ale już wówczas świat nie jawił się takim pięknym, jak chcieliśmy. Nie za sprawą Boga, religii, czy idei, ale ludzi. Zaproszone na pierwszy dzień świąt do matki mojego ojca chrzestnego, znanej  międzywojennej artystki, musiałyśmy zmierzyć się z pouczeniem, że nie wszystkie dania serwowane na pięknej porcelanie, ocalałej z wojennej pożogi, są do spożycia. Nasza mama przywołała nas do porządku: to tylko dekoracja, zjedzą ją ci ważniejsi od nas, co przyjdą w gości po świętach. Piękne cukierki, zawieszone na choince, okazały się w połowie papierkami zawierającymi pustą treść, a przysłowiowych dwanaście dań, to jedna zupa rozłożona na kilka składników i jedna kapusta z kilkoma miseczkami dodatków. Zaś talerz dla zabłąkanego wędrowca okazał się naczyniem dla „tego który odszedł„, żeby się opamiętał i wrócił do nas. I radosne święta dla nas, dzieci, okazały się smutną uroczystością, w dodatku głodną i chłodną, (bo zabrakło węgla do napalenia w piecu i pieniędzy na wszystko). Ale na niebie jeszcze wtedy świeciła pierwsza gwiazdka, której od wielu lat już nie sposób dostrzec, nie tylko na warszawskim niebie, ale i podlaskim i wielu innych.

Poszczenie więc było wówczas rzeczą naturalną, a świętowanie stało się złudzeniem, od którego nie należało zbyt wielu rzeczy oczekiwać. Prezenty dawano praktyczne – jakieś ciepłe skarpetki robione przez kogoś na drutach z szorstkiej wełny, dzięki którym dziecko rozumiało pojęcie umartwienia i włosiennicy; niegrzeczne dzieci (albo uznawane za takie) bały się otrzymania w prezencie pod choinkę rózgi ( czasami istotnie ją otrzymywały). W mojej pamięci Wigilia pozostała jako smutne święto i pozostałe dwa dni nie były w stanie tego wrażenia zatrzeć.

I bez szczegółowego opisu wszyscy widzimy, jak bardzo współczesne święta różnią się od tych sprzed siedemdziesięciu lat. Choinki nie ubiera się w Wigilię, nie w takie ozdoby, jak kiedyś, przed mój bloki już w listopadzie podjechał dźwig z wysięgnikiem i zawiesił kolorowe lampki na rosnącym tam świerku, a telewizyjne reklamy, coraz idiotyczniejsze i bardziej irytujące wypełniły więcej niż 30% niektórych programów. Siedząc wczoraj w restauracji, na firmowej Wigilii, na którą mnie zaproszono, z mojego miejsca widziałam zawieszony na ścianie wielki ekran z reklamami tego i tamtego, a zwłaszcza środków na trawienie, wzdęcia i zgagę. I istotnie, po powrocie do domu musiałam za takimi specyfikami rozejrzeć się w mojej domowej apteczce – możliwe, że wyłącznie za sprawą sugestii.

IMG_6568

Czy dzięki temu stały się świętem weselszym, bardziej rodzinnym, szczęśliwszym. Nie, skądże. W przeciwnym razie tylu młodych i w średnim wieku ludzi nie spędzałoby ich poza domem, często w ciepłych krajach – uwolnionych od obowiązku ich obchodzenia. Nawet ci, którzy je celebrują ze względu na tradycję i dzieci, muszą zmierzyć się z nieoczekiwanymi wyzwaniami. Ja doskonale wiem, że w moim bloku, raczej spokojnym i cichym, zazwyczaj wielkie awantury, słyszalne doskonale na wszystkich piętrach w danym pionie kanalizacyjnym, odbywają się właśnie w święta. Jeśli słyszy się w ich tle kolędy – to z płyt, a nie głosów domowników. Niebieskie, migające światełka pogotowia to zazwyczaj tuż przed świętami, gdy przygotowania wykańczają fizycznie tradycyjnie wychowane kobiety, a policji, w pierwszy lub drugi dzień świąt, gdy nastrój przymusu wykańcza tradycyjnie wychowanych mężczyzn.

Osobiście wydawało mi się kiedyś, że wyjazd poza dom, jest najlepszym z wyjść, bo jest to emigracja od przymusu, ale niestety, tak nie jest. Są liczne zobowiązania, które przed świętami trzeba spełnić, na przykład , co zrobić ze starszymi osobami w rodzinie? Zostawić same – nie wypada. Wiem doskonale, że wiele osób czuje się opuszczonymi w święta i dla nich organizuje się zbiorowe Wigilie. Czytając lub słuchając o nich dowiadujemy się, jakie potrawy zostaną biedakom podane, a w telewizji oglądamy długi stół i staruszków żłopiących jakiś barszcz lub bigos z jednorazowych opakowań, jednorazowymi łyżkami i widelcami… Przestaliśmy nawet starać się, żeby te święta były piękne i szczęśliwe – życzymy sobie, żeby były spokojne albo wesołe. Dajemy im namiastkę tego, o co na prawdę im chodzi, udając, że zapewniamy im świąteczną szczęśliwość.

Co roku publikuje się dane, ile Polacy wydali na organizację świąt, jednak za pomocą jakiegoś niewyjawionego spisku wszystkich,  nie bada się poziomu szczęśliwości i satysfakcji z duchowej wartości ich przeżywania.

Dlatego też dla mnie święta byłyby czasem najlepszym na to, żeby nikt mi nie zawracał głowy. Po rodzinnej Wigilii nazajutrz sama sobie zrobię śledzia w jogurcie z koperkiem i kartoflami (zamiast przeoctowanych śledzi garmażeryjnych), do tego barszcz na własnym zakwasie, z upieczonym przez siebie niesłodkim ciastem drożdżowym (ale z bakaliami!), kisiel z leśnych (a nie hodowanych żurawin), kompot z suszonych na kaloryferze jabłek i będę pościła w ten sposób, unikając konieczności wcześniejszego nabywania środków na trawienie, wzdęcia i zgagę. Niestety, dostanę prezenty i będę musiała pomyśleć, jakie sama mam komuś przygotować. To mi spędza sen z powiek.

Wolałabym samotnie wędrować po lesie (bez strzelby oczywiście), zmarznąć i zmoczyć się w topniejącym śniegu; wiedząc jednak, że gdzieś oczekuje mnie idealny, wspaniały dom, z żółtym światełkiem w oknie i parującym kapuśniakiem na stole (z dużą ilością kminku) i siedząc przy tym stole, doznawać  uczucia pogodzenia się z sobą i ze światem. Czyż bowiem może być więcej prawdziwej szczęśliwości?

Zima 1921001

(wszystkie pocztówki z mojej kolekcji „Z szuflad starego biurka”)