PRL – Poezja i proza prostych ludzi

Wbrew dzisiejszym wyobrażeniom i przecenianej roli opozycji znaczna część ludzi w PRL w latach czterdziestych i pięćdziesiątych  XX wieku żyła ideologią, taką lub inną. Zresztą musieli ją mieć, żeby żyć z poczuciem sensu w tych czasach, gdy  z powodu wojny i zacofania wielu rzeczy brakowało, nawet takich, których braku dzisiaj sobie nie wyobrażamy. Wystarczy powiedzieć, że w tym czasie tylko część polskich wsi była  zelektryfikowana i tylko część jej mieszkańców, bardzo niewielka, miała toalety w domu, a nie na zewnątrz. Powszechnie także używano tzw. letnich kuchni, stojących w oddaleniu od domu, przede wszystkim z obawy o wzniecenie pożaru, którego gaszenie było trudne z uwagi na brak brak wody bieżącej, a jedynie dostępnej w studni, z której wyciągano ją wiadrami. Nowych ubrań,  nawet w mieście się nie kupowało, a jedynie “przenicowało”, czasem w nieskończoność.

Moi  teściowie, w Warszawie,  w czteropiętrowym bloku na Żoliborzu mieli kuchnię opalaną węglem, a w kuchni, w murze zewnętrznym, wychodzącym na ulicę, otwór służący jako lodówka do przechowywania potraw.

Nie narzekali jednak nigdy; mieszkanie to było o wiele lepszym miejscem niż to, które opuścili na Ukrainie w czasie II wojny światowej, mimo że poddawani nieustannej indoktrynacji płynącej z tak zwanej „szczekaczki”, czyli głośnika nie dającego się wyłączyć, przez który nadawano wiadomości, także lokalne informacje, porady i muzykę, w większości marsze i piosenki żołnierskie lub partyzanckie. Tam, w tej utęsknionej ziemi rodzinnej bardzo często zwierzęta mieszkały razem z ludźmi w jednym domu, odgrodzone jedną lub dwiema deskami, chroniąc wszystkich przed mrozem, a za podłogę służyło klepisko.

Mój teść opuścił Ukrainę jako żołnierz Wojska Polskiego, Służył jako żołnierz zawodowy i w tym środowisku przebywał do śmierci. Z drugiej wojny światowej po wyzwoleniu Berlina jako zdobycz wojenną przywiózł wielkiego psa owczarka i poroże jelenia. Pies, nazywany Azą, prawdopodobnie był szkolony do walki z ludźmi, bowiem nie dawał podejść do siebie nikomu, a stale towarzysząc w dzieciństwie mojemu mężowi, gotów był unieruchomić każdego obcego, kto się zanadto do niego zbliżył.

W tym środowisku powstawały wiersze sławiące z entuzjazmem różne rocznice, zwłaszcza wojskowe, a także bardziej osobiste, wyrażające tęsknotę za ziemią swojego urodzenia. Poniżej dwa z nich, stanowiące chyba klamrę, w jakiej mieściło się życie tych ludzi. Autorem ich jest Stanisław Żarczyński, kapitan w stanie spoczynku.

“W XXX rocznicę Ludowego Wojska Polskiego Czcigodnemu Obywatelowi Pułkownikowi Inżynierowi Eugeniuszowi Cieślińskiemu w dowód głębokiego szacunku ten wiersz poświęcam ST.Ż.

Dzień Wojska Polskiego

Ten Dzień Świąteczny Polskiego Wojska
Czci uroczyście cała Polska
Cała Polska jak długa i szeroka
Myśl i wzrok kieruje tam gdzie płynie Oka

 Tam, gdzie są Sielce, Lenino i Sumy
Gromadziły się Polaków wielkie tłumy
Wnet otrzymali polskie mundury i radzieckie karabiny
Jakież były ich humory i wesołe miny

Co dzień ćwiczyła tam nasza brać
Jak skutecznie i bezlitośnie wroga prać
Pomni na przysięgi słowa
Za kraj walczyć, polska dywizja jest gotowa.

I poszły bataliony na bojowy zew
By bić tam hitlerowców krew za krew!
Ciężka była nasza droga do Berlina
Nie jeden z pośród nas tę drogę przypomina

Wszak żołnierz polski i radziecki
Wniwecz obrócił ten napad zdradziecki
Zatrzymał dalsze kroki nikczemne Hitlera
Haniebnie się skończyła ta jego kariera

I tak się zakończyła wojenna epopeja,
Serca żołnierzy napełniła otucha, radość i nadzieja…
Sztandar bitewny nad Berlinem powiewał,
A żołnierz polski o zwycięstwie i braterstwie broni piosenkę swą śpiewał

Na większą cześć i chwałę Ludowego Wojska
Pieśń tryumfalną niech śpiewa dziś cała Polska!
Niech armaty dziś zagrzmią – znak zwycięstwa i wolności!
Niech fanfary nam grają – hasło wielkiej radości!

 A więc w dzień Święta naszego Wojska
Trzykroć wznieśmy gromki okrzyk:
Niech nam żyje Wojsko
I niech żyje Polska!”

Nie chcę się znęcać nad ortografią (autentyczna),  a także weryfikacją i nierównym rytmem (wers od 6 do 21 zgłosek!), na uwagę jednak zasługuje kopiowanie ze zbiorowej wyobraźni, sterowanej przez banały komend, i sloganów, zapożyczeń z ówczesnej prasy i propagandy, dysponujących bardzo ograniczonym słownictwem i całkiem miałką, w zasadzie nieistniejącą swobodą skojarzeń – jakby cała poetyckość, wykraczająca poza zatwierdzone schematy ,była podejrzana. Jak ówcześni zachowywali w tym cały szczery entuzjazm (czego jestem pewna) – oto jest zagadka!

“Czar mego Wołynia

Rzędy wiejskich białych chat
Rozłożyste wśród nich drzewa
Aromatem napełniony cichy sad
Piękny owoc w nim dojrzewa

            W polu falują złote kłosy
            Na łąkach kosy dzwonią
            Skowronki śpiew unoszą pod niebiosy
            Łąka wciąż wabi kwiecia wonią

Błękit mieni toń jeziora
Wierzby chylą się płaczące
Słychać rechot żab majowego wieczora
Czerwoną piękną łuną zachodzi słońce

            Jakie tam są piękne lasy
            Wysokie, potężne dęby, sosny, ładne jodły
            Kwiaty leśne cudnej krasy
            Wśród tych gajów drużki wiodły

Nie teraz już tam świeci słońce
Umysł ciągle tam się rwie
Rwie się serce me płonące
Do Wołynia. O nim wciąż ja śnię 

Warszawa 15.XI.1974

Rodakom z Kresów Wschodnich wiersz ten poświęcam

                      Autor”

I tu, właściwie sielankowy obraz rodzinnej ziemi składa się z samych ogranych od wieków banałów, mimo iż uczucia na pewno są szczere. Pewne jest, że osobowość owych pierwszych mieszkańców PRL głęboko została skażona językiem propagandy, tak że można by twierdzić, iż lata te odznaczały się ówczesnym, charakterystycznym słownikiem, którego (na szczęście tylko ślady pozostały do dziś, chociaż zabiegi zmierzające do ograniczenia słownictwa nadal mają się znakomicie, przechodząc do świata  słowników w programach komputerowych, jak poniżej po obu wierszach uparcie zmieniających wyraz “zasłyszane” na “usłyszane”, “odnalazła” na “znalazła” i kilkanaście innych w tym tekście).

Na koniec owych poetyckich wyznań przytoczę dwa króciutkie czterowiersze z zaproszeń ślubnych:

Życzenia z okazji ślubu Ireny P. 4 luty 1978 r zawierają taki wiersz:

“Ile liści na Krzewinie
Ile wód do morza płynie
Ile dni w życiu naliczymy
Tyle Wam dziś z całego serca,
Szczęścia i Zdrowia życzymy”

 Albo inny, nieco lepszy chyba;

„A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło,
stangret, kareta, wieczór, mój frak i twój tren,
i nasze życie twarde i słodkie jak sen
nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość”

Wielu z tych piszących ludzi zdawała sobie sprawę, że ich wykształcenie i umiejętności odbiegają od tego, co uznaje się za standard w tamtych czasach. Mój teść kończył szkołę średnią będąc już wojskowym, Prowadził mnóstwo notatek z wypisami z gazet i zasłyszanymi w radio informacjami; wyraźnie widać że starał się być na bieżąco z wszystkimi tymi nudnymi sprawami, jakie drukowała wówczas “Trybuna Ludu“ i “Żołnierz Wolności“ i jakie pokolenia moje i moich dzieci omijały jak najszybciej się dało. Przypominam sobie  opowieści męża o nieustannych sporach toczonych z rodzicami, a zwłaszcza z macochą, która pracowała w domu jako  krawcowa, o wyłączanie “szczekaczki” wówczas, kiedy można było już ją wyłączać. Moja teściowa uważała, że głośnik powinien być stale czynny, ponieważ władze mogą podać jakąś ważną wiadomość, a ona jej nie usłyszy. Teść aż do samej śmierci otwierał wszystkim, którzy dzwonili do drzwi, a między innymi bandzie złodziejaszków, nastolatków którzy okradali go z posiadanej gotówki, zawsze trzymanej w kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła, mimo nieustannego napominania, aby spytał, kto dzwoni i wyjrzał przez wizjer, ponieważ teść  nie wyobrażał sobie, że można komuś nie otworzyć drzwi. Zdarzyło się to kilkakrotnie, a policja, nie tak jak za PRL, nie odnalazła sprawców. Nam to dziś wydaje się bardzo śmieszne, ale nie był on żadnym wyjątkiem w tamtych czasach. Jeżeli ktoś dobijał się do drzwi – widać miał do tego prawo i ważną potrzebę.

Wracając jednak do dokształcania się i starań, aby podnosić swój poziom. W ramach tego teść wpisywał różne teksty mające ułatwić mu np. pisanie listów. Zanim przytoczę ten tekst, dość zabawny w naszych czasach, wspomnę tylko, że porządkuję ostatnio wszystkie dokumenty po teściu i samych listów przez niego napisanych naliczyłam około 300! Rodzina i krewni, a także sąsiedzi z dawnych lat byli osobami dla niego najważniejszymi. Ponieważ losy rozrzuciły ich po całym świecie, listy te wysyłano do Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i innych krajów zamorskich. Przesyłano sobie nawzajem książki, robiono niewielkie zakupy, wysyłano zaproszenia oraz skrupulatnie rozliczano przekazane dolary.

Poniżej wzór pisania listów ułożony przez mojego teścia. Dopiero dzisiaj zrozumiałam, dlaczego zawsze wszystkie listy zaczynają się jednakowo.

 “W pierwszym rzędzie chcemy Ciebie serdecznie pozdrowić i szczerze (lub doniośle) powitać, przede wszystkim życzymy tobie dużo szczęśliwego zdrowia. Jednocześnie załączamy doniosłe – najlepsze pozdrowienia a także gorące powitania, Twojej całej rodzinie. Życzymy wszystkim Panom oraz Paniom dużo zdrowia a także wszelkiej pomyślności. Uprzejmie dziękujemy za wszystkie listy i karty świąteczne, które otrzymaliśmy. Przepraszam, że od zaraz nie odpisałem, zdrowie jest najcenniejsze w życiu każdego człowieka żyjącego, a najbardziej u dorosłych ludzi, gdy przekroczyli lat 80-90 życia, którego najbardziej pragną. Gdy mi się przypomni o napisaniu listu, to nie ma możliwości, gdy jest możliwość do napisania, to mi się ulatnia z moich myśli.”

Czytającemu te teksty wydaje się, że osoby piszące w jakiejś mierze ukrywały swoje autentycznie uczucia, przynajmniej ograniczały emocje i narzucały sobie bardzo wiele ograniczeń co do tematyki korespondencji. Wynikało to zapewne z panującej sytuacji politycznej. Osoby wykształcone zdawały sobie sprawę, że większość Polaków w tamtych czasach stosowało tzw. dwójmyślenie i dwójmowę – dla wyrażenia rzeczywistych uczuć stosowano kody, ukrywające treść prawdziwej komunikacji, których zresztą dziś już niewiele osób z późniejszych pokoleń rozpoznaje i rozumie. Bywały one bardziej lub mniej skomplikowane, odnosiły się do różnych spraw z różnego poziomu wiedzy i wykształcenia, ale zawsze służyły jednemu celowi: ukrytego zakomunikowania komuś czegoś, w taki sposób, aby osoba niepowołana nie domyśliła się prawdziwej treści.

Czasami jednak te schematy stosowane w komunikacji między ludźmi tamtych czasów pękały i oto wśród listów i wypisów z prasy, znalazła się króciutka notatka osobista, jedyna którą znalazłam. Jest ona tym bardziej przejmująca, że pokazuje człowieka w ostatnich latach swojego życia, który wbrew wszystkim nałożonym ograniczeniom zdobywa się na szczery, bez wewnętrznego cenzora, tekst. I nie pisze o strasznych przeżyciach wojennych, z powodu których według opowieści mojego męża nie mógł spać po nocach; nie pisze osobistych stosunkach z ludźmi ani o swoich poglądach, tylko wspomina pierwszą, nieżyjącą żonę, Józefę, matkę mojego męża. Nazywa ją „Kochana Józefa”, a przeżył z nią zaledwie rok, w przeciwieństwie do drugiej żony, Marii albo Marianny, z którą żyli wiele lat.

„4 listopada godzina 16,00. Siedzę samotny w mieszkaniu i tak analizuję mój smutek, jaki mnie spotkał. Jeżdżę 2 razy w miesiącu na cmentarz do moich żon oni dla mnie nic nie mówią, od powiedz to jest unich szumiący wiatr w obłokach” (pisownia autentyczna)

 (realia – pierwszy nagrobek, Józefy zmarłej w1941  r jedynie symboliczny, jej grób od wielu lat zaorany gdzieś na Ukrainie, nagrobek drugiej żony prawdziwy)

Gdy czytam, przechodzą mnie dreszcze. Czy będzie ktoś w nadchodzących czasach, kto tyle poczuje na miejscu mojego wiecznego nieistnienia, że zechce do mnie przemówić? Nawet jeśli i on nie istnieje?