Wojna w nas

Tej nocy wróciłam na wojnę. Ostatni raz przebywałam na niej jako kilkuletnia dziewczynka i zapamiętałam przede wszystkim koszmar wybuchów i wizg pikujących samolotów, fruwające strzępy kraciastego czerwono-białego obrusa i białe pierze, które można pomylić z chmurą. Kiedy obudziłam się, zrozumiałam że wojna dzisiaj jest inna. Nie jest kolorowa, jest szaro-czarna, a szmaty są bezbarwne i poszarzałe.

Mimo że te obie wojny, ta z moich koszmarów i ta rzeczywista pozornie różnią się bardzo od siebie, w gruncie rzeczy są podobne. Helikoptery nie pikują, a posuwają się statecznie, nisko i spokojnie, powoli wypuszczając grzmot i ogień. Z góry nie sypie się pierze, a kamienie i żelastwo. Krew nie jest krwią, bo obraz telewizyjny w trosce o ludzką wrażliwość zamazuje jej barwę, zaciera kształt i osobowość zwłok. Pozwala dojrzeć jedynie szczegół: fioletowy klapek, zabawkę z urwaną głową, modny but, który poleciał daleko od zwłok, lakier na paznokciach ofiary, rozsypane ziemniaki z rozdartej reklamówki. 

Widzę i wiem, że najmniej szans mają zwykli ludzie, tym gorzej ma ten, im jest starszy i mniej sprawny albo nieogarnięty lub niefrasobliwy. I ten, kto nie wyjechał na czas – gdy wszystko dookoła było jeszcze spokojne i tylko oni wyczuwali, że coś wisi w powietrzu.

Dzieją się rzeczy wielkie

I straszne

Ale rzeczy małe

Też bywają straszne

Wolę małe

Ale nie one mnie wybierają

Zaliczam więc małe do delikatnych i łagodnych

Mimo że

Bo coś wielkiego musi zawsze się spierać z czymś małym

Małe słupki muszą ograniczać przestrzeń

Robią to lepiej niż duże pylony i wielkie wydarzenia

Zachowują więcej nas z nas.

Zatraciłam już zdolność przewidywania. W cichej nadziei, że moje życie dobiegnie w spokoju i męczącej jednostajności, jak w letarg zapadałam w marzenie o bezbolesności nieuchronnego końca. A tymczasem…

Słyszę dzisiaj w telewizji wypowiedź kogoś, że w Polsce mamy 2 miliony wolontariuszy i że siedemdziesiąt kilka procent spośród nich nie przestanie pomagać uchodźcom, dopóki będzie taka potrzeba. Co się stało więc z tymi młodymi ludźmi, którym zarzucano odklejenie się od rzeczywistości i życie w bańkach? Dlaczego wrócili na ziemski padół opuszczając wygodne gniazdka sztucznych przestrzeni?

Czyżby odkryli, że nie jesteśmy tym co jemy, a tym co robimy, naprawdę i namacalnie? A może dowiedzieli się, że robienie czegoś konkretnego na rzecz innych ludzi na swój sposób, nie ustalony i nakazany przez innych, daje poczucie bliskości i szczęścia, o które tak trudno w czasach, gdy szczęście uważa się za coś, co się każdemu należy bez względu na zasługi i wysiłki. Co najdziwniejsze, niektórzy przekonują się, że ponoszenie pewnych kosztów osobistych i psychicznych, wynikających ze starć różnych osobowości, kultur i przyzwyczajeń, samo z siebie przynosi satysfakcję z pokonania własnych ograniczeń. Ci którzy Goszczą uchodźców w swoich domach, odczuwając z tego powodu dyskomfort, czynią jednakże wysiłki, aby przemóc swoje negatywne wrażenia, czasem nawet niepotrzebnie i nadmiernie siebie ograniczając. Satysfakcja płynąca z własnych utrudnień na rzecz innych osób, które dotknął los jest czymś widać niezbędnym dla człowieka, choć o tej niezbędności zapomnieliśmy.

Z tego punktu widzenia nie tylko uchodźcy, ale i my odnosimy korzyści z naszych postaw i postępowania. Małe rzeczy zachowują więcej nas z nas.