Szkolniaki

Na fotografii: Rok 1947 Kasia w I klasie szkoły podstawowej (zdjęcie z próbnej odbitki, mało czytelne, poprawione przez Ewę Zofię Wojtasik) Fartuszek z podszewki i tornister z tektury, kwiaty przy których stoję, to moje ulubione floksy

Kolejnym, po niemowlęcym i wczesnodziecinnym etapie życia dziecka jest czas pójścia do szkoły. Cofnę się tutaj wiele lat wstecz, do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego, kiedy w wieku pięciu lat i dziewięciu miesięcy zostałam przyjęta do pierwszej klasy szkoły podstawowej.

Jak wyglądały wówczas szkolne klasy? Nie było stołów, tylko ławki z litego drewna z lekko nachylonymi pulpitami i tzw. kasetkami pod spodem, do których wkładało się książki i zeszyty. Szkolne meble musiały być solidne, żeby wytrzymać najrozmaitsze pomysły ówczesnych dzieci, które nie były tak spokojne i dobrze wychowane, jak dzisiejsze. W okresie powojennym wszyscy szaleli, a zwłaszcza dzieci, co na razie ułamkowo znamy z okresów poluzowania zakazów w czasie panademii.

Ławki malowano na zielony lub czarny kolor, farbą ponoć dziecioodporną, co nie zmieniało faktu, że te nożem i szpikulcami od cyrkli wyrzynały na nich najrozmaitsze wzory i napisy. Szkolna ławka i szkolna ubikacja były wówczas czymś w rodzaju muru, postawionego tylko po to, aby dziecko mogło wyładowywać na niej swoją energię, a zwłaszcza jej nadmiar. Napisy na ławkach zamalowywano tylko raz w roku, podobnie jak raz w roku kupowano dzieciom tekturowe tornistry, które były przeznaczone dla uczniów na dźwiganie książek i szkolnych przyborów. Na zdjęciu ja mam na plecach taki tornister. Teczki pozwalano nosić uczniom dopiero w starszych klasach. Nie muszę dodawać, że niewygodne teczki były jednak przez dzieci dobrem upragnionym.

Ławkę zaopatrzono w otwór, wydrążony celem wstawiania doń szklanego kałamarza. Do kałamarza tego pani woźna szkolna każdego ranka nalewała stosowną ilość atramentu; na tyle dużo, żeby wystarczyło dziecku do końca dnia, a na tyle mało, żeby nie zostawało dzieciom do zabawy i wychlapywania, chociaż atrament wlewano do kałamarzy dopiero w starszych klasach, chyba od trzeciej wzwyż. 

Oczywiście w tamtych czasach nie było długopisów; w niższych klasach pisano ołówkiem, a tylko czasem pozwalano na używanie ołówka kopiowego, który zamoczony (albo pośliniony) dawał fioletowy kolor i mimo rozmazywania, nie dawał się wytrzeć gumką. Pozwolenie na użycie ołówka kopiowego, a potem pióra i atramentu, podobnie jak zamiana tornistra na teczkę stanowiło pewien ważny etap dojrzewania w życiorysie szkolnika. O ile dobrze pamiętam następowało to w III klasie.

Szkolne ławki, od strony nauczyciela, (któremu przysługiwało biurko, czasami na podwyższeniu), były mniejsze od tych, które znajdowały się na końcu klasy. Takie odróżnienie wielkości ławek było konieczne, ponieważ w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym do klas pierwszych uczęszczały także dzieci, a właściwie prawie dorośli tzw. “przerośnięci”, którym wojna przeszkodziła w nauce czytania i pisania. W mojej klasie na ostatniej ławce siedziało dwóch wąsatych chłopców/mężczyzn, którzy podobno przyszli do szkoły z partyzantki. W ostatnich ławkach sadzano także dzieci, które nazywano określeniem dziś mocno uwłaczającym, ale zwyczajnym wówczas – “kalekami” albo opóźnionymi w rozwoju  (umysłowym lub ruchowych albo innym), po to, żeby nie przeszkadzały innym dzieciom, jeśli nawet nie były w stanie niczego się nauczyć.

Za moich czasów pamiętam jeszcze innych lokatorów ostatnich ławek oprócz “partyzantów”, także grubego i wielkiego chłopca, który prawie nic nie mówił oraz dziewczynkę, jak najbardziej wygadaną i złośliwą, ofiarę choroby heine medina, z uschniętą jedną nogą, ujętą w szynę i specjalny but ortopedyczny. Nazywała się Ada I miała kłopoty ze wstawaniem, dlatego więc posadzono ją w ostatniej ławce, żeby nie przeszkadzała innym dzieciom i/albo żeby inne dzieci nie przeszkadzały jej. Ady nikt nie lubił, ponieważ była bardzo niemiła w stosunku do reszty dzieci w klasie. Dzisiaj na takie osoby patrzymy w inny sposób; zdajemy sobie sprawę, że ich nieprzyjazność w kontaktach z otoczeniem wzięła się z  stosunku otoczenia do niej i innych “kalek”. Zajmowanie ławek z tyłu stanowiło pewną degradację w hierarchii dzieci i Ada, choć wysoka w stosunku do innych, zapewne to odczuwała.

Do grona kalek zaliczano także mnie, ponieważ byłam leworęczna. Siedziałam po środku rzędu,  zazwyczaj sama w ławce, ponieważ pisząc, trącałam łokciem sąsiadkę. Muszę dodać, że dziewczynki siedziały zawsze z dziewczynkami, a chłopcy z chłopcami. Nasza pani wychowawczyni tylko za karę sadzała czasem dziewczynkę z chłopcem w jednej ławce i był to największy wstyd, jaki mógł dotknąć delikwenów. Ponieważ obok mnie było zazwyczaj wolne miejsce, sadzano tam często chłopców za karę. Powodowało to dużą nieprzyjaźń między nami oraz często rękoczyny z ich strony. Niestety, uderzona przez kogoś, nie potrafiłam mu oddać mimo nauk mojego taty oraz napomknień wychowawczyni. Śmiano się ze mnie, że zamykam oczy, podnoszę pięść i wołam: uciekaj bo mam zamiar cię uderzyć.

W szkole nie było szatni; wieszaki na ubrania stały wzdłuż jednej ze ścian klasy. Najczęściej był to długi na całą szerokość sali stojak z dwiema poprzecznymi belkami – górną, przeznaczoną na czapki i worki z butami, dolną na płaszcze dziewczynek i kurtki chłopców (dziewczynki wówczas nie nosiły kurtek).

W workach noszono kapcie do szkoły, a potem wkładano do nich buty, często brudne i zabłocone. Częste bójki między dziećmi na przerwach odbywały się czasami z użyciem  worków, których uderzenia były bardzo bolesne, a czasem zostawiały ubłocone ślady na fartuszkach (nosiły je zarówno dziewczynki, jak i chłopcy).

W szkole obowiązywało noszenie fartuszków, zarówno dziewczynki jak i chłopców. Szyto je z najtańszego, granatowego materiału podszewkowego i zazwyczaj robiły to matki, bo tak wychodziło taniej, ale nie zawsze dawało dobry rezultat. Dokupywano do nich tylko białe kołnierzyki, które zmieniano co dzień i które dzieci same prały i prasowały. Pod koniec roku nitki w tych fartuszkach były powyciągane a same fartuszki zmechacone i przetarte w wielu miejscach. Żadne z dzieci ich nie lubiło.

Ze mną do szkoły chodziły dzieci, dziewczynki pochodzące z rodzin przybyłych w ramach repatriacji z terenów b. Związku Radzieckiego, gdzie dzieci nosiły fartuszki białe, z falbankami, podobne do fartuszków kelnerek czy pokojówek. Ta odmienność, jak i sposób mówienia odróżniało te dzieci od pozostałych, co miało wpływ na to, że im dokuczano. Po miesiącu czy dwóch, zazwyczaj ich rodzice wystarali się o nasze, polskie brzydkie fartuszki, a dzięki temu reszta dzieci przestała je wyśmiewać. Język w tym przypadku stanowił mniejszą przeszkodę w integracji niż fartuszki.

Szkolnych stresów było dużo. Od razu na myśl przychodzą mi: wizyta u dentystki szkolnej, lekcje religii z katechetką, która lubiła bić dzieci linijką po łapach – nie po spodniej części, a po wierzchniej, bardziej unerwionej, wizyta u szkolnej higienistki, sprawdzającej, czy dziecko nie ma wszy oraz podającej raz w tygodniu całym klasom na tej samej łyżce tran. 

Zacznę od dentystki. Jej pomocnica przychodziła do klasy na lekcje i wywoływała delikwenta. W tamtych czasach wiertła do borowania zębów nie były elektryczne, a na pedał, który dentystka przyciskała z różną siłą i w różnym tempie. Stanowiło to dodatkową udrękę dla dziecka, ponieważ ból w borowanym zębie zwiększał się i przygasał w rytm ruchów dentystki. W sprawach higieny dodam jeszcze, że płukało się buzię wodą z tej samej szklanki, z rozpuszczonymi w niej kalii hipermanganicum, fioletowymi kryształkami, których używano także do mycia odwrotnej strony ciała dziewczynki. Zużyty roztwór zmieniał piękny, fioletowy kolor na brzydki brązowy, po czym poznawano, że jest „brudny”

Jeżeli jesteśmy już przy higienie, to zajmę się innym stresem z powodu higienistki. Mieszkałam w Warszawie, dużym mieście, której mieszkańcy większości byli osobami niedawno powracającymi z różnych miejsc Polski i świata. Wiele dzieci miało wszy i ich przede wszystkim szukała higienistka. U mnie w domu mówiło się, że wszy mają osoby, które nie przestrzegają higieny, ale sprawa nie była tak prosta. Często wszy miały dzieci przyjaźniące się z innymi, rozmawiające ze sobą bez zachowania dystansu, szepczące z ucha na ucho do siebie na lekcjach. Jednak odkrycie wszy u dziecka na głowie było bardzo stresujące. Po pierwsze wszyscy z takiego dziecka wyśmiewali się, po drugie czekała go nieprzyjemna część wizyty higienistki. Na głowę dziecka wylewano mnóstwo śmierdzącego płynu zwanego “sabadylą” i zawijano ją w ręcznik. Z tym ręcznikiem na głowie należało siedzieć do końca lekcji, a więc cała szkoła, nie tylko klasa, wiedziała, kto ma wszy w tym dniu. Był to ogromny wstyd, a w dodatku wracało się do domu z głową owiniętą ręcznikiem i każdy przechodzień na ulicy mógł się domyślić dlaczego dziecko ze szkoły wraca z ręcznikiem na głowie. Jednak w rodzinach wcale nie było lepiej – zazwyczaj golono dziecku głowę “na łyso” zarówno chłopcom jak i dziewczynkom. Ja raz miałam wszy, ale na szczęście moja mama nie poszła po linii najmniejszego oporu i pracowicie wyłuskała wszystkie wszy i gnidy z moich włosów po struciu robactwa, tak że nikt o tym nie wiedział. Przyjaciółka, od której złapałam robactwo, miała gorzej, bo hodowała sobie długie warkocze, ale także jej mama nie obcięła włosów, tylko iskała ją przez kilka dni, nie posyłając do szkoły pod pozorem choroby.

Higienistka była także szafarką ohydnego, śmierdzącego tranu; jak podejrzewam dziś, stojącego zbyt długo i przez to zjełczałego. Czasami trafiał się świeży tran i wówczas jego przełykanie nie było takie odrażające. Tran podawano dzieciom z jednej łyżki, widelcem nabijano kawałek chleba lub trochę kwaszonej kapusty, przygotowanej wcześniej na talerzu i wyjętej ze stołówkowej beczki. Chleb nie pomagał na wstręt związany z piciem tranu, kiszona kapusta była znacznie lepsza, im kwaśniejsza I starsza, tym lepiej maskowała smak. Dzieciom tłumaczono, że to wszystko po to, żeby nie zachorowały na krzywicę, na którą w owych czasach chorowało sporo dzieci. W szkole łatwo było je rozpoznać po krzywych nogach, tzn. jak to nazywano “na beczce prostowanych”. Koleżanki i koledzy z klasy byli dobrym przykładem dla tych, którym tran nie smakował i w których musiano go wmuszać przemocą. 

Przemoc polegała na przytrzymaniu głowy dziecka I zatkaniu jego nosa oraz wlaniu płynu do buzi. Z dzisiejszego punktu widzenia może się to wydawać czymś obrzydliwym, jednak wówczas, w czasach gdy dzieci za karę klęczały w kącie klasy lub stały przez całą lekcje i od czasu do czasu szarpano je za uszy, było czymś zwyczajnym, nie wartym zwracania szczególnej uwagi.

Napisałam, że z dzisiejszego punktu widzenia jest ta przemoc szokująca, ale przecież była w jakiś sposób uzasadniona. Prozdrowotna edukacja społeczeństwa była nikła i pełna przesądów, a istotnie brak witaminy D w diecie dzieci w okresie wojny powodował liczne schorzenia, między innymi tak zwaną krzywicę. Dzisiaj o takiej jednostce chorobowej nikt nie słyszał, choć znamy szkorbut wynikły z braku witaminy C, ale raczej z powieści o piratach i długich morskich wyprawach. Czyż więc lepiej nie było przymuszać dzieci do łykania świństwa z jednej łyżki dla całej klasy, czy też pogodzić się z kolejnymi dziećmi o krzywych nogach i innych dolegliwościach? 

Kiedy wydaje nam się, że jest to tylko historia, która nie powróci, musimy zmierzyć się z koniecznością szczepień przeciw nowej pandemii. Na razie szczepi się wyłącznie ochotników, ale co będzie z resztą ludzi niechętnych, jeżeli poziom wyszczepienia nie osiągnie magicznych 70% populacji, a więc nie zabezpieczy pozostałej części przed chorobą? Czy i jakiej przemocy można i trzeba będzie użyć i na ile będzie ona uzasadniona? Dla dobra wszystkich, oczywiście. Ze szczepieniami w tamtych latach nie mieliśmy żadnego kłopotu, nikt ich nie kwestionował, ale to tylko dlatego, że wszyscy znali śmiertelne skutki wielu dziecinnych chorób, o których dzisiaj mówi się z lekceważeniem, bowiem w młodszych pokoleniach nikt nie znał człowieka na nie chorującego, jednocześnie bojąc się skutków koronawirusa. Zadziwiająca niekonsekwencja! Nasze zachowania stadne nadal są prymitywne i nieoczekiwane. Zdawać się może, że ludzkość jako całość nie uczy się na własnych błędach.

Poniżej: zdjęcie mojej I klasy (beze mnie)