Wstąpił do piekieł, po drodze mu było…

Kiedy będąc małą dziewczynką uczęszczałam na lekcje religii, krótko po wojnie  odbywające się jeszcze w szkole – zanim ustrój usunął je z niej na wiele lat – pełna złości i nienawiści do złej katechetki, karcącej dzieci drewnianą linijką po wierzchu dłoni (nie po spodzie, jak pokazują nieraz w filmach!), w odruchu dziecięcej złości i chęci bluźnierstwa (ale niezbyt groźnego, nie takiego, żeby nie można się było potem z niego wykręcić), tak recytowałam wyznanie wiary – uzupełnione o moje prywatne szyderstwo.

Nie wiedziałam, że przyjdzie mi za to teraz odpokutować.

Istotnie, piekło przychodzi zazwyczaj “po drodze.

Ale zacznę od początku. Korzystając z tego, że w erze zdalnych porad lekarskich nie trzeba wybierać się tam na własnych, mało sprawnych nogach, odświeżyłam w poradni przeciwbólowej pewnego szpitala swój zapis sprzed kilku lat. Testowałam wówczas jeden zestaw leków przeciwbólowych, który nie przyniósł żadnego rezultatu, chociaż wiązał się z uciążliwymi dojazdami i długim oczekiwaniem na korytarzu i wreszcie, wskutek niemożliwości dojazdu i długiego przebywania w pozycji siedzącej, zaniechałam tych wizyt. Teraz postanowiłam do nich powrócić, zwłaszcza, że ból coraz bardziej przeszkadzał mi w codziennym życiu, a używane  leki powodowały inne dolegliwości. Najbardziej jednak zależało mi na jak najdłuższej względnej samodzielności: wstać, umyć się, przebrać, coś ugotować i zjeść. I usiąść do komputera. Pisać. Czytać inaczej niż z wysięgnika nad głową. Spać w kilku innych pozycjach niż “strzałki” na prawym boku. Niewiele. To, że trzy lata nie wyszłam z mieszkania, nie liczy się, mam małe wymagania. Żyje moja głowa – reszta jest na jej służbie i ma jedno zadanie – nie przeszkadzać.

Problemem wizyt w przyszpitalnej przychodni było permanentne rozproszenie ich uczestników. W maleńkiej przestrzeni dwóch pokoików, nie większych niż po 8 m kw, kłębiło się dwoje lekarzy anestezjologów, pielęgniarka, dwoje pacjentów, inne osoby odbierające recepty. Nie wszyscy na wózkach mogli się przecisnąć przez wąskie drzwi. Dwa telefony dzwoniły nieustannie. Młyn, którym moja pani doktor kręciła, nie należąc do najbardziej ogarniętych osób, często wymykał się spod kontroli, zwiększając opóźnienia do jednej lub dwóch godzin. Inną  kwestią było to, że utrudniał to system zapisów – po dwie osoby co 15 minut na lekarza (4 osoby na raz), teoretycznie w parach: jedna miejscowa, jedna spoza Warszawy, a tamte często przysypiały w korytarzu już od rana .

Teraz problem kontaktu z pozoru wydawał się łatwiejszy, ale stał się głównym. Nie można było reagować na to wszystko, co działo się w tle; trudno było przez telefon coś wyjaśnić, gdy lekarz prowadził jednocześnie rozmowę z innym pacjentem, pielęgniarką i kimś jeszcze, a z dźwięków trzeba było się orientować jaka jest akcja. Dodzwoniłam się od lipca kilka razy i udało mi się przetestować trzy zestawy leków – niestety bez działania przeciwbólowego za to z licznymi niemiłymi skutkami ubocznymi. Jeden z zestawów był ten powtórzony sprzed lat.

Przy ostatnim uprzedzono mnie, że lek uzależnia. Odpowiedziałam pani doktor, że nie ma znaczenia w moim wieku, wszak w grę wchodzi zaledwie parę lat wg statystyk. Przyjęła do wiadomości i już rozmawiała z kimś innym. Szpitalny anestezjolog. Jasne. Telefon piknął i miałam zdalną receptę.

Od początku lek nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Bolało jak dawniej (zwłaszcza, że szły deszcze i ochłodzenie), a pojawiały się nieoczekiwane ujemne skutki. Jakieś rozsynchronizowanie oczu, podwójne widzenie umożliwiające czytanie, nawet mimo skrajnego powiększenia obrazu na tablecie, nadmierna senność (przesypiałam większą część dnia), płynowstręt i jadłowstręt. Nawet do wypicia łyka wody musiałam się zmuszać. Jedna z rąk popadała w niekontrolowane drżenie, zwłaszcza wówczas, gdy musiałam się czegoś przytrzymać, by na przykład wstać z łóżka lub zmienić pozycję. I sny. Prawdziwe koszmary, stopniowo zmieniające się  w wizje. Śmiać mi się chciało, że nazwa leku nawiązywała do egzystencji – jakby bez tego wszystkiego życie nie mogło istnieć. Pani doktor poleciła mi zmniejszyć dawkę, bowiem lek nie działał. Samowolnie przestałam go brać gdy totalnie straciłam kontrolę nad sobą..

Początkowe koszmarne sny przerodziły się  w wizje na jawie. Muszę tu zaznaczyć, że jak wszyscy pisarze, mam przyjazne stosunki z własną podświadomością, nie jest w stanie przestraszyć mnie byle co. Tym bardziej, że przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że wizje są wytworem mojego mózgu, który zbyt szybko (jak na mój gust) przywykł do serwowanego mu zestawu chemikaliów, ale który szybko – jak wierzyłam – się z nich wyzwoli.

Tymczasem wizje komplikowały się. Były to prawie bez wyjątku twarze. Różne i różnego rodzaju – zaczerpnięte z wielu źródeł. Były więc szkice twarzy starców, sporządzane piórkiem przez jakiegoś średniowiecznego malarza, a właściwie fragmenty twarzy, zdjęcia z prasy, filmów, reprodukcje malarstwa, twarze moich bliskich zmarłych, a nawet jakichś koleżanek ze szkoły podstawowej, dawno zapomnianych. Nie zwracały mojej uwagi oczy tych twarzy, a może ich nie miały. Miały za to usta z wydatnymi wargami i z grymasami wyrażającymi całą gamę dezaprobaty. Mówiły coś bezgłośnie, ale skrzywienie ich ust wystarczało za słowa. Za to ja, czegokolwiek bym nie powiedziała – do nich nie trafiało. Zero reakcji.

To ciekawe, jak wszystkie te postaci potrafiły wybrać z mojego wnętrza pasujące do siebie ostrosłupy, a każdy z nich był moją złą cząstką. Twarze, a właściwie ich wargi upokarzały mnie, udawadniały w swój bezgłośny sposób jaką nikłą i nikczemną jestem istotą, jak bardzo nie zasługuję na dalsze życie, ile krzywd wyrządziłam samym swoim egzystowaniem, nawet bez złych, albo wręcz żadnych zamiarów. To nic, że wszystko było nieprawdopodobne, że jakieś dzieci(nieistniejące) koleżanki(istniejącej) pozamieniałam na pół-taczki pół-ludzi, a potem odpiłowałam tym cyborgom koła, nic to, że wiedziałam, jakie to nieprawdopodobne i nierzeczywiste – ale wywołana emocja, uczucie przygnębienia i głębokiej winy zostawało i osadzało się coraz głębiej.

Prawie nie budziłam się. Nie jadłam, nie piłam; łyk wody nabranej dla zwilżenia ust wypływał kącikiem ust, a ponieważ leżałam stale na prawym, mniej bolącym boku, po tej stronie warg zrobił mi się liszaj, podobnie jak i zaognił się kącik oka od wypływających łez. Przestałam panować nad ciałem ale na szczęście starczyło mi rozsądku, żeby się zabezpieczyć. Pani sprzątająca przychodziła dwa razy w tygodniu i robiła wokół mnie porządek. Dałam jej kartkę z telefonami rodziny, a na pytanie, po co, odpowiedziałam, że jeśli mnie już nie będzie. Naiwnie spytała: przecież sama pani nie da rady wyjść, ale tylko mruknęłam coś – nie miałam siły niczego jej tłumaczyć. 

Najgorsze były dwa dni, kiedy leżałam w pełni przekonana, że powinnam umrzeć aby “wszystko było w porządku na świecie”.

Z tego przekonania wyrzucił mnie (dosłownie) mój syn, który przywiózł nowe łóżko z działającymi elektrycznie sterowanymi podnośnikami w miejsce poprzedniego, wygniecionego z dołami i górami i źle działającą poklejoną plastrem okablowaniem. Zakłębiło się w mieszkaniu, kazali mi sprawdzić czy wszystko działa i już ich nie było. Nie zauważyli chyba, że ze mną coś nie tak.

Na chwilę wymyślone twarze wymazały twarze rzeczywiste. Zrobiłam im zdjęcie telefonem, żeby mieć dowód, kto istnieje i zaczęłam wracać do życia. Najpierw nauczyłam się pić, potem jeść zmiksowane zupy z warzyw, jakie w międzyczasie nie zgniły, powyrzucałam popsute rzeczy z lodówki, powoli robiłam coś koło siebie, kazałam sobie obciąć włosy i spodobałam się sobie po tych postrzyżynach.

Po dwóch dniach zginęły już nie tylko usta pokrzywione w złośliwych grymasach ale i ch właściciele – twarze. Po kolejnych dwóch zniknęły senne koszmary i przestałam śnić, albo sny pamiętać. Z twarzy zeszła opuchlizna, zgoiły się bruzdy od śliny i łez i znowu jestem – jak na moją rzeczywistość – prawie jak nowa.

Przeczytałam do końca książkę i przejrzałam internetowe wydania gazet. W jednej z nich czytałam o podłączaniu osób do respiratorów, dlaczego są w śpiączce farmakologicznej, jak to wygląda ze strony chorego. Zastanowiłam się: A jeśli ci ludzie w śpiączce cierpią, jeśli widzą duchy żywych, zmarłych, a nawet dzieł sztuki, jeśli przeżywają zmasowany atak wszystkich sił na siebie i nie mogą dać znaku życia? Powiedzieć, jak cierpią. Doczekać się śmierci, jak ja miałam przez dwa najgorsze dni?

Pod żadnym pozorem nie chcę być podłączana do takiej maszyny.

Kilka dni wcześniej – 6 października – Mars zbliżył się do Ziemi na minimalną odległość ok. 62 mln km.  Ścisła opozycja Marsa do Słońca wypadała 13 października.

1 myśl w temacie “Wstąpił do piekieł, po drodze mu było…

  1. Wiadomo nie od dziś, iż sekudnicy i sekudnice żyją dłużej. To stresujące Ciebie Kuzynko urządzenie ma na celu wzmocnić , albo nawet zastąpić pracę płuc, to znaczy, żeby do naszego organizmu przedostawał się życiodajny tlen. Nic nie zrobi respirator z Twoją Duszą. Duszy da impuls, żeby nie kończyć żywota .. i o to się rozchodzi. Bądź dzielna, bo nikt inny Ciebie w tej walce nie zastąpi. A ten Mars, który się zbliżył do ziemi, tak mi podniósł ciśnienie, że musiałem się odwodnić.

Możliwość komentowania jest wyłączona.