Czarnobyl

Powodzenie serialu Netfliksa, ukazującego  sfabularyzowaną opowieść o katastrofie elektrowni w Czarnobylu (tak nazywano wówczas to miasto, nie Czernobyl, jak w filmie), skłania mnie do przywołania moich wspomnień z kilku dni po niej (wcześniej nic nie było wiadomo, że takie wydarzenie miało miejsce).  Ja nie wiedziałam o nim  jeszcze 1 maja 1986 roku, tj pięć dni po katastrofie. Dlaczego dzień ten tak dobrze zapamiętałam?

Miałam 44 lata i ze swoim zakładem pracy udałam się na pochód pierwszomajowy. Były to czasy, kiedy pochody, w których udział teoretycznie był dobrowolny, w praktyce jednak był przymusowy, bowiem nieobecność wiązała się z mniejszymi lub większymi dolegliwościami: pomijaniu w nagrodach, nieprzyjemnych uwagach, obarczaniu dodatkową pracą itp. Wszystko zależało od tego, jaką pozycję zajmowało się w porządku dziobania w swojej pracy – niektórym udawało się uczestnictwa uniknąć, inni musieli liczyć się z silnym naciskiem. Dyrekcje zakładów były rozliczane z pierwszomajowej frekwencji – starały się więc ją zapewnić wszelkimi metodami.

Ja tego dnia czułam się bardzo źle. Pogoda była wspaniała, słońce prażyło, ja zaś nie znosiłam upałów, a zwłaszcza czasu wyczekiwania na gorącym asfalcie, aż gromadzący się pochód ruszy. Nagłośnienie ulicy Marszałkowskiej (na każdym słupie megafon) powodowało dodatkowy ból głowy okraszony mdłościami. Koledzy i koleżanki stali i plotkowali, jak to zwykle czynili przy rozmaitych nudnych okazjach spędów, dla wysłuchania tego, co mieli do powiedzenia oficjele, a było to do bólu nudne i przewidywalne, choć koleżanki cieszyły się ze słońca i możliwości opalania. W końcu moje szefostwo zlitowało się nade mną i udało, że nie widzi, gdy wysunęłam się z tłumu i opuściłam nasze miejsce zbiórki.

Nie poszłam wtedy do domu, a pojechałam na działkę pracowniczą, 300 m kwadratowych na obrzeżach Warszawy, gdzie miałam porzeczki, maliny, pomidory i ogórki oraz mnóstwo terenu do wyplewienia chwastów. Tym razem planowałam motyczkowanie między krzakami malin, ale z powodu bólu głowy i mdłości szło mi marnie. Machając motyką, zawadziłam ręką o krzak i na przedramieniu zrobiłam sobie kolcem rysę, prawie na całą długość ręki. Rysa ta, owe zadrapanie (co ważne), nie utoczyła nawet kropli krwi. Goiła się jednak (zresztą bezboleśnie) kilka tygodni i zostawiła po sobie bliznę widoczną kilka lat. Podobno właśnie wtedy nad Warszawą było największe stężenie pyłów, przywianych znad wybuchłej elektrowni.

Następne dni zdominowało poszukiwanie tzw. płynu Lugola, który jeszcze po kilku dniach można było już bez problemu zaaplikować sobie w przychodniach, choć nikt nie wiedział, że jest to już musztarda po obiedzie. Mnie ktoś powiedział, że hormon, który zażywałam w związku z nadczynnością tarczycy zastąpi płyn, więc na szczęście go sobie odpuściłam. Nie wiedziałam, że jestem bardzo silnie uczulona na jod, co wyszło na jaw podczas jakiegoś badania z podaniem kontrastu w późniejszych latach, gdybym wypiła to świństwo, mogłabym przenieść się na tamten świat. Nie wiadomo ile osób sobie nim bardziej zaszkodziło, niż pomogło.

Właściwie dopiero po 1 maja ludzie zaczęli szeptać i przekazywać sobie wiadomości o katastrofie. Oficjalna informacja głosiła, że to bajdy i niczym nieuzasadnione plotki. Jednakże (wówczas miało to wymiar pozytywny) każdej plotce wierzono bardziej niż wiadomościom oficjalnym – co zostało nam, jako społeczeństwu do dziś. Ja osobiście nie dziwię się licznym teoriom spiskowym, krążącym po internecie – wiarę w nie wyssano z mlekiem matek i babek w czasach, gdy wiedzę o prawdziwych wydarzeniach zdobywało się innymi drogami, niż oficjalne.

W Polsce wszyscy na ogół zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ze sobą energia atomowa, uczono tego dzieci na lekcji PW lub potem PO (przysposobienie wojskowe, przysposobienie obronne) wraz z nauką obsługi karabinu kbks i strzelania z niego. Jednak na Ukrainie było trochę inaczej.

W późnych latach osiemdziesiątych byliśmy z mężem u rodziny zamieszkałej w tamtej okolicy. Jedna z kuzynek, z dwojgiem dzieci, rozwiodła się z mężem. Po katastrofie w Czarnobylu werbowano młodych ludzi do prac przy usuwaniu skutków katastrofy. Ukraińcy uważali to za bardzo dobrą okazję. Okres przymusowej służby wojskowej wynosił tam 3 lata, ale młodzi ludzie, którzy się zgłaszali do prac mieli odbywać ją tylko przez 1/2 roku (w Polsce w tamtym czasie trwała 2 lata). Był tylko jeden warunek – żołnierz musiał mieć dziecko (niekoniecznie ślubne, ale uznane przez ojca). Ten sam warunek dotyczył innych ochotników. Ich rodziny miały otrzymywać specjalne dofinansowanie i inne korzyści. Wówczas rozwiedziony mąż naszej kuzynki wziął z nią z powrotem ślub. Oboje liczyli na spore pieniądze, którymi mieli podzielić się po połowie. Jednak w rezultacie wszystko otrzymała kuzynka, ponieważ mąż po pół roku zmarł na chorobę popromienną.

Wspomniałam, że w Polsce mieliśmy inne podejście do energii atomowej. Wyrastaliśmy w przekonaniu, że czeka nas nieuchronna wojna z użyciem broni atomowej i jako młoda dziewczyna uważałam, że będę żyła krótko, ponieważ śmierć w wyniku bomby rzuconej przez imperialistów jest nieuchronna i nastąpi wcześniej czy później. Przygotowywano nas do tego, budowano schrony przeciwatomowe, może nie aż tak i tyle, jak w Rumunii. Z tego powodu jednak nikt z Polaków chyba nie zgłosiłby się dobrowolnie do takich prac. Na temat bezpieczeństwa elektrowni atomowych w ZSRR,a zwłaszcza tych na terenie Ukrainy, krążyły niedobre pogłoski, jednak mój mąż, inżynier budownictwa wodnego i energetycznego podjął pracę przy rozbudowie elektrowni atomowej w Nietiszynie (Ukraina). Nie było tam podobno nigdy żadnej awarii (do 2018 r. -https://echodnia.eu/swietokrzyskie/awaria-elektrowni-atomowej-chmielnicki-na-ukrainie-czy-grozi-nam-skazenie/ar/12821346), jednak mój mąż po dwudziestu paru latach zmarł na białaczkę, a jego koledzy, których znałam, znacznie wcześniej. Ci, o których wiem więcej, mieli różne odmiany raka.

O życiu na „pasiołku” – osiedlu polskich budowniczych elektrowni w Nietiszynie i o przeżyciach ukraińskiej części rodziny w czasie Czarnobyla  pisałam na swoim blogu:

w październiku 2012 r, http://www.taraka.pl/atomka

w marcu 2014 r. http://www.taraka.pl/odjechane_teksty_o_ukrainie

w marcu 2014 r. http://www.taraka.pl/co_uslyszalam_przy_kobiecym

i może jeszcze w innych miejscach, nie pamiętam.

Poniżej fragmenty dziennika telewizyjnego o wizycie oficjeli w Nietiszynie.

https://echodnia.eu/swietokrzyskie/awaria-elektrowni-atomowej-chmielnicki-na-ukrainie-czy-grozi-nam-skazenie/ar/12821346