Takie kategorie, jak dobro, zło, sprawiedliwość, uczciwość, odwołują się do odwiecznej formy myślenia przez wartości. Kiedyś były ugruntowane moralnie. Dzisiaj język wartości bądź zanika, bądź przez zaliczanie do sfery banalnej banalności, albo wynaturza się, wkraczając do politycznych nazw, reklam, lub pośledniejszej literatury rozrywkowej, albo przybiera postać piłeczki do żonglowania, pustą, skostniałą atrapą; nie niesie ze sobą niczego rzeczywistego, często staje się satyrą lub drwiną. Czy Prawo i Sprawiedliwość to istotnie dobre prawo i rzeczywista sprawiedliwość? Czy dobra zmiana ma rzeczywiście w sobie coś dobrego? Czy nadciągające zło, to raczej kategoria z gry internetowej, niż przewidywanie przyszłości? Czy „chodząca uczciwość”, to przypadkiem nie określenie jednej z wielu form ludzkiego dziwactwa?
Możemy to łatwo sprawdzić, przyglądając się używaniu słów z tych kategorii w życiu codziennym. Jeśli ktoś powie do ciebie „dobry człowieku” albo, jeszcze gorzej, „dobra kobieto”, możemy być pewni, że nie darzy cię szacunkiem. Raczej uważa cię za kogoś niskiego intelektu lub gorszej kondycji społecznej, kogoś sobie poddanego, komu wydaje się polecenia, z grzeczności noszące pozór prośby. W istocie uważa cię za kogoś zgoła nieważnego, komu wystarczy machnąć przed oczami świecidełkiem pozornej aprobaty, aby zapewnić sobie bezkolizyjne spełnienie życzenia.
Osoby prawdziwie dobre najczęściej , przynajmniej na którymś etapie życia, bywają nieszczęśliwe. Tak jakoś bywa, że dobroć skłania ludzi mniej lub niezbyt dobrych do wykorzystywania nadarzającej się okazji, a więc kogoś, kto z definicji uważany jest za niezdolnego do wyrządzenia zła. Dobry człowiek nie pobije cię, nie zwymyśla, nie okradnie; nie jest zdolny do wyrządzania zła, więc nie trzeba się z nim specjalnie liczyć, można go bezkarnie wykorzystać, wycisnąć i zostawić w jego samotnej, niedocenianej drodze przez życie.
Są dwie drogi na, chwilową przynajmniej, odmianę naszego, jako społeczeństwa, stosunku do kategorii moralnych – przypominanie znaczeń i pokazywanie przykładów. Ta pierwsza skazana raczej na niepowodzenie; język tak bardzo posuwa się naprzód, że powracanie do dawnych znaczeń, potęguje tylko wrażenie tłumaczenia trudnych do przyswojenia archaizmów „z polskiego na nasze” ; ta druga może czasem przywołać, właściwą dla naszej chrześcijańskiej kultury myślenia przypowieściami, refleksję, odwołującą się do jakichś szczątków tkwiącego w nas sumienia, opartego na wartościach.
W odcinku ” Traktat przy mieleniu pasztetu i drylowaniu wiśni” pisałam o swoich wątpliwościach w zaliczaniu ludzi do określonych kategorii, zwłaszcza moralnych; teraz jednak chciałabym na chwilę zapomnieć o swoich zastrzeżeniach i poddać się orzeźwiającej mocy prawd starych i uznanych, przedstawiając sylwetkę Ani, jako przykład. Anię pokazywałam w poprzednim odcinku, jako przewodniczką po świecie filmików z pewnej, nie mojej wycieczki, teraz chcę napisać o niej. Ania należy do jednego z niewielu ludzi, których spotkałam i o których mogę orzec, że są prawdziwie dobrzy. Zazwyczaj spotykałam „wystarczająco dobrych” albo '”mało dobrych”.
Późno ją poznałam, nie wiem zbyt wiele o jej wcześniejszych latach (Ania jest moją rówieśnicą), mogę tylko odgadywać z niejasnych wskazówek, z czym przez całe życie się borykała. Nie znosi alkoholu, jest osobą głęboko wierzącą, ale w sposób, który ogromnie szanuję – nie narzuca nikomu swoich poglądów w żadnej, także w tej sferze, do tego stopnia, że długo miałam trudność w zorientowaniu się co myśli o współczesności. Trudności w osobistym życiu wykorzystała do działań społecznych. Była harcerką i do dziś kultywuje młodzieńcze zasady, prowadzi działania związane z historią harcerstwa, zbiera fotografie i wspomnienia z tamtych lat. Czynnie działa w hospicjum, zajmuje się także bezdomnymi. W ogóle pomaga każdemu, kogo napotka na swojej drodze, przede wszystkim załatwia sprawy tym, którzy mają trudności z wyjściem z domu (także mnie). Sama nie najlepszego zdrowia, mieszkająca w wysoko położonym mieszkaniu bez windy, gdy każde wyjście z domu jest problemem, mimo tego nie ustaje w swoich zajęciach. Jest tym rodzajem dobrego człowieka, którego dobroci należy się domyślić, bowiem wcale nie próbuje jej pokazywać na zewnątrz. Czasem wydaje się, że w interakcji z innymi, pomija swoją osobę.
Może dlatego wydaje mi się czasem, że ludzie prawdziwie dobrzy napotykali w swoim życiu proste wyzwania, gdy nie trzeba było wybierać między mniejszym, a większym złem – choć przecież takie wybory często są konieczne i nie zależą od nas. Dokonywanie wyborów między sprawami moralnie dwuznacznymi albo w warunkach, gdy nie dostrzega się wszystkich implikacji, może prowadzić do postaw moralnie nieakceptowanych nawet przez siebie samego. A to już prosta droga, żeby stać się mało dobrym albo mniej dobrym (jak w przysłowiu: od rzemyczka do koniczka). Nie wiem czy mam rację, ale najczęściej takich ludzi spotykałam. Sama też nigdy bym nie określiła siebie, jako dobrego człowieka – za dużo jest we mnie mroku, niespójności, niepewności przekonań, wątpliwości, sceptycyzmu, goryczy i zwyczajnie, żalu wobec świata. I, co gorsza, nie usiłuję ich przezwyciężyć, czasami traktując ich komplet, jako zasób, a nie obciążenie. Ot, człowieczeństwo i tyle.
Sądzę, że także pisarstwo ma z tym związek. Ostatnio czytając książkę Agnieszki Dorotkiewicz „Jeszcze dzisiaj nie usiadłam”, stanowiącą zbiór wywiadów z ludźmi kultury, przeczytawszy wywiad z Dorotą Masłowską, zrozumiałam, dlaczego nigdy nie umiałam i nie udało mi się nauczyć medytować. Na str.175 przeczytałam wypowiedź pisarki: „…wszystkie te sugerowane czynności, zabiegi – czy nazwiesz to różańcem, czy medytacją, czy relaksacją – służą eliminacji myślenia dyskursywnego, myślenia słowami, nazywania. To ma cię uwolnić od nazywania. Po to jest medytacja. Bo myśląc, oceniasz, nie dajesz być rzeczom takimi, jakie są.”
Medytacja zabija słowa.
A ja żyję słowami.
Modlitwa własnymi słowami nie jest modlitwą; prawdziwa, to taka, która posługuje się cudzymi, tradycyjnymi słowami, wypolerowanymi od częstego używania, jak kamienie otoczaki; dopiero one mają moc przeobrażania człowieka wewnątrz. Dobry człowiek ma piękne wnętrze, uporządkowane, widne i czyste, bez pajęczyn po kątach i strużyn z niedobrych przeżyć w ciemnych miejscach za piecem. Dla takich jak ja, dobry człowiek jest jedynie myślokształtem, ideałem nie do spełnienia. Możliwe, że stanęłam na rozstajnych drogach gdzieś w trzecim roku życia, a możliwe, że nigdy nie miałam takiej możliwości, nie przyniosłam jej ze sobą na świat, poczęta i urodzona wśród chaosu najgorszego zła i pomniejszych jego odnóg.