Jak większość (ponoć 87%) narratorek opowieści opatrzonych hasztagiem MeToo, ja też niejeden raz w swoim życiu zetknęłam się z molestowaniem, a nawet z próbą gwałtu. Moja relacja nie odbiegałaby w żadnej mierze od stereotypu i niczego nowego na ten temat nie mogłabym wysnuć ze swoich doświadczeń, poza pewną oczywistością, iż 50 lat temu czasy były inne i poprzeczka aprobowanych zachowań dla dziewczyn, ustawiona była daleko wyżej niż dziś. To, co dziś uznajemy za próbę gwałtu, wówczas nie było za gwałt uważane, jeśli dziewczyna się obroniła. Sądzono powszechnie, że „prawdziwy” gwałt różni się od molestowania tym, że obronić się przed nim nie sposób (wiąże się na przykład z pobiciem, zagrożeniem życia, nieprzytomnością). Zastraszenie lub szantaż nie było w istocie niczym specjalnym, skoro można było kogoś czymś zastraszyć lub zaszantażować. Obciążało raczej ofiarę niż sprawcę. Dziewczyna/kobieta się obroniła – nie było o czym mówić.
Historyjka, którą mam zamiar dziś opowiedzieć, świadczy nie tyle o mężczyznach, co o świadomości kobiet, wychowywanych wg ówczesnego standardu. W końcówce lat pięćdziesiątych, jeszcze przed ukończeniem 17 roku życia, zostałam studentką Uniwersytetu Warszawskiego. Z powodu wychowania, izolującego mnie od rówieśników i młodego wieku, miałam problemy z okazywaniem swojej woli w rozmaitych życiowych tarapatach, także w wypadku molestowania. Dziś mamy na to piękną nazwę: asertywność. Ponieważ nienazwane ponoć nie istnieje – trudno oczekiwać po dziewczynach tamtych czasów – dziś babciach 70-80 letnich – używania obecnych modnych tekstów i zagrywek. Nasze sposoby obrony były inne – spryt, oszustwo, wymyślanie historyjek i przekonywanie. Nie da się ukryć, iż ówczesny dar przekonywania mężczyzn, że nie powinni robić tego, co robią wbrew naszej woli, był wyznacznikiem siły i sprytu ówczesnych dziewczyn. Ja na przykład, otoczona kiedyś w odludnym miejscu przez zgraję poborowych, przekonałam ich, że mam chłopaka w wojsku i nie byłoby honorowo robić takie rzeczy koledze, również poborowemu. Ale powściągam swoją gadatliwość i wracam do zamierzonej opowieści.
W trolejbusie dowożącej studentki pod bramę UW (chyba 53) grasowali mężczyźni, wpychający łapy pod spódnice dziewcząt, studentek, w porannym tłoku. Pewna moja koleżanka z polonistyki zawołała kiedyś:
— Niech pan weźmie swe łapy stamtąd!
Byłyśmy oburzone. Porządna dziewczyna w obronie swojej integralności powinna wymykać się facetowi, nawet wysiąść wcześniej, na niewłaściwym przystanku, ale żeby tak zaraz, bez osłonek, zawołać publicznie i wulgarnie: STAMTĄD?! PRZYWOŁAĆ WSTYDLIWE MIEJSCE? O nie! porządna dziewczyna tak nie robi. Naszą koleżankę dotknął nasz ostracyzm. Nie byłą naszym zdaniem dziewczyną na właściwym poziomie. Prymityw, taki jak napastnik. i tyle.
Wcześnie (bo w wieku 14 lat) przekonałam się, że rodzice mi nie wierzą i długo uważałam, że to ja jestem przeczulona i robię z igły widły. Dlatego też reagowałam, często nieadekwatnie do zagrożenia, albo usiłowałam sobie wmówić, że sytuacja jeszcze nie jest jednoznaczna na tyle, aby reagować, i dlatego przystępowałam do obrony czasem zbyt późno więc nadmiernie i histerycznie. W opinii chłopców, kolegów byłam kimś nieprzewidywalnym. Nie odzywa się, nie protestuje, a nagle rzuca się niespodziewanie z pięściami.
Moje pierwsze zetknięcie się z molestowaniem seksualnym, to pan doktor z rejonowej przychodni. Przekonał moich rodziców, że taka dziewczyna, ze swojej natury histeryczna (jak mu się jawiłam, jako wcielenie z opowieści o problemach macierzyńskich mojej mamy) wymaga specjalnej, prywatnej diagnostyki. Namówił moich rodziców, aby zapisali mnie do Pałacu Kultury na zajęcia z filatelistyki, które prowadził (a które mnie wcale nie obchodziły, pragnęłam zapisać się na malarstwo), a potem przekonał mnie, że rodzice zlecili mu, aby mnie zbadał. Zrobił to na zsuniętych krzesłach po zajęciach.
Uciekłam mu wówczas, gdy w wyniku „badania” odczułam ból i zaczęłam krwawić. Dziś wiem, że pozbawił mnie tak ważnej cechy identyfikującej porządną dziewczynę – dziewictwa. Opisałam to doświadczenie w powieści o dojrzewaniu, nagrodzonej główną nagrodą w konkursie literackim, ogłoszonym pod patronem Ministerstwa Kultury. Jednak historia kroczy swoją drogą, odmienną od doświadczeń ludzi (a zwłaszcza kobiet) Ich czasy się nie imają, baby to zawsze powód podśmiewania się – socjologiczny, polityczny i medyczny. Podówczas zmienił się prąd z lewicowego na prawicowy i wydawnictwo, wypłaciwszy mi stosunkowo wysokie odszkodowanie, odstąpiło od publikacji, Wszak był rok 1989. Osiągaliśmy wolność ( oczywiście rozumianą na swój, potem obowiązujący sposób). Mój świat zmienił się z lewoskrętnego na prawoskrętny i podobno tak powinno było być.
Tak, jak zapamiętałam tę historię dziś – najważniejsze znaczenie miał brak zaufania rodziców do mojej opowieści. To znaczy nie jest tak. iż uważali, że kłamię, ale usiłowali siebie samych przekonać, że coś tam konfabuluję, aby uniknąć obowiązku interweniowania i narażenia się władzy. Przeżyli II wojnę światową i chcieli żyć nadal. Warunkiem ich przeżycia było dostosowanie się. Lekarz z państwowej przychodni był taką samą władzą, jak każda inna władza komunistów. Własne dziecko lepiej było zakneblować, niż narazić się władzy. Pamiętam przeczytaną w dzieciństwie powieść o ludziach pierwotnych, brnących przez bagno, w ucieczce przed napastniczym, silniejszym plemieniem, gdy płaczące niemowlę mogło zdradzić pozycję uciekinierów. Matka dziecka po prostu zdjęła je z pleców i utopiła w bagiennej wodzie, żeby przestało płakać. Przeżycie plemienia było ważniejsze niż los jakiegoś niemowlaka.
Przeżycie w ówczesnych warunkach rodziny było ważniejsze niż odczucia nieważnej jedenastolatki, której pan doktor włożył ręce w majtki, pchając do oporu. Potem życie już mnie nauczyło, że sprawą przeżycia jest stosowanie uników, a nie otwarte przeciwstawienie się, co zrobiła w trolejbusie moja koleżanka.
Jeszcze raz przeżyłam traumę próby „dobierania się” do mnie (jak to nazywano wówczas), gdy w mojej pierwszej pracy, w Bibliotece Narodowej szef, docent doktor habilitowany, przewrócił mnie, pomoc bibliotekarza, na stertę książek przygotowanych do oprawy. Pierwszym, co nawinęło mi się wówczas pod rękę był ciężki, metalowy dziurkacz, którego użyłam. Nie zdziwicie się pewnie, że zwolniono mnie, a nie docenta doktora habilitowanego, przekonując, iż tylko mojej młodości i głupocie mogę zawdzięczać, że nie zawiadomiono prokuratora. W dodatku „dla mojego dobra” skłoniono mnie abym to ja wystąpiła z wypowiedzeniem. Mogłam przecież zabić tym człowieka!
Z tamtych, studenckich czasów zapamiętałam, że ogromne powodzenie wśród koleżanek mieli chłopcy – geje. Z takim można było porozmawiać, iść na tańce bez obawy. Mówiono: gej najlepszym przyjacielem dziewczyny.
Poniżej fragment mojej niewydanej powieści „Taniec kury”, opowiadający o molestowaniu bohaterki i podejściu do niego rodziców.
— Byłam w przychodni — powiedziała któregoś dnia matka — i poznałam bardzo sympatycznego lekarza. Kiedy dowiedział się, że mam córkę w twoim wieku, zaproponował, żebym zapisała ciebie do klubu filatelistycznego.
— Co ma lekarz do filatelistyki?
— Jest tam instruktorem czy kierownikiem, coś w tym rodzaju. Bardzo mnie namawiał.
— Mamo, po co mi filatelistyka? To zajęcie dla chłopców, zresztą nigdy mnie to nie interesowało. To nudne…
— Ty zawsze wybrzydzasz na wszystko. To jest nudne, tamto głupie… Jak można powiedzieć o czymś, czego się nie zna, że jest nudne? Powinnaś tam chodzić, młodzież musi mieć jakieś zajęcie, a nie łazić z kąta w kąt bez celu. Nie stać nas, żeby cię posyłać na języki, to zajmij się czymś innym, a nie głupstwami! Znowu nauczycielka skarżyła się, że nie uważasz na lekcji, bazgrzesz coś na kartkach pod ławką, a gdy ciebie pyta, to nie wiesz nawet o co chodzi. To wszystko z braku odpowiedniego zajęcia.
— Mamo, przesadzasz… Czy dostałam dwóję?
— Jeszcze by tego brakowało. Widać podpowiedzieli ci, o co pani pytała.
— To nieważne. Grunt, że odpowiedziałam.
— Z tobą są zawsze takie historie. Wszystko jest nieważne, wszystko głupie, a potem trzeba wydawać pieniądze na korepetycje.
Baśka zamilkła. Nie miała czystego sumienia w sprawie korepetycji. One zresztą też niedługo się skończą i będzie musiała całymi popołudniami siedzieć w domu. Z dwojga złego, już filatelistyka lepsza, chociaż można przejechać się do śródmieścia i z powrotem…
Ale to był beznadziejny pomysł. Znaczki i katalogi nudziły Baśkę, nie lubiła też lekarza, który prowadził kółko. Podchodził do niej zaglądając przez ramię w karteczki, na których bazgrała, stale o coś wypytywał, pokazywał trójkątne rarytasy, które wypadało oglądać z uwagą lub demonstrował zatarte stemple na kopertach, przystawione przy jakichś bzdurnych okazjach; po prostu jej przeszkadzał.
Na szczęście uważała, że nie musi się tu kryć z rysowaniem, jak w szkole lub w domu. Główki księżniczek, wróżek i czarownic dzięki temu zyskiwały swobodę i indywidualność, choć nie da się ukryć, że traciły na urodzie. Trochę przejmowała się jednak tym, że stawały się coraz brzydsze, choć nieudane księżniczki mogły zostać zamienione w czarownice, a zbyt piękne i dobre czarownice powędrować do innej bajki. Kilkoma pociągnięciami ołówka pragnęła zmienić dobrego człowieka w złego, nie odbierając mu urody, ale to czasem było ponad jej siły. Po sobie wiedziała, że brzydota idzie w parze ze złem, tylko ładne może być dobre, nie chciała więc o tym zbyt długo rozmyślać, tym bardziej, że miała także i pewne sukcesy. Ostatnio zaczęły udawać się jej przestraszone księżniczki, a jedna z nich bardziej udawała przestrach, niż naprawdę się bała. W każdym razie to było już coś.
Tylko lekarz przeszkadzał, no i reszta klubowiczów też. Dla Baśki mogliby sobie wszyscy gadać i oglądać swoje skarby, byleby jej tylko dali spokój. Teraz znowu przyczepił się jakiś chłopak:
— Nie lubisz znaczków?
— Co ci do tego?
— Głupia jesteś. Jeśli ci się to nie podoba, to po co przyłazisz?
— Widać muszę. Nie twoja sprawa.
— Wcale nie musisz tu siedzieć. Możesz sobie obejrzeć ogród zimowy.
— A warto?
— Jak komu. Tobie powinno się podobać.
Podobać się — to było mało! Niczego takiego do tej pory nie oglądała. Niech się schowają wszystkie oranżerie, o których czytała w książkach! Po środku sali wyłożonej cielistymi kafelkami, z owalnego basenu tryskała fontanna, zwilżając wodną mgiełką palmy, oleandry i inne nieznane rośliny w wielkich donicach. Po kafelkach płużyły się fioletowe pnącza o włochatych, nabrzmiałych liściach, okręcały zwojami donice, wspinały się na trzeszczące jak w domu drewniane stopnie podestu okalającego basen i sunęły w skrętach wzdłuż filarów podtrzymujących galeryjkę biegnącą dookoła sali. Przez szklane szybki sufitu prześwitywała noc, ale w ogrodzie, dzięki ukrytym świetlówkom, był dzień.
W jednym z rogów sali i na balkoniku, do którego prowadziły drewniane, wąskie schodki, siedziało kilkoro chłopców i dziewcząt rysując węglem lub malując farbami czerpanymi wazową łyżką z wiader stojących nad brzegiem basenu. Stos arkuszy grubego, pakowego papieru leżał obok.
Inaczej wyobrażała sobie malowanie. Paleta, tubki, wachlarze pędzli — wszystko drogie i dla niej niedostępne — tutaj nie były potrzebne. W domu biały brystol wydzielali rodzice tylko na potrzeby szkolne z aptekarską dokładnością. Szarego papieru używała matka do wykładania półek w szafie, a gdy Baśka musiała obłożyć książkę czy zeszyt, dostawała już odmierzony i ucięty kawałek. Zeszytów nie wyrzucało się, jeśli nie były zapisane do końca; nawet gdy zaczynał się nowy rok szkolny trzeba było pisać w starych. Zostawało jej tylko ukradkowe wyrywanie kartek ze środków wszystkich szkolnych zeszytów, najpierw własnych, a potem, gdy matka zaczęła numerować strony, z ukradzionych koleżankom; wyciąganie korków z butelek stojących w spiżarce i przypalanie ich płomieniem — tyle zabiegów by mógł powstać przelotny rysunek.
Tu było wszystkiego w nadmiarze. Farba w wiadrach była zwyczajną, groszową farbą do malowania ścian, może dlatego nikt jej nikomu nie wydzielał; szary papier, gruby i szorstki leżał w stertach; każdy brał ile potrzebował, a gdy zmarnował, po prostu ciskał do kosza.
Odwiedzała ogród zimowy coraz częściej. Zaglądała do wiader z farbą, sprawdzając czy nie rozrobiono nowego koloru, zerkała w arkusze rozpięte na sztalugach. Potem wracała do znaczków, kopert i lekarza, choć przestała już rysować czarownice i uwięzione królewny, zbyt śmiesznie bowiem wyglądały na małych karteluszkach. Stale obiecywała sobie, że poprosi kogoś, aby pozwolił jej nabrać do słoiczka trochę farby i wyciągnąć ze sterty ogromny, szorstki arkusz, ale bała się, nie tego może, że jej odmówią, ale że na tej ogromnej płaszczyźnie, której nikt nie podzieli na mniejsze kawałki, nie powstanie nic poza bezsensowną plątaniną kolorów i zacieków. Nie wiedziała też, co chciałaby namalować i to ją przerażało. Wszyscy dookoła zdawali się wiedzieć, do czego zmierzają — wszyscy, z wyjątkiem niej.
Kiedyś pan od malarstwa sam zaproponował, żeby spróbowała. Tak zaczęła przychodzić do malarzy . Chodziła raz w tygodniu, tylko w te dni, gdy miała zajęcia w klubie filatelistycznym, ale żałowała, że nie może przychodzić co drugi dzień, jak wszyscy. Niestety matka sprzeciwiła się:
— Stanowczo zbyt dużo czasu zajmuje jeżdżenie do śródmieścia, poza tym zapisałaś się do klubu filatelistycznego i powinnaś tam przede wszystkim chodzić. Pan mówił, ze uciekasz stale na malarstwo. To nieuczciwe. Możesz czasem pójść porysować, jeśli się skończą wcześniej zajęcia, ale przyjęte zobowiązania są najważniejsze.
— Mamo, filatelistyka mnie nudzi…
— Musisz wytrzymać choćby do końca roku. Wykupiłam ci abonament, a to kosztuje. Jakby to zresztą wyglądało, gdybyś nie doczekała do końca roku i wypisała się! Dziecinne i niepoważne!
— Oj, mamo, to są zajęcia nieobowiązkowe, to nie szkoła, że muszę i koniec.
— Całe życie jest szkołą. Charakter trzeba ćwiczyć w sobie od dziecka. W przyszłym roku zobaczymy, na razie niech będzie tak, jak jest. Pamiętaj, że życie nie składa się z samych przyjemności.
*
Lekarz powiedział Baśce, aby pozostała w sali chwilę po zajęciach.
— Twoja mama chciała, żebym cię zbadał — oznajmił. — Rozbierz się, a ja za chwilę wrócę.
Baśka czuła się niezręcznie zdejmując ubranie w dużej sali, między rzędami stołów o blatach pokrytych zielonym suknem, ustawionych w podkowę i wyściełanymi, urzędowymi krzesłami, z orłem i dwoma portretami po boku na ścianie, a nie w małym, lakierowanym na biało gabinecie lekarskim. Uważała jednak, że jej opory są śmieszne i dziecinne, choć świadomość ta nie zmniejszała wcale niechęci do badania. Jednak to mama prosiła pana doktora, nie może więc wygłupiać się jak małe dziecko. Zdjęła bluzkę i halkę, pozostając tylko w staniku i spódniczce, w nadziei, że to wystarczy.
Lekarz wszedł do sali pośpiesznie, nie zwracając prawie na nią uwagi i powiedział:
— No, panienko, spódniczkę i stanik też, szybciutko, bo już późno!
Lekarz — filatelista (jak trudno oddzielić od siebie te dwa zajęcia i filatelistę zacząć traktować jak lekarza) nasłuchiwał przykładając ucho i kawałek drapiącej, rudej brody do jej pleców i piersi, jak lekarze na starych filmach, nie posługujący się słuchawkami. Pomyślała, że musiał być niedawno na obiedzie, do brody bowiem przylgnęło mu kilka ziarenek ryżu, budzących podobny wstręt, jak widok białych gnid na ciemnych włosach jednej z koleżanek.
Tymczasem rudobrody zajrzał jej do gardła, obmacał zimnymi, nieprzyjemnymi palcami głowę za uszami, ugniatał sutki piersi i kazał powiedzieć, gdy zaboli. Baśce coraz mniej podobało się to badanie, było w nim coś niepokojącego, czekała więc niecierpliwie, żeby jak najprędzej się skończyło, jakby niejasne obawy mogły stracić swoją moc, gdyby czas przyspieszył biegu.
Myślała, że już po wszystkim, ale lekarz kazał zdjąć jej majtki (dolną bieliznę — uczyła ją mówić matka, więc nie przyzwyczajona do nazywania tak bez osłonek dziewczęcej garderoby czuła się jeszcze bardziej nieswojo) i położyć się na zsuniętych w rząd krzesłach. Obmacywał jej brzuch i obejrzał bliznę po wyciętym wyrostku, mrucząc coś o rozstępach, ugiął jedną, a potem drugą nogę w kolanie, przyciągając ją silnie do bioder i pytając, czy nie boli z boku lub w krzyżu. Tak badali ją w szpitalu przed operacją, ale majtek nie kazali zdejmować — a to coraz bardziej ją niepokoiło. Tymczasem lekarz uniósł jej nogi pionowo w górę, jak przy świecy lub nożycach i kazał rozsunąć je możliwie najbardziej na boki, nie uginając ich w kolanach.
Nagły, ostry ból między nogami poderwał Baśkę. Spadła z krzeseł, ale poderwała się natychmiast, schwyciła swoje rzeczy i półnaga pobiegła przez pusty o tej porze korytarz do łazienki. Trzęsła się cała ubierając, ze zdenerwowania, z bólu i ze strachu, co powie matka, że uciekając lekarzowi, tak okropnie się zachowała. Nawet nie mogła płakać. Pełna była wątpliwości i wstrętu do siebie, a także niewytłumaczonej urazy do matki. Nabierała w dłonie zimnej wody z kranu, ochlapywała bolące miejsce i czekała, aż przestanie krwawić. Pomyślała, że badanie nie powinno powodować krwawienia, nawet gdyby była dorosła, też by chyba się wystraszyła, ale jak wytłumaczy to wszystko matce, skoro sama nic nie rozumie? Pragnęła umieć mówić tak jak matka — wszystko było proste, jasne i oczywiste; przy każdej okazji znajdowały się pasujące do niej słowa jak: życie nie składa się z samych rozkoszy , człowiek uczy się przez całe życie , najlepszą szkoła jest bieda , dziewczynę do czasu pilnuje matka, a potem mąż i tak dalej. Wszyscy dorośli tak mówią i myślą: tego nie wolno, tamto należy pochwalić, to jest godne potępienia; to jest dobre, a to złe, to nieprzyzwoite a tamto dziecinne.
U niej myśli były zawsze poplątane, nigdy niczego nie była pewna, nawet gdy do czegoś już się przekonała, gdy zaczynała o tym mówić, w myśli pojawiały się coraz nowe wątpliwości. Jak nazwać to, co powinno się potępić, a chce się pochwalić? Jak określić coś innego, co wszyscy chwalą, a w niej budzi sprzeciw? Ciągłe pytania i pytania, mnożą się jak muchy w upale, a tylko matka zna na nie odpowiedzi. Ona sama, bez jej pomocy, plącze się natychmiast w swoich myślach, na żadne pytanie nie potrafi znaleźć odpowiedzi właściwej, w kilku słowach zawartej. Jeżeli nawet znajdzie — okazuje się, że nie jest prawidłowa, co matka i inni dorośli bez trudu potrafią wykazać. Nie może więc liczyć na swoje rozeznanie w jakiejkolwiek sytuacji w życiu. Powinna się słuchać bezwzględnie matki, ale jest nieopanowana i zbyt trudno jej to przychodzi.
Tak jest i teraz: czy postąpiła właściwie, czy uciekła; czy okazała się dziecinną idiotką i co z dwojga złego jest gorsze; powiedzieć o wszystkim mamie, czy to ukryć, czy lekarz oskarży ją przed matką — wtedy lepiej powiedzieć samej — czy może nie będzie taki wredny i nic jej nie powie — a wtedy lepiej wszystko ukryć. Jeżeli jej jednak wszystko opowie, jak wytłumaczy, że kilka ziarenek ryżu w rudej brodzie wywołało to wszystko? — Ludzi nie ocenia się po wyglądzie — mówi matka. Co prawda gani niechlujstwo, ale także powiada: — Co wolno wojewodzie, to nie tobie kasztelanie (było: smrodzie, ale matka smroda przerobiła na kasztelana, bardziej strawnego dla uszu panienki). Zresztą nie o niechlujstwo tu chodzi, ale o co, tego sam diabeł nie wie. Cokolwiek powie matce na swoje usprawiedliwienie, będzie bez sensu, ponieważ pewna była, że jest winna, nie wiedziała tylko, czym zawiniła, ale jakkolwiek by się nie starała, najczęściej postępowała źle. Nie trzeba było wyrzutów matki, żeby to rozumieć, lepiej więc ich uniknąć.
Kafelki posadzki przejmowały chłodem, zimna woda ściekająca po nogach wywoływała gęsią skórkę, tylko twarz paliła, a w gardle zasychało, jak w gorączce.
Tramwaj zakręcał na pustej pętli z przeraźliwym zgrzytem. Tego zgrzytu słuchała zawsze leżąc w łóżku; przejmował ją nieprzyjemnym dreszczem, teraz jednak dźwięk ten był jej bliski, choć stała dopiero na przystanku, przenosił ją do domu, pod kołdrę, gdzie wszystko nieprzyjemne jest poza nią, gdzie można odpływać powoli do swojej jaskini pewnym siebie i otaczającego świata, gdzie każde dotknięcie trafia na znajomą przestrzeń wyłożoną niedźwiedzim futrem, na drewniany zydel i pryczę pokrytą szorstką narzutą, jeżeli tylko tak daleko chciałaby wyciągnąć rękę, by wysunąć ją spod rzeczywistej kołdry.
Po cichutku weszła do mieszkania i przytuliła się całym ciałem do pieca. Najgorsze dopiero ją czeka. Marzyła, żeby wejść zaraz pod kołdrę, ale nie byłoby to naturalne; matka zawsze przed snem musiała ją o wszystko wypytać: co się zdarzyło, ważne czy nieważne, kogo widziała, z kim rozmawiała i o czym, czy był tłok w tramwaju — taki miała już zwyczaj i choć uciążliwy, dotąd w Baśce nie budził sprzeciwu. Tym bardziej dzisiaj, wszystko powinno być jak zwykle.
— Coś taka czerwona ? — spytała matka.
— Biegłam od tramwaju i zgrzałam się — odpowiedziała.
— Nie jesteś wcale zdyszana. Popatrz mi w oczy! Czerwienisz się. Musiałaś coś zbroić. Natychmiast masz mi powiedzieć!
Baśka próbowała wykręcić się, ale nie umiała wymyślić nic sensownego, uparła się więc, że to są jej osobiste sprawy i nic nie powie. Matka krzyczała na nią, ojciec sięgnął po pas. Przeklinała swoje tchórzostwo, ale ustąpiła, gdy w końcu matka zmieniła ton.
— Jeśli nic złego nie robiłaś, jak twierdzisz, czemu nie chcesz mi powiedzieć? Czy warto za nic wziąć w skórę? Rodzice są starsi, rozsądniejsi od ciebie i przede wszystkim twoje dobro mają na uwadze. Chcemy dla ciebie jak najlepiej, bardzo cię kochamy, jesteś naszym pierwszym dzieckiem i aż wstyd się przyznać, kochamy cię bardziej, niż twoją siostrę. Śmiało możesz nam o wszystkim powiedzieć; to, co dla ciebie jest wielkim problemem, może być błahą sprawą, z której każdy dorosły znajdzie wyjście natychmiast i bez trudu. Proszę, powiedz, uspokoisz się, a my już coś wymyślimy, żeby pomóc ci wybrnąć z kłopotu.
Jak ci powiem., to będziesz na mnie krzyczeć…
— Skądże! Popatrz, wcale nie jestem zdenerwowana, rozmawiam z tobą zupełnie spokojnie, daleka jestem od tego, żeby się złościć. Poza tym, nie krzyczę na ciebie, tylko mówię podniesionym głosem, wyrażaj się odpowiednio. Tylko kłamstwa wyprowadzają mnie z równowagi. Najgorsza prawda lepsza jest niż wykręty. Ze szczerym człowiekiem można szczerze porozmawiać, wszystko sobie wyjaśnić i dojść do porozumienia. Nie garb się! No, słucham cię…
Cała czerwona, plącząc się i jąkając, jak zawsze w chwilach, gdy zapomniała o wskazówkach pani z poradni leczenia wad wymowy, powiedziała, że lekarz ją badał, a ona mu uciekła.
— Jak to mu uciekłaś? Dlaczego? Czemu niegrzecznie się zachowałaś, coś ci powiedział?
— Nie… Zabolało mnie…
— G d z i e cię zabolało?!
— Nnno… Tam…
Matka poderwała się z krzesła i krzyknęła do ojca:
— Natychmiast powinieneś pójść i zrobić mu awanturę. Jak on śmiał! Prosiłam go, żeby ją zbadał, ale nie t a k !
Ojciec był zakłopotany i zły, jak zawsze, gdy czegoś od niego żądano.
— Uspokój się, nie wariuj! Skąd wiesz, czy wszystko, co ci mówi, jest prawdą? Ona ciągle coś zmyśla… Czy pamiętasz, jak opowiadała ci, gdy była mała, że zabiła siostrę, a potem ją uzdrowiła?
— Nie wykręcaj się! To było dawno. Teraz ma czternaście lat i chyba jest już na tyle dorosła, żeby wiedzieć, że człowiek odpowiada za to, co mówi.
— Ja tylko mówię, że nie wolno się spieszyć. Każ jej opowiedzieć wszystko po kolei, dokładnie. Potem się zastanowimy.
— Mamo, ja nie mogę opowiedzieć wszystkiego dokładnie, nie pamiętam już, jak to było…
— Jak to nie pamiętasz? Nie kłam i nie zasłaniaj się krętactwem. Kazał ci się położyć, czy stać?
— Położyłam się.
— Sama, czy ci kazał?
— Nie pamiętam…
— Gdzie się położyłaś?
— Na krzesłach.
— Ubrana?
— Nie.
— To czemu nie opowiadasz, jak się rozebrałaś? Kazałam ci mówić wszystko dokładnie od początku! No, kazał ci rozebrać się i co dalej?
— Badał mnie.
— Jak?
— Normalnie.
— I co?
— Nic.
— Znowu kłamiesz! Widzę po twoich oczach, że coś ukrywasz. Mów natychmiast, co więcej z tobą robił!
— Naciskał.
— Gdzie naciskał?
— Na plecach, za uchem, piersi…
— A ty stałaś i nie protestowałaś?! Przecież wiesz, że lekarz nigdy tak nie bada, żeby naciskać piersi!
— Nnno… Wydawało mi się, że coś nie tak… Ale on powiedział, że prosiłaś go sama, żeby mnie zbadał…
— To swojego rozumu nie masz? A może to ci się podobało, takie badanie, przyznaj się! Jeszcze dzieckiem byłaś, gdy złapałam cię, jak kiedyś pod kołdrą…
Wtrącił się ojciec:
— Przejdź do rzeczy, to są dygresje.
— Ty mnie nie będziesz uczył, jak mam z własną córką rozmawiać! Czy ty się w ogóle interesujesz dziećmi? Nic cię nie obchodzi, tylko twoje rybki i twoi koledzy. I co dalej było? Wyprostuj się, patrz na mnie , a nie na podłogę!
— Kazał mi zdjąć wszystko z siebie…
Matka podniosła ręce do czoła.
— Ależ mamy idiotkę córkę!
— Mamo, przecież to lekarz, jak mogłam mu się sprzeciwić? Zawsze mówisz, żebym kierowała się nie odruchem, tylko rozsądkiem.
— Ale to jest internista! Czy jakiś internista kazał ci kiedyś zdejmować dolną bieliznę?
— No nie, ale naciskał brzuch. Myślałam, że to po to, by było wygodniej…
— Popatrz — zawołała matka do ojca — ta jeszcze się przejmuje, żeby mu było wygodniej! Tak, to wszystkimi nieprzyzwoitościami się interesuje, książki z twojej biblioteki podkrada, a jak co do czego, to myślałby ktoś, że taka naiwna i niedoświadczona. No, moja droga, mnie już nie oszukasz!
Popatrzyła surowo na córkę, po czym ciągnęła:
— Wczoraj spotkałam pana Wielowskiego… Jak siedzisz, kolana ci widać! Mówił, że widział ciebie szepczącą z jakimś chłopakiem w bramie, a gdy go zobaczyłaś, zamiast się ukłonić, schowałaś się przed nim do środka.
— Mamo, to nieprawda. Byłyśmy z Jolką. Żegnałyśmy się po szkole, pod jej blokiem. Tam nie ma żadnej bramy, tylko od razu klatka schodowa… Przechodził pan Wielowski i wtedy go zauważyłam, ale odwrócił głowę, splunął i nie odezwał się. Może mnie nie zauważył?
— Jak to cię nie zauważył, kłamczucho jedna, skoro mi wszystko powiedział? No, wytłumacz mi tą sprzeczność! To poważny człowiek, żeby kłamać o jakiejś smarkuli. Musiało być tak, jak on powiedział, a nie jak ty mi usiłujesz wmówić!
— Może się pomylił, Jolka teraz nosi spodnie.
— Też pomysł, żeby dziewczynie pozwolić nosić spodnie! Za młoda jeszcze na to. Ma jeszcze czas. Zawsze zdąży zacząć. Ale jak ktoś ma ojca pijaka…
— Ale ona miała spodnie od dresu, nie marynarskie…
— Tym bardziej. Wszystko widać w takich spodniach.
— Nie wierzysz mi?!
— Jak mam komuś wierzyć, to człowiekowi poważnemu, na stanowisku, a nie takiej smarkuli kłamliwej!
Znowu wtrącił się ojciec.
— Nie odbiegaj od tematu…
— Słucham, mów — nalegała matka. — I co dalej?
— Nic.
— Jak to nic? Więc o co ta cała historia?! Leżałaś na krześle i co dalej?
— Uciekłam.
— Ale zanim uciekłaś, co on zrobił?
— Podniósł moje nogi do góry i…
— I co?
— No wiesz…
— Nic nie wiem, ty wstrętna kłamczucho!
— Nie powiem.
Koścista pięść matki wylądowała na głowie Baśki.
— Nie zmuszaj mnie do bicia ciebie, jesteś zbyt duża, a sprawa jest za poważna. Masz w tej chwili powiedzieć dokładnie, co zrobił!
— Wsadził palec…
— Palec, czy coś innego?
— Nie wiem.
— Ty głupia idiotko! Jak możesz nie wiedzieć, wstrętna hipokrytko? Ubrany był?
— Oczywiście, że był ubrany.
Rodzice popatrzyli na Baśkę. Ojciec powiedział:
— Takie rezultaty daje twoje wychowanie. Nie wiemy w końcu, czy mamy córkę głupią, czy nieuczciwą. Przyznam, że i jedno i drugie niezbyt miłe. — I zwracając się do Baśki, warknął:
— Wyjdź teraz. Zawołamy cię, kiedy porozmawiamy.
Baśka poszła wymiotować do łazienki. Żołądek miała już pusty, ale gdy tylko stanęły jej przed oczami ziarenka ryżu w rudej brodzie, skurcze zaczynały się na nowo, aż w końcu lał się z gardła wstrętny, zielonkawy śluz. Gdy rodzice zawołali ją, matka powiedziała:
— Teraz przysięgnij, że mówiłaś prawdę.
— Więc mi nie wierzysz?
— Chciałabym, ale sama powiedz, czy tobie można z a w s z e wierzyć? W zeszłym tygodniu dostałaś dwóję z łaciny i nie powiedziałaś mi. Jechałaś tramwajem na gapę i złapał cię kontroler. Dopiero mama Zosi powiedziała mi, że od jej córki pożyczyłaś na mandat. Czy takiemu człowiekowi można wierzyć? Ojciec pójdzie i zrobi lekarzowi awanturę, a on powie, że to wszystko sobie zmyśliłaś. Zresztą opowiadałam mu kiedyś, jakie mam kłopoty z tobą i że masz bujną fantazję. Na pewno to wykorzysta i od razu wypomni mi wszystkie twoje wady. A ja, czy mogę mu przysiąc z ręką na sercu., że nigdy nic nie zmyśliłaś? W jakiej sytuacji mnie stawiasz?
Ojciec dodał:
— To poważna sprawa; zniesławienie kogoś grozi więzieniem.
— Ja tego naprawdę nie wymyśliłam!
— Tak ci się wydaje. Ale czy jesteś tego pewna? Czy możesz przysiąc, ze nic nie dodałaś, że nic nie podbarwiłaś, że nie przestraszyłaś się bez powodu? Jeśli komuś coś się zarzuca, trzeba mu to udowodnić.
— Co ojciec mu odpowie — dodała matka — gdy oświadczy, że wszystko sobie zmyśliłaś? Zwymyśla ojca.
— Kto wie, czy nie będzie miał racji — oświadczył ojciec. Baśka powiedziała:
— Więcej nie pójdę na tę cholerną filatelistykę!
— Jak ty się wyrażasz! — krzyknęła matka. I dodała już spokojniej:
— Nikt ci nie każe, możesz chodzić na to swoje malarstwo. Tylko raz w tygodniu, nie częściej.
Ojciec zatrzymał ją w progu.
— A może o to ci chodziło, żeby nie chodzić na filatelistykę, tylko na malarstwo? Sama sobie odpowiedz na to w twoim sumieniu.
Baśka wybuchła płaczem i pobiegła wymiotować do łazienki. Słyszała przez drzwi, jak matka powiedziała:
— Daj jej spokój, taka wyrafinowana, to ona już chyba nie jest… Choć gdyby chciała coś wymyślić, lepiej by tego nie mogła zrobić…
— Idźcie sobie, muszę popracować, obie jesteście histeryczki!
Wieczorem matka spytała:
— Nie masz zakrwawionej dolnej bielizny?
— Nie — powiedziała Baśka odwracając głowę i modląc się, żeby matka nie odgadła z jej rumieńca, że kłamie.