Marzenia i rozczarowania

Rozczarowanie

Zgodnie z panującymi obecnie oczekiwaniami należy bezwzględnie unikać rozczarowań. Z czego się bowiem one biorą? Słyszymy, że nadmiernych oczekiwań. Z postawy roszczeniowej. Z wygórowanego poglądu na temat swoich możliwości. I tak dalej. Dzieje się tak oczywiście z punktu widzenia obserwatorów, a nie samego rozczarowanego. Ten zaś może zapytać: Jakie oczekiwania są nadmierne? I przytoczyć mnóstwo przykładów, kiedy to, co wydawało się mrzonką, okazało się rezultatem działań możliwych do osiągnięcia z pewną dozą sprzyjających okoliczności.

Tak więc o realizacji oczekiwań niekoniecznie decyduje ich wymiar, a często okoliczności uboczne, na które oczekujący nie ma wpływu.

Następna sprawa: kto jest powołany do oceniania oczekiwań? Jakie ma do tego kwalifikacje? Jak uczciwe są jego zamiary? Jak bardzo kompensuje on swoją oceną własne problemy i niedostatki? Jednak takich pytań na ogół nie zadaje się, próbując przede wszystkim szukać zabezpieczeń przed rozczarowaniami i nie prowokować następnych. Ale prawdą jest, że kto śpi, nie błądzi, choć i ten pogląd można kwestionować.

Nadmierne oczekiwania, czyli zazwyczaj marzenia nie spełniają się, chociaż czasami… Sądzę, że nie są one w ogóle po to, by się spełniały, ale po to, by wytyczyć nam jakąś perspektywę. I dlatego są nam niezbędne do życia, mimo że wiemy to dopiero wówczas, gdy ich już nie mamy. Bywa tak.

Pamiętam taki moment w swoim życiu, gdy zetknęłam się z dyskusją psychologów w prasie czy telewizji na temat konieczności posiadania marzeń. Zadałam sobie wówczas pytanie o moje marzenia i z przerażeniem zaczęłam wymieniać je wg hierarchii pilności: wyspać się, nie stać w kolejkach, mieć wygodne buty, nie marznąć, nie oglądać więcej narzekających ludzi, nie słuchać politycznych sporów… Większość na NIE. Uświadomiłam sobie, że to przecież nie są w ogóle marzenia, to tylko doraźne pragnienia. Rangę marzeń nadaje im intensywność, z jaką doznaję nieistnienie dobrostanu za przyczyną świadomości tych braków, nie zaś ranga spraw, których dotyczą. Uświadomiłam sobie wówczas, jak bardzo smutne i jałowe prowadzę życie, skoro nie stać mnie nawet na prawdziwe marzenia. Cokolwiek przychodziło mi wówczas na myśl, dotyczyło rzeczy pospolitych, trywialnych oraz tego, czego nie chcę, a nie tego, czego pragnęłabym, gdybym się odważyła.

Zrozumiałam, że dysponując wyłącznie specyficznym rodzajem pseudomarzeń, nie czuję w ogóle smaku życia. Jest ono dla mnie czymś w rodzaju nieprzyprawionego kleiku na wodzie, w dodatku nie najświeższego. Ani smaku, ani zapachu, mdła nuda po prostu. Wolałabym już doznać rozczarowań, niż zapychać się tym kleikiem. On nie dawał mi żadnego powodu, żeby przez połowę miesiąca rano wstawać, biec na pierwszy autobus o czwartej pięćdziesiąt, półtorej godziny jechać przez miasto na dworzec autobusowy, a tam marznąc ustawiać się w kolejce do stanowiska, gdzie miał podjechać zdezelowany i śmierdzący w środku pojazd, aby w końcu bez ładu i składu przeciskać się i jeśli się uda, zająć miejsce siedzące. Potem podróż, stresujące kontrole w terenie, ludzie, do których należało podejść z dystansem i nieufnością, jakaś zupa w barze mlecznym i powrót, po którym w domu czekała sterta brudnych naczyń i różnych niemiłych spraw do załatwienia. Naprawdę nie było żadnego powodu dla takiego życia, poza poczuciem obowiązku i szacunku dla własnych zobowiązań. Powtarzałam sobie: świadomie takie życie wybrałaś, zakładając rodzinę, i jak mawiała moja mama: Cierp ciało, skoroś chciało. Oraz: nie jesteś pierwsza i nie ostatnia, wszystkie baby tak mają.

Przypomniałam sobie wówczas, ile miałam marzeń, będąc młodą dziewczyną. Setki! Od wielkich do małych, pisałam na ich temat nawet wiersze. Zwiedzać świat – to po pierwsze. Oglądać rzeczy przez nikogo nie oglądane, rozumieć to, czego przede mną nikt nie był w stanie zrozumieć. Doznać wielkiej miłości, a właściwie takiej jej odmiany, żeby to ktoś bardziej mnie kochał, niż ja jego. Być sławna i ważna dla innych – choć nie marzyłam o bogactwie, a jedynie o tym, aby nie przejmować się pieniędzmi i nie czuć jak śmieć przeganiany cudzymi emocjami. Moja sytuacja życiowa wówczas nie była szczególnie dobra ani stabilna, a jednak nie przeszkadzało to marzeniu. Dlaczego więc je utraciłam?

Zrozumiałam wówczas, że grobem marzeń nie jest rozczarowanie, a coś z pozoru odmiennego, realizacja jednego z nich.

Ja zrealizowałam swoje największe, choć nieuświadomione marzenie – poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Wybrałam drogę, która wiodła do tego, choć marzyłam też o podróżach, sławie i odkryciach. Tamte marzenia w dostępnej rzeczywistości wydawały się nierealne, a kiedy jedno z nich, wyjazd na drugą stronę globu stał się możliwy, po prostu przestraszyłam się tego ryzyka i kosztów osobistych, jakie mogłabym ponieść. Rozczarowanie, którego doznałam, nie występowało jako rozczarowanie, ponieważ otrzymałam to, co w istocie chciałam, tyle że okupione czymś innym. Koszty marzeń uświadomionych czasem wydają się tak wielkie, że wolimy marzeń nie realizować. W ten sposób robimy miejsce na coś, co nie wydaje nam się marzeniem, tylko zdroworozsądkową decyzją i dlatego uważamy je za bezpieczniejsze.

Marząc, nie myślimy o kosztach wcielania marzeń w życie, a zwłaszcza o kosztach marzeń nieuświadomionych. Zakładamy, że to, co otrzymamy, przeważać będzie nad negatywami, o których nie chcemy specjalnie rozmyślać. Jeśli robimy to mimo wszystko, często właśnie grzebiemy marzenia.

Tak więc skoro marzenia nie są jednakowo ważne, tak i rozczarowania niejednakowo ważą. Niestety, widać to dopiero u schyłku życia, gdy możemy mieć przed oczami skutki podjętych decyzji, a doświadczenie życiowe pozwala oszacować przybliżone koszty decyzji niepodjętych. Taka zabawa, w co by było, gdyby było, bez możliwości sprawdzenia słuszności domysłów. Doświadczenie to pozwala nam także zidentyfikować marzenia wcześniej nieuświadamiane, chociażby po lekturach tamtych czasów, piosenkach, które nuciliśmy pod nosem, widokach, do których tęskniliśmy i krajobrazach ze snów, które zostawały w nas po przebudzeniu. Dlatego też nie uznajemy czegoś za rozczarowanie, bo już wiemy, że w istocie rzeczy dostaliśmy coś, do czego dążyliśmy, choć może zapłaciliśmy za to zbyt wysoką cenę.

Taką ceną może być także utrata marzeń. Kto wie, czy nie największą. Brak smaku życia to brak napędu do działań, wegetacja. Zapewne wielu starszych ludzi z tego powodu popada w depresję. Po latach jednak marzenia mogą wrócić. Są oczywiście zupełnie inne, nie biorą pod uwagę możliwości, ale i pożegnanie z nimi nie jest rozczarowaniem.

Tworzymy sobie w wyobraźni zestaw scen, zaspokajających nasze marzenia (nie szkodzi, że nierealne) i korzystamy z nich, jak z lektury najwspanialszej książki lub pięknego filmu. Poruszając się w realu z balkonikiem, w swoich marzeniach mogę biec przez piękny las w strugach deszczu lub położyć się na kamienistym szczycie, porosłym kępkami suchej trawy, wpatrując się w przesuwające się chmury. Mogę tańczyć na błyszczącym parkiecie w takt pięknej melodii. Mogę też przywołać do swoich marzeń towarzyszy, nie szkodzi, że dawno nieżyjących i kończyć z nimi rozmowy nigdy niezaczęte. Mogę próbować zrozumieć coś, czego nigdy zrozumieć nie umiałam, budować hipotezy nie całkiem prawdopodobne, ale zawsze zgodne z moimi chęciami. Mogę być władczynią świata i przyznam, że choć czasem muszę rezygnować z któregoś ze swych marzeń, szybko staram się zastąpić go jakimś innym. I nigdy, przenigdy nie czuć z tego powodu rozczarowania. Nawet kiedy ktoś poda nam na talerzu nie to, na co liczyliśmy.

Rysunek1rzodkiewki