W chorobie

I zdarzyło się, że dość ciężko zachorowałam, ale każda choroba w moim wieku jest niebezpieczna. A covid już obrósł legendą, zwłaszcza w odniesieniu do nieszczepionych staruszków. Tak, wiem, wiem, że to nieodpowiedzialność, ale są przeciwskazania.

Czy to już? – Zadawałam sobie pytanie mając w pamięci pouczenia mojego kuzyna, żebym była Panną Roztropną z Biblii. Jednocześnie pojawiły się w moich wspomnieniach napomnienia mamy: „sen mara – Bóg wiara”, więc dla niej Jezus ze snu byłby raczej kimś/czymś z natury swojej sprzecznym i  nie do przyjęcia. Dla zasady. Lub zasad – wpojonych, ale opartych na odruchu Pawłowa, a nie bliższej refleksji.

Jezus nie miał się śnić, w Jezusa leżało wierzyć. Ale też bez przesady i uniesienia, bo to niechrześcijańskie. Zakonnice, które wychowały moją mamę były do przesady praktyczne – prowadziły sierociniec, w którym dzieci umierały na gruźlicę, musiały je uczyć i doprowadzić do skończenia 4 klas, przygotować do praktycznego zawodu: szwaczki, służącej, woźnicy czy węglarza, wykarmić czeredę i przygotować do godnego znoszenia klęsk. Poza tym pędziły „wino” z ryżu, którego butlę trzymała pod łóżkiem siostra przełożona i wydzielała jako lekarstwo chorym lub umierającym dzieciom, lub do nacierania spuchniętych i bolących od reumatyzmu kolan dzieciom,  po długim klęczeniu zimą, na kamiennych płytach w kościele.

Moja mama nie uczyła nas religii i nie chodziła do kościoła, bowiem, jak mówiła, nie miała się w co ubrać. Religii uczyłam się jeszcze w powojennej szkole, ale tam katechetka biła dzieci drewnianą linijką po łapach, co, jak sami rozumiecie, nie prowadziło do bliższego zrozumienia zasad wiary. Resztę zagłuszały kaszle i chrychania wiernych  podczas nudnych kazań o konieczności posłuszeństwa i uległości, w kościele, w którym jeszcze wówczas, stały, jak wszędzie w miejscach publicznych spluwaczki – metalowe emaliowane na biało naczynia, rozstawiane po kątach, z brzegami zawiniętymi do wewnątrz, aby zapobiec wylewaniu się zawartości w razie potrącenia.

Cztery dni później już nie byłam taka pewna, czy w ogóle dobrze interpretowałam sen. Tarzając  się w nocy w hektolitrach potu zadawałam sobie pytanie: Czy to już? Czy  właśnie otrzymałam proroctwo, że nie zjem śniadania? Nie zjem go, bo nie mogę niczego przełknąć. Jestem sama w domu i zaraz będę umierać. W dodatku wcale nie chce mi się myśleć o sprawach najwyższych, a zwłaszcza tym, czy mam być panną roztropną, podczas gdy rozwiązaniu podlegają drobne sprawy tego świata.

Trzeba zmusić się, żeby wstać, przejść do łazienki. Ktoś powinien przyjść i zmienić mi pościel, ale osób, które to zwykle robią, nie ma i nie będzie. Lekarz powiedział przez telefon, że ktoś musi mi kupić test na covid, Ale jak to zrobić, kiedy w pobliżu nikogo takiego nie ma? Są wakacje, a ja we własnym domu w zasadzie jestem samowystarczalna, nie licząc sprzątania. Panie sprzątające i opiekunki myjące nie przychodzą do osób chorych, co zresztą jest zrozumiałe i aprobowane przez wszystkich. Mogłyby przenosić choroby, a  lepiej żeby tego nie robiły. Chory starzec/staruszka zostają więc sami, chyba że zabierają go do szpitala, chociaż tam z reguły jest bardziej samotny niż we własnym domu. No, może z wyjątkiem tej pani, o której ostatnio informowała telewizja, gdy kierowczyni autobusu  zauważyła, że przestała się pojawiać od dwóch tygodni. Przeleżała je na podłodze w łazience, ale pobytu w szpitalu już nie przeżyła. Mnie to nie grozi – mam zegarek z alarmem i rodzina w kraju i za granicą, choć mieszka daleko, w każdej chwili może zawiadomić służby, którym oszczędzone będzie wyważanie drzwi, bowiem starczy im podać kod do zamka.

Kiedy byłam dzieckiem, przy najmniejszym śladzie choroby kładło się delikwenta do łóżka, dając mu do picia rozmaite ziółka i zwalniając ze zwykłych obowiązków, jak również przede wszystkim z pójścia do szkoły. Ale choroby nie były takie, jakie są dziś. Odra, ospa wietrzna (nie mylić z wieczną!), szkarlatyna, gruźlica, krztusiec, najgorsza z nich – heine medina i jeszcze inne, które tuż po wojnie redukowały dziecinna populację. W niektórych częściach Polski występowały tak często i tak bezlitośnie, że w pewnych rodzinach nie zadawano sobie trudu wymyślania imion dla dzieci: funkcjonowały dwa dla chłopca i dla dziewczynki używane kilkakrotnie. Nowe imiona pojawiały się dopiero wówczas, gdy kolejny chłopiec czy kolejna dziewczynka trochę już przeżyli. Miałam tak swojej rodzinie na terenie dzisiejszej Ukrainy – obiektu sentymentalnych westchnień seniorów wielu rodzin, tej wyśnionej i wymarzonej ziemi moich przodków, o której opowiada się cuda, jak tam było wspaniale. Dziecko było po to, aby – jak mówiono – przynieś, podnieś, pozamiataj

Tak więc chore dziecko w warszawskim domu z rozpędu doznawało więcej czułości, bowiem nie wiadomo było kiedy odejdzie. Ale dzieci nie lubiły choroby. Jak tylko mogły, wyrywały się z łóżka.

To zupełnie inaczej niż starcy i staruszki, możliwe że dlatego, iż ich nie przytuli mamusia ani tatuś, nie będzie podawała im pod nos rumianku albo mięty.  Chore dzieci nie myślały o śmierci, bo nikt z ich otoczenia nie umierał od leżenia w łóżku, najczęściej były to bomby I inne okoliczności wojen. Starcy chorują sami.

W dodatku moje objawy były zupełnie dziwaczne, jak na doświadczenie życiowe. Nie miałam żadnej gorączki, nie miałam kaszlu ani kataru, tylko te zlewne poty i aberracje umysłu. Kichałam w bardzo dziwny sposób, z głębi swojego ciała, począwszy od pięt, nie zdając sobie sprawy dotychczas, że są jakieś różne rodzaje kichania.

Choroba jak przyszła, tak minęła, wróciła z urlopu moja opiekunka, pochodząca z ziemi przodków, gdzie niezależnie od narodowości więzi z ziemią narzucają poczucie bliskości, która identyczne objawy przeżyła trzy tygodnie wcześniej w busie stojącym godzinami na granicy, a potem, już w Lwowie, w jakimś podziemnym schronie w tymże busie spędziła kolejny dzień i noc, drżąc  ze strachu na odgłosy wybuchów, aż wreszcie, gdy dojechała do rodzinnej miejscowości nie miała już siły zejść do schronu i została w łóżku, żeby następnego dnia wstać i pójść kopać swojej starszej mamie ziemniaki. Potem sama musiała je zwieść taczką z pola – kilkadziesiąt worków. W ich miejscowości nie ma już mężczyzn (albo się gdzieś skutecznie chowają). Miała szczęście, tak jak wszyscy w jej miejscowości, bomby spadły parę kilometrów dalej. A ziemniaki tego roku obrodziły niesamowicie, jak i pomidory, szkoda, że nie mogła mi przywieźć, zobaczyłabym jak wyglądają i smakują prawdziwe pomidory. Nie takie, jak inne Ukrainki sprzedają na straganach na naszym osiedlu!

Tak czy inaczej, problematyczny Chrystus słusznie mi wyprorokował: przez kilka dni nawet nie pomyślałam o śniadaniu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *