Pisząc odcinek bloga „Ja też” (#MeToo), we wspomnieniach swoich dotknęłam całkiem innego zagadnienia – roli sztuki w radzeniu sobie ze stresem. Nie mam pojęcia, skąd to się u mnie wzięło, ale po wielu latach jestem pewna, że twórczość, a przynajmniej przeżywanie sztuki, stanowi najprostszą metodę oswajania klęsk, przeciwności losu i ludzkiej nienawiści. Warunek jest jeden – należy traktować ją poważnie i szukać nie tylko zapomnienia (co zapewni byle jaka, głupawa komedia), ale i wsparcia oraz odpowiedzi na nurtujące pytania. Jeżeli podejdziemy do niej poważnie, nie ma znaczenia, że może czasem wydać nam się okrutna i dołująca, że doraźnie nie rozwesela; jednak po jakimś czasie skanalizuje naszą traumę i pozwoli odczuć, iż nie jesteśmy sami na tym, nie wiadomo, czy Bożym, świecie. Możliwe, że bez leków oswoimy napady depresji, pod warunkiem, że jest to depresja obawiająca się śmierci, a nie dążąca do niej.
Muszę zaznaczyć, że byłam dzieckiem chowanym „pod kloszem”. Nie wypuszczano mnie na podwórko (ulicę) ponieważ mieszkałam w domu z ogródkiem, a dzieci z ulicy były brudne i źle wychowane. Często miały wszy, świerzb i były cwańsze niż takie panienki, jak ja. Nie odwiedzałam koleżanek, ani koleżanki nie przychodziły do mnie. Moja mama, wychowana w sierocińcu u zakonnic, zamężna z „panem inżynierem”, jako osoba obdarzona ogromną wrażliwością i zdolnościami intuicyjnymi, odczuwała niechęć otoczenia, związanego z rodziną i przyjaciółmi ojca. Sądziła zatem, że izolacja pozwoli jej córkom nie doznawać upokorzeń, jakich ona doznawała. Sądziła, że gdyby miała synów, jej sytuacja wyglądała by inaczej. Niestety miała tylko dwie córki. A i one nie dawały jej satysfakcji.
We fragmencie powieści wspomniałam o korepetycjach, w sprawie których moja bohaterka, Baśka, nie miała czystego sumienia. Chodziło o to, że ja uczyłam się na tyle dobrze, że nie potrzebowałam korepetycji. Ale wykorzystałam nabożną wręcz atencję do nauki moich rodziców po to, żeby wmówić im, że potrzebuję korepetycji z matematyki. A zależało mi na nich z powodu obecności koleżanek i kolegi, w którym po raz pierwszy się zakochałam. Miałam wyrzuty sumienia, że narażam ich na wydatek, ale nad moralnością przeważyła chęć bycia z rówieśnikami, wręcz tęsknota za kontaktem z innymi ludźmi. (Zresztą ta nić bezustannie przewija się w moim życiorysie, można by więc uznać, że taka moja karma, poszukiwać bliskości i zrozumienia i rzadko je znajdować, nigdy w pełni).
Moi rodzice nie rozumieli sztuki, uważali ją za zbędny ozdobnik życia, chociaż mama odznaczała się naturalną umiejętnością ozdabiania przedmiotów codziennego użytku. Czytanie książek marnowało oczy i wypaczało umysły, obrazy miały wisieć w muzeum, a nie na ścianach dogorywającego domu (ponieważ nikogo z naszych znajomych nie było na nie stać), jedyne, co było warte uznania, to muzyka klasyczna, ale ta dostępna była posiadaczom radia, nie wymagała zachodu ani kosztów. Dlatego rodzice, choć niechętnie, wyrazili zgodę na uczestniczenie w koncertach dla młodzieży szkolnej w Filharmonii Narodowej, Niestety, jak zawsze dobór utworów z palety klasyki nie ekscytował młodych ludzi, woleliby utwory bardziej energetyzujące, niż refleksyjne. Te doceniam dopiero dziś.
Moim pierwszym zafascynowaniem sztuką był rysunek. Od dziecka rysowałam setki głów, początkowo konwencjonalnych, stopniowo uzyskujących swoją indywidualność i piękno, nawet w szpetocie. Kończąc szkołę średnią byłam przekonana, że zostanę malarzem twarzy, choć nie miałam wielkiego pojęcia o malarstwie, głównie z braku środków na farby. Zadowalałam się rysunkiem piórkiem i pociągnięciami resztkami tuszu, pozostałymi po pracach z geometrii. Operowanie plamami koloru stało się moją namiętnością i ucieczką od prozy życia, chociaż uczestniczenie w zajęciach malarstwa dla młodzieży w Pałacu Kultury było wielkim rozczarowaniem. Po pierwsze, zawierało wiele konwencjonalności, która mierziła mnie, po drugie, zanim się z nią uporałam, jako młodzież pochodzenia inteligenckiego (to od taty!), a więc gorszego sortu, mimo zdobycia jednej z nagród na Wystawie Światowej Ekspo 58 w Brukseli za obraz „Niepokój”) zostałam skreślona z listy uczestników z braku miejsc, ponieważ pierwszeństwo miała młodzież robotniczo-chłopska. Wydaje się też, że nasze ówczesne władze uniemożliwiły mi odebranie świadectwa nagrody, ponieważ była ona jedynie informacją prowadzących zajęcia, a mnie, bardzo jeszcze dziecinnej, wystarczała sama satysfakcja. Papierek zostawiono w dokumentach Pałacu, zresztą był on w obcym języku. Ja otrzymałam album malarstwa.
Nie udało mi się także studiować na ASP, bowiem rodzice (a zwłaszcza mama) uważali, że uczelnia ta jest siedliskiem rozpusty i dziewczyny tam studiujące źle się prowadzą, a co za tym idzie, nie mają szans na szczęśliwe małżeństwo. Zdając maturę miałam 16 lat i nie byłam jeszcze gotowa do przeciwstawienia się planom rodziców. Nie wyrazili też zgody na studiowanie archeologii (ciężka, fizyczna praca), geologii (nie dla dziewczyny). Z kolei mnie nie interesowała historia – sugerowana przez rodziców (uważałam ją za najnudniejszy kierunek pod słońcem – same ruchy robotnicze i partie, różnice między programami których trudno zapamiętać, bowiem wszystkie postulowały 8-godzinny czas pracy), ani kierunki ścisłe, po myśli ojca. Krakowskim targiem stanęło na polonistyce. W ten sposób moja przygoda z malowaniem zakończyła się.
Pisząc odcinek „Ja też” wróciłam pamięcią do tamtego roku szkolnego (1956/1957) uczestnictwa w zajęciach w Pałacu Kultury – klubu filatelistycznego i malarskiego. W trakcie pisania „Tańca Kury” ( po blisko 30 latach) starałam się jak najdokładniej przywołać pamięć i odtworzyć wydarzenia dzieciństwa i wczesnej młodości. Dlatego też umknął mi sens niektórych moich poczynań i wydarzeń. Dziś dopiero widzę, jakim wołaniem o pomoc było malarstwo i jak bardzo wiele opóźnienia w wyborze mojej drogi życia kosztowało mnie usunięcie z klubu malarskiego z głupiego powodu: pierwszeństwa udzielanego przez państwo dzieciom pochodzenia robotniczego i chłopskiego. W myśl panujących ówcześnie zasad miało to wyrównać krzywdy społeczne, jakich doznawały „gorsze klasy” drogą zamiany miejsc. „Inteligencja pracująca” stawała się tą gorszą klasą (nie mówiąc już o innych rodzajach inteligencji czy przedsiębiorcach, tzw „burżujach” lub wolnych zawodach. Nikomu wówczas nie przyszło do głowy, że zaburzanie, nawet niesprawiedliwego „porządku dziobania” w hierarchii społecznej, przenosi się falami na sprawy ważne dla jednostek. Tak, jak nikt nie dostrzegał krzywdy molestowanych dzieci (mówiono: czy mu/jej coś ubyło?), tak nie dostrzegano krzywd wyrządzonych pokoleniu dzieci „gorszej klasy” i tego, że jedne niesprawiedliwości beztrosko zastąpiono innymi niesprawiedliwościami. Zwłaszcza, że zaklasyfikowanie do którejś z klas, opierało się na osobie głowy rodziny – czyli męża, ignorując rzeczywisty status zawodowy żon.
Zanim zacznę nawiązywać do aktualności, gryzę się w język (klawiaturę) i przytoczę fragmenty „Tańca kury” związane z epizodem malarskim w moim życiu. Przedtem jednak wyjaśnię, skąd się wziął tytuł mojej powieści. Bohaterka, a właściwie jedna z bohaterek (jest ich kilka, każda prezentuje inny etap życia, a ich imiona stanowią kolejne litery alfabetu: Aneczka, Baśka, Celina itp. do starości), będąc dzieckiem, obserwuje odrąbanie głowy kurze, która ze związanymi łapkami spada z pieńka i miota się w przedśmiertnym „tańcu”. Poniżej kolejny fragment części „Baśka”
„6.
Pan od malarstwa podał dwa tematy do wyboru: Cyrk i Dworzec kolejowy. To było nareszcie coś dla Baśki. Pałała niechęcią do martwych natur, dzbanków i tac z jabłkami, stojących na udrapowanym aksamicie, przyborów do mycia na pasiastym ręczniku i tym podobnych tematów, dopóki jednak nie potrafiła ich namalować tak, aby pan był zadowolony, uważała, że ma obowiązek zmuszać się do pracy nad tymi nudziarstwami. Mimo wysiłków i marnotrawienia stert papieru doskonale wiedziała, że jej martwe natury były płaskie i bez życia. Kolory dobierała zbyt ciemne i zbyt silnie akcentowała kontury, a jej cienie nosiły piętno pracowitych poprawek. Spierała się z panem, że martwa natura wcale nie musi być żywa i wesoła, że dla niej przynajmniej zawsze będzie płaska, nudna i beznadziejna, ale zdawała sobie sprawę, że to tylko brak umiejętności i wiedzy. Wstyd powiedzieć, ale dopiero teraz dowiedziała się, że coś żółtego będzie rzucać cień o odcieniu fioletowym, a czerwonego o zielonym i na odwrót. Dla niej cienie były zawsze czarne. Nie wiedziała nic przedtem o kolorach ciepłych i zimnych, o kontrastach i dopełnieniach, o tym, że z niebieskiego i żółtego można zrobić zielony i dlatego wśród innych nie stało nigdy wiadro z farbą zieloną. Nie lubiła też kwiatów, jej bukiety w wazonach nie były wesołe, choć używała jaskrawych barw, żeby je ożywić, zatuszować swoją do nich niechęć. Nawet nowo nabyte umiejętności doboru barw nic tu nie były w stanie poprawić. Czerwony mak rzucał prawidłowy, zielonkawy cień i był przez to jeszcze wstrętniejszy i jeszcze bardziej ordynarny, niż gdyby zachował swój nieprawidłowy fioletowy. Marzyła o namalowaniu portretu, cóż, kiedy tylko jeden i to węglem, naprawdę jej się udał. Nikt zresztą poza nią nie widział podobieństwa do twarzy nauczycielki, nawet sama zainteresowana skrzywiła się z niechęcią, ale Baśka nie umiała jej i koleżankom wytłumaczyć, że gdy pisały klasówkę, a pani spacerowała w przejściach między rzędami lub stawała w oknie wyglądając na brzydkie podwórko z nieobecną miną, gdy wyraz jej oczu zaprzeczał skrzywieniu ust — podobieństwo portretu było uderzające, jeśli oczywiście pominąć kok, który się nie udał, a którego nie umiała poprawić, bo w międzyczasie pani ścięła włosy.
Na zajęciach jednak nie zajmowali się portretami, z wyjątkiem tych, którzy chodzili do pana od rzeźby, ci zaś pewnie mieli głów tak samo dosyć, jak ona martwych natur, zawsze z tym samym wazonem, obtłuczonym talerzem i porysowaną tacą.
Baśka od razu zdecydowała się na dworzec kolejowy. Widziała wyraźnie ten dworzec, który chciała namalować, ale okazało się to wcale nie takie proste. Zaczynała i przerywała, darła i wyrzucała arkusze, dworzec ciągle nie był tym dworcem, który widziała. Co gorsza, po kolejnej, nieudanej próbie stwierdziła, że właściwie już nie pamięta, jak miał wyglądać ten dworzec. Czuła jednak, że choć zmienia się on w niej bez przerwy, domaga się po prostu, aby go wydobyć na dzienne światło. Pomyślała, że nie nadąża za tym, co się w niej krystalizowało, zostawiła więc w końcu ołówek i tylko kładła barwne plamy na pakowy papier. Spieszyła się. Niecierpliwość powodowała, że zaczynała po kilka arkuszy i gdy ostatnie schły, poprawiała pierwsze, aby za chwilę je zniszczyć. Stos mokrego papieru rósł obok niej, bluzkę i ręce po łokcie umazała farbami, bo w pośpiechu nabierała je z wiadra słoikiem, nie chcąc tracić czasu na mycie wazowej łyżki — wszystko to było jednak nieudane, niedokończone, brakowało najważniejszego. Dworzec męczył ją. Może wskutek intensywności prób, może z innych powodów, zaczynał wyglądać całkiem inaczej, niż na początku. Na pierwszych rysunkach były wagony, perony z ludźmi, zabudowania szpetnej, nie wiadomo skąd zapamiętanej, obskurnej stacyjki, semafory i linie torów. Na ostatnich nie było już żadnego człowieka. Właściwie była tylko noc i z powodu tej nocy znikały kolejne sylwetki ludzkie, wagony, budynki. Zostały tory i światła sygnalizacyjne. Zmieniła się też perspektywa; niektóre ze świateł stały się tak ogromne, że przesłoniły resztki torów i semafory. Zmieniły się i kolory świateł. Na koniec semafor na pierwszym planie pluł już wszystkimi możliwymi kolorami, złośliwie i natrętnie, tak, że żaden pociąg naprawdę nie mógłby tędy przejechać. Inna była też perspektywa torów. Nie ginęły łagodnie w oddali, zbiegając się w połowie arkusza, wyglądały, jakby oglądano je z poziomu ziemi, zmieniły się w rozwartą paszczę szczerzącą zęby z czarnych podkładów lśniących smoliście, ginęły tak szybko w oddali, jakby obłąkańczy pęd hipotetycznego pociągu zaprzeczył w pewnej chwili ich istnieniu, jakby zanim zostały dostrzeżone, umknęły pozostawiając w oczach migotanie niepotrzebnego już, ostrzegawczego światła, o którym tak naprawdę trudno orzec, czy jest ostrzegawczym, czy zmyłkowym, bowiem jego żółci towarzyszą inne, równouprawnione barwy: zielone, czerwone, fioletowe.
Potem dworzec zaczął zmieniać się w cyrk. Na linie przeciągniętej między semaforami stąpała sztywno tancerka, zamalowana jednak natychmiast, gdy z kolei semafor stał się tańczącą dziewczyną, a jego światła zmieniły się w oczy lokomotywy, przed którą uciekała tancerka wrośnięta w ziemię i zabetonowana wraz ze słupkiem.
Baśka zamalowała tło wraz z cyrkową dziewczyną, linią i semaforem i wróciła do świateł. Przerażały ją, ale i fascynowały. Chciała uczynić je jednocześnie światłami ostrzegawczymi i oczami lokomotywy, obwarować szeregiem zastrzeżeń usprawiedliwiających ewentualną pomyłkę, zmuszających tych ludzi, którzy patrzyli, do porzucenia pewnego siebie przekonania, że widzą, to co widzą; oślepić ich, omamić, skłonić do rozterki. Dworzec zaczynał żyć własnym życiem, ale Baśka czuła, że niewiele jego i ją dzieli od wzajemnego zrozumienia.
Od dłuższej chwili stał nad nią pan, bardziej przyglądając się Baśce, niż temu, co namalowała.
— Myślisz, że to jeszcze jest dworzec?
— A co mogłoby być?
— Na dworcu powinni być ludzie, a ty przecież lubisz malować ludzi. Dworzec bez ludzi nie jest już dworcem. Nikt stąd nie odjedzie i nikt tu nie przyjedzie. Dlaczego ich wyrzuciłaś?
— A muszą tu koniecznie być?
— Jeżeli to jest dworzec…
— To znaczy, że źle maluję?
— Nie, nie znaczy, że źle, ale dziwnie… Czy wiesz, dlaczego twój dworzec nie jest takim miejscem, gdzie ktokolwiek chciałby przyjść? Przyjdzie, popatrzy i ucieknie. Czy po to są dworce?
— Bo ja wiem…Może za dużo tu świateł?
— Pewnie tak… Drażnią i sensu w nich niewiele… Czy może palić się jednocześnie czerwone, zielone i żółte? Zakazywać, zezwalać i ostrzegać jednocześnie? Ale to nie tylko to… Te światła są irytujące, sam nie wiem zresztą czemu.
— Mnie tam wszystkie ostrzegają, kolor jest nieważny. Po prostu palą się. Ktoś je postawił, widać miał w tym jakiś cel, ale mnie on nie obchodzi…
— A ty nie wiesz jaki i wolisz na wszelki wypadek traktować je jednakowo? Więc czemu nie jesteś konsekwentna i nie przyjmiesz, że wszystkie są żółte. Możesz przecież dać im inne, delikatne odcienie, gwoli dania świadectwa prawdzie.
— Gdybym namalowała wszystkie żółte, skłamałabym. A czy to nie wszystko jedno, skoro wszystkie ostrzegają?
— Nawet zielone nie pozwala ci jechać naprzód?
— Skąd pan wie, że to jest prawdziwe zielone? Może tak wygląda aby wszystkich zmylić…Wtedy lepiej, że nie ma w pobliżu ludzi; mniej będzie oszukanych.
— Twoje światła przesłoniły ci dworzec — powiedział pan.
Tak, to prawda. Jej światła są wszystkie ostrzegawcze. Dlatego są tak duże. Chciałaby, żeby ostrzegały w sposób jednoznaczny i oczywisty. Nie jej wina, że tyle jest kolorów, a każdy co innego znaczy i jeżeli nawet wiemy, co on znaczy, to i tak nigdy nie możemy być tego w stu procentach pewni. Lepiej więc wystrzegać się wszystkich. Ale dlaczego podświadomie chciała innych oszukać co do ich sensu i znaczenia? Była przekonana, że oni doskonale wiedzą, odróżniają jedne od drugich z łatwością, więc próby oszustwa muszą spalić na panewce, niemniej taki sformułowanie zadania, żeby żadna ze stron nie miała przewagi, wydawało się jej jedynym sposobem dorównania ich wiedzy i pewności siebie. To było tak oczywiste i dlatego przykre, że pan, choć tak dużo rozumiał, tego pomysłu nie pochwalił. A już sądziła, że znalazła wyjście!
Baśka chciała zniszczyć wszystkie rysunki, ale pan jej nie pozwolił.
— Spróbuj opisać słowami, jak zmieniał się twój dworzec — powiedział. — I zastanów się, dlaczego się zmieniał. To ci pomoże malować — dodał .— A jak skończysz pisać, rozłóż te wszystkie rysunki na podłodze, przyjrzyj się im, przeanalizuj je i to, co napisałaś. Potem spokojnie namaluj nowy dworzec.
7.
Ze sterty dworców pan wybrał jeden; ten, który najbardziej przedtem krytykował i wysłał na eliminacje. Nie mogła tego wyboru zrozumieć. Opisała wszystko, jak kazał, przemyślała, namalowała wersję ostateczną, a pan wybrał coś zupełnie innego. Po jakimś czasie otrzymała pocztą album malarstwa i zawiadomienie o wyróżnieniu w konkursie za pracę pod tytułem Niepokój.
Poczuła się oszukana. Pan już nie pracował, na jego miejsce przyszła pani, nie mogła więc mu okazać swojej goryczy. Bo na tym obrazie wcale nie było niepokoju, nie mogło go tam być; kto jak kto, ale ona wiedziała już najlepiej. Mógł zostawić po prostu nazwę Dworzec , jeżeli wszystko musi zostać nazwane, ale czemu zmienił tytuł na inny, kłamliwy, choć więcej już byłoby sensu w Ostrzeżeniu .
Pani nie podzielała wątpliwości Baśki.
— Dworzec, Cyrk, Ostrzeżenie czy Niepokój , wszystko jedno jak się obraz nazwie. On musi mówić sam za siebie i przekazywać konstruktywną treść — powiedziała. — Czasami jego wymowę trzeba wzmocnić tytułem, żeby uniknąć nieprawidłowego rozumienia ze strony niektórych ludzi, mogącego prowadzić do wypaczenia intencji malarza, ale to drobiazg. Dlaczego nie podoba ci się Niepokój , jeżeli pan nie miał zastrzeżeń do treści?
— Niepokój zupełnie inaczej wygląda. Żeby zobaczyć niepokój, trzeba iść na nowe osiedle nie otynkowanych jeszcze domów, między sterty gruzu i piasku, zobaczyć żelastwo wystające z ziemi, usłyszeć szum samolotu na porannym niebie, jeszcze zamglonym, ale słonecznym. Tylko jak usłyszeć go na obrazie?
— To przecież bardzo spokojny krajobraz, choć jeszcze nieuporządkowany — odrzekła pani. — Nowe budownictwo jest czerwone, wesołe, choć może trochę monotonne, ale niepokojące? Coś ci się pokręciło… Zawsze to, co nowe, jest optymistyczne, choć nie zawsze najładniejsze; jest miarą sukcesu i osiągnięć ludzkiej myśli, miarą postępu. Nawet brzydki dom, wybudowany w trudzie ludzkich rąk świadczy o tym, że buduje się go, bo jest pokój i to cieszy… Co masz do zarzucenia takiemu krajobrazowi?
— Jest za spokojny — pomyślała Baśka — jakby był tylko on, nic więcej. W czymś takim czuć od razu kłamstwo. Nie ma nigdy tak, żeby była tylko jedna rzecz, a za nią nie ukrywały się inne. Jeżeli ogarnia mnie nagle strach, to powód zawsze się objawi, wcześniej czy później. Nie umiała jednak tego wytłumaczyć pani. To okropne, że ona mówi o jednym, a dorośli słyszą coś zupełnie innego, że nie jest w stanie objaśnić swoich myśli, żeby były tak oczywiste i słuszne, jak to, co mówią wszyscy. Chciała jeszcze spytać panią, czy komuś udało się namalować dźwięk, ale pytanie było strasznie głupie, więc zrezygnowała. Wierzyła jednak, że każdy dźwięk pozostawia swój ślad w krajobrazie i że musi znaleźć się ktoś tak bardzo spostrzegawczy, że go dostrzeże i dlatego nie mogło jej z głowy wyjść pytanie: Jak namalować dźwięk samolotu na bezchmurnym porannym niebie, moment po tym, jak się przebudzono i jak sprawić, żeby taki obraz oznaczał niepokój a nie świeżość poranka lub pokojowe budownictwo?
Praktyczne próby nie udawały się; szkoda mówić, wszystko warte tylko wrzucenia do kosza. Za każdym razem odstręczał banalny krajobraz, jak na plakatach Budujemy nowy dom . Może oglądając tyle tych plakatów, zapomniała jak wygląda naprawdę takie osiedle? Może patrząc, nie widziała prawdziwych domów, prawdziwego piasku, prawdziwego nieba? I dalej idąc — może dlatego, że dorośli tyle mówią o różnych rzeczach łatwo, bez wahań i zawsze stosownie do okoliczności, nie pozwalają jej dostrzec innego oblicza tych spraw? Miota się więc między ich poglądami, często odmiennymi, choć jednakowo przekonywującymi, sądami, które bezwiednie przyjęła, bo im wszystkim na raz wierzy, choć zupełnie co innego czuje. Jest wpływowa. Nie. Myśl taka była nielojalna i bez sensu. Muszą być rzeczy stałe i oczywiste, drogowskazy i semafory, żeby takie niedorajdy, jak ona, nie zginęły w gąszczu różnych niezrozumiałych wielkich spraw i małych, głupich szczególików.
Nie umiała jednak wypowiedzieć tego, co myślała. Jak zwykle, jej myśli były niejasne i poplątane. Ale to się musi zmienić. Na razie jest zbyt głupia, ale zacznie usilnie pracować nad sobą. Tylko nie wierzyła, że uda jej się to kiedykolwiek namalować lub wyrazić w inny sposób, jeśli nawet zrozumie, na czym to wszystko polega.”
Poniżej: ja w wakacje 1956 r.