Z przyjaciółmi nie boimy się wymieniać informacjami. Wiedzą o nas rzeczy, które ukrywamy przed innymi. To wyraz naszego zaufania do nich i wyzbycie się obawy, że wykorzystają je przeciw nam. Także i wiara, że nasz obraz w ich oczach nie straci przez świadomość, że nie jesteśmy do nich we wszystkim podobni – w trybie życia, poglądach, obawach i ich charakterach. Co zrobić jednak z ludźmi, których uważamy za przyjaciół, a którzy nie mówią nic o sobie? Zaprzestać przyjaźni czy dopytać o sprawy dotychczas nam nieznane? A jeśli ich doświadczenia tak bardzo są odmienne od naszych, że nie wiemy nawet nic z ich życiorysów? Czy może zbyt wcześnie uznaliśmy ich za przyjaciół? Czy też idąc po linii najmniejszego oporu chcemy po prostu komuś wierzyć? A może to do nas należy nieustanne przyglądanie się im i wyciąganie wniosków z naszych spostrzeżeń, wybieganie naszymi myślami naprzeciwko nim?
Nie każdy chce wchodzić w mroczny świat drugiego człowieka, a jeżeli nawet weń wejdzie to formułuje wobec siebie warunki, na jakich to zrobi. Chętnie wszedłby w tę jego część, która nie popsuje jego humoru, pominął zaś resztę w której czuje się niekomfortowo. Także wieczne odgadywanie, gdy ktoś nam w tym nie pomaga, staje się nużące. Jednak nie zawsze przyznaje się do tego przed sobą, łatwiej bowiem obwinić drugą stronę, że żyje w swoim świecie i za nic ma jego wrażliwość. To jest jak przeciąganie liny — i wówczas gdy napięcie przerodzi się w akcję, przyjaźń się kończy.
Są jednak istoty tak nieszczęśliwe, że za przyjaciół uznają każdego, kto choć w jednej sprawie ma zbieżne z nimi zdanie. Czasem wydzwaniają, piszą do nich rozpaczliwe maile, gdzie emocje zaburzają możliwość wyartykułowania swojego nieszczęścia, jakby tylko oni jedyni na całym świecie mieli problemy i jakby przyjaciele istnieli wyłącznie po to, żeby zajmować się ich sprawami. Czasem tylko zadadzą formalne, niecierpliwe pytanie: a co u ciebie? Po to, żeby usłyszeć: nic specjalnego — i wrócić na swoje tory, z których w istocie rzeczy nawet na chwilę nie zjechali. Ja nigdy nie czuję się na siłach takiemu komuś opowiadać o swoich sprawach. Żal mi ich, ale też czuję niechęć, choć wychowana w innych czasach, nie przyznaję się do niej, póki ktoś nie przeciągnie struny.
A co z nieprzyjaciółmi? Teoretycznie rzecz biorąc powinno być nam obojętne, co o nas wiedzą, jeśli nie mają możliwości wykorzystania tej wiedzy przeciwko nam. Tego jednak nigdy nie jesteśmy pewni, Rzadko także „miłujemy nieprzyjacióły swoje”, rzadko też im wierzymy. Czy dlatego, że po prostu nie chcemy im wierzyć, bowiem są naszymi nieprzyjaciółmi.
Gdzieś pośrodku naszych problemów z prawdziwymi i nieprawdziwymi przyjaciółmi lokują się przywiązania do domowych zwierząt. Niemniej zazwyczaj są one jaskrawym odbiciem tego co dzieje się między ludźmi. Posiadamy więc je po to aby kochać (lub odczuwać to, co za miłość uważamy), albo absolutnie nad nimi dominować, rządzić i pokazywać im ich miejsce.
Zastanawiając się nad tym, co leży u źródła nie zawsze sensownej miłości do domowych zwierzątek, trzeba sięgnąć do historii. W czasach, gdy byłam dzieckiem, nikt specjalnie nie kochał kotków i piesków. W zasadzie była tylko jedna grupa uczuciowo głęboko związana z pokojową zwierzyną – starsze, samotne panie, wdowy lub tzw. „stare panny”, bezdzietne, niemające kogo obdarzyć uczuciami, wypełniającymi ich zazwyczaj nazbyt obfitą klatkę piersiową. Reszta społeczeństwa, nawet posiadająca udomowione zwierzaki, traktowała je nie jako obiekt uczucia, a pożyteczne stworzenia, bo przywiązują się do właściciela, strzegą jego i jego dobytku i nie trzeba się specjalnie nimi przejmować, jak rodziną: żoną i dziećmi na przykład. Kochało się lub lubiło ludzi. Także pokojowych piesków i kotków było mniej, liczyło się to, że wymagają pewnych starań i ponoszenia kosztów. Nikt oczywiście nie słyszał o takich fanaberiach jak specjalne cmentarze dla zwierząt z całą ich oprawą, pogrzebami, kondolencjami dla właścicieli i tak dalej.
To były inne czasy. W pociągach, pekaesach i miejskich autobusach ludzie rozmawiali ze sobą, zwierzali się ze spraw rodzinnych i uczuciowych, użalali się i skarżyli na zły los. Jedynie nikt nie rozmawiał o polityce (szeroko rozumianej), bowiem nie było to bezpieczne. Tylko tę jedną kategorię zwierzeń można było przeciw komuś wykorzystać. Cóż mógł zaszkodzić przypadkowy rozmówca z pociągu, nie znający nazwiska, imienia ani adresu? Mógł być dobrym słuchaczem, ciekawym życiowej historii i tyle. Nie budziło większego zainteresowania nawiązywanie rozmów z nieznajomymi.
Stopniowo czas ten przemijał i gdy byłam już dorosłą kobietą, ten zwyczaj zanikał. Może tylko czasem trafiał się jakiś odmieniec, epigon dawnych czasów, na którego patrzono z ironią i raczej wstydzono się nawiązywać z nim rozmowę, żeby nie zarazić się śmiesznością. Skoro chce, niech opowiada sobie coś w próżnię, ja tam nie będę reagować. Echem tamtych czasów było moje opowiadanie „Kosmitka” o dziewczynie, która zaczęła śpiewać w pociągu.
Zwierzę ma pewną wyższość nad ludźmi. Nie skomentuje twoich opowieści, które wygłaszasz wobec otoczenia, nie obrazi się, gdy wysłuchawszy homilii na dzień dzisiejszy, wepchniesz się ze swoją nieproszoną radą czy komentarzem, nie odpysknie, że wygłaszasz ją nie po to, żeby cokolwiek miał do powiedzenia w tej sprawie. Masz cicho siedzieć i słuchać, bo pan/pani mówi. Jest więc przyjacielem idealnym. Potrafi nawet okazać zrozumienie człowiekowi, choć kto go tam wie, co naprawdę sobie myśli. Wasze stosunki są proste i zrozumiałe — ty dajesz mu jeść, on cię słucha i kocha. Jaka przewaga nad niewdzięczną rodziną i dziećmi, którym trzeba różne rzeczy tłumaczyć i przestrzegać pewnych standardów zachowania, a w ogóle raczej należy z nimi od czasu do czasu rozmawiać!
Jednak czasami, niespodziewanie można się uwikłać w tę z pozoru bezproblemową miłość. Zwierzęta, jak i ludzie, kiedy wyczują jak daleko mogą się posunąć, potrafią człowieka zdominować.
Tak jakoś mam, że i zwierzęta i dzieci traktuję jak ludzi. Nikogo z nich nie kocham ot tak sobie za nic, jednych lubię bardziej, innych mniej, a wszystkich traktuję jak równych sobie, na swój sposób rozsądnych i myślących. Jestem daleka od czułostkowości, nazywanej miłością do zwierząt. Może więc jaśniej widzę to wszystko, co naprawdę nas z nimi łączy. I przyznam się, nie każde dziecko w moich oczach jest milusińskie, nie każde zwierzę pieszczoszkiem. Obserwując niedawno małe, prawie identyczne kotki doskonale nauczyłam się odróżniać je po zachowaniu i charakterkach, byłam też świadkiem jak powoli zdominowały swoją panią i wierzcie mi, to wcale nie był miły widok. Widziałam też pełne przemocy zachowania starej kocicy, którą zdjęto z piedestału, jej mściwość i gwałt wobec małych. Świat w istocie się nie zmienił z tego powodu, że kotami zastąpiono ludzi, tylko ludzie, zniżając się do zwierząt, czują się lepiej. Ale czy to, co otrzymują, jest naprawdę tym, czego pragnęli?
Zawsze jednak można kotu zawiązać kokardkę, a pieska ubrać w kubraczek. I wierzyć, że ten czy inny strój mu się podoba i jest nam za niego wdzięczny doceniając nasz dobry gust.
Czasami (o zgrozo!) przychodzi mi do głowy, czy przypadkiem strojenie lalek przez dorosłych ludzi nie jest pozyskiwaniem sobie nowej kategorii przyjaciół, jeszcze bardziej milczących i jeszcze mniej kłopotliwych.