Zaułek czołgających się nietoperzy

nietoperz

Dawno temu, gdy byłam jeszcze bardzo sprawna fizycznie w czasie jakiejś kursokonferencji w Zakopanym wybraliśmy się w kilka osób na wycieczkę w którąś dolinę i tam wpadło nam do głowy wejść do spotkanej po drodze jaskini. Prowadził nas ktoś miejscowy, wątpiący czy uda nam się dostać do pięknej sali ze stalaktytami i stalagmitami, mogącej stanowić zwieńczenie spaceru. Jego niewiarę podzielali chyba dysponenci tego miejsca, ponieważ w żaden sposób nie zabezpieczyli wejścia do jaskini. Istotnie, po jakimś czasie natrafiliśmy na miejsce, które podobno nazwano korytarzem czołgających się nietoperzy.

Pośrodku przejścia znajdowało się duże wgłębienie od ściany do ściany wypełnione wodą, nad nim zaś skalny nawis nie pozwalający przejść w sposób wyprostowany. Aby pokonać to miejsce i nie zamoczyć się należało dać duży krok, a jednocześnie pochylić głowę poniżej kolan i w tej pozycji przesunąć się do przodu zresztą bez możliwości przytrzymania się czegokolwiek. Mnie to udało się jako komuś, kto w młodości łatwo wykonywał szpagaty, a za mną mojemu szefowi, chociaż on niezbyt stosownie ubrany, zamoczył sobie skraj płaszcza. Reszta osób, przeważnie starszych pań, została przed przeszkodą. Obejrzeliśmy oczywiście ową salę, bardzo piękną, ale nie tak piękną, jak fotografie podobnych miejsc w innych górach, w innych krajach, ale nasza satysfakcja z wyczynu była mniejsza z braku widowni, przed którą moglibyśmy się na gorąco pochwalić sukcesem.

Szef jednak przyzwyczajony do wygłaszania mądrych zdań na rozmaitych naradach w wyższych sferach politycznych, od razu wyciągnął wnioski z naszej sytuacji i porównał ją do pozycji i realnych możliwości instytucji, którą reprezentował, jednak po powrocie do reszty wycieczki już tego porównania nie powtórzył. Odtąd jednak zwykł był komentować różne zawirowania polityczne przedstawiając je jako fakt znajdowania się w korytarzu czołgających się nietoperzy (dającym jakąś możliwość sensownego wyjścia) lub zaułku czołgających się nietoperzy, gdzie nawet nie warto było próbować, ponieważ żadnego wyjścia z niego nie było.

Mnie te komentarze zachwycały, ale osobom, które nie znały źródła powiedzenia, wydawały się dziwaczne i manieryczne, zresztą nie bardzo wiedziały, o co chodziło.

Od tamtej pory często myślałam o różnych sytuacjach kategoriami tamtego doświadczenia, obliczając szanse wyjścia z nich bez  szwanku, a z sukcesem lub sukcesem okupionym zamoczeniem, czy też pokonania przeszkody po to, by stwierdzić, że nie warto było w ogóle tego robić.

Dziś myślenie tego rodzaju powróciło do mnie za przyczyną oficjalnego uzasadniania rozmaitych przedsięwzięć, które rzekomo trzeba zainicjować, aby osiągnąć pozytywny cel. Minister zdrowia uzasadniając sensowność wprowadzenia sprzedaży na receptę pigułki dzień po twierdził, że może ona szkodzić. Oczywiście jej ewentualna szkodliwość nie zmieni się od tego, czy wypisze się na nią urzędowy papierek, czy sprzeda bez tego papierka. W dodatku inny kontrowersyjny środek dla panów w pewnych kłopotach, który także może być szkodliwy (zrezygnowano ze stosowania go jako lekarstwa w całkiem innym schorzeniu), sprzedawany jest bez owego urzędowego papierka.

Sytuacja z tymi środkami podobna jest wspomnianemu zaułkowi czołgających się nietoperzy. Działanie podejmowane w ogóle nie ma sensu, ponieważ nigdy nie zostanie zwieńczone jakimkolwiek powodzeniem i jest działaniem sztucznym. Oczywiście jeżeli panom się wydaje, że sprawność ma tu znaczenie najważniejsze, to nie do mnie należy odbieranie im złudzeń. Cedowanie zaś odpowiedzialności na lekarza-urzędnika, co ma znaczenie w przypadku pań, nie zmieni żadnej z sytuacji, w których się znalazły i w której środek miałby zostać użyty, a która już przecież została w przeszłości dokonana, zmieni za to zasadniczo pozycję biorcy (właściwie biorczyni) środka o tyle, iż przekuje ją na opresywność decydenta wobec kobiety. Dalej, jak w owym zaułku: jedne biorczynie go pokonają, inne nie, w pozostałej zaś części społeczności wyrobi się przekonanie, iż o nas zawsze musi decydować ktoś inny, a z czasem może wyrobić nastawienie oczekiwania takiej decyzji, zamiast osobistego odpowiadania za własne życie i własne decyzje.

Pisząc swoją powieść o dwudziestoleciu międzywojennym bardzo dokładnie przez dwa lata czytałam prasę z tamtego okresu. Przy okazji śledziłam dokonania dokumentujące drogę bolszewików do zdominowania całego życia społecznego Rosji, a właściwie ZSRR. Zaczynało się od spraw drobnych i banalnych. Jedną z nich był zakaz całowania się na ulicy (rzekomo z powodów higienicznych). Polska prasa tamtych lat wyśmiewała się z dekretów komunistów zakazujących takich czy innych głupot, noszenia jakiegoś rodzaju odzieży, fryzury itp. Jak wiemy, zaczynało się od drobiazgów, a zdominowano całą sferę prywatności człowieka. Po roku 1990 wydawało się, że skończyliśmy z tym bezpowrotnie i możemy odetchnąć, dostaliśmy się bowiem do pięknej sali, w której możemy podziwiać naturalnie ukształtowane kryształy. Okazuje się jednak, że oglądane przez nas kryształy nie są aż tak piękne, jak w innych wspaniałych miejscach, a w dodatku że jesteśmy właśnie w zaułku, gdzie stojąc w rozkroku musimy pochylać głowę poniżej kolan i nijak nie udaje nam się pójść dalej, w dodatku już zastygliśmy w pozycji z której raczej nie ma wyjścia bez zamoczenia płaszcza. Chyba, że padniemy na kolana, ale my podobno chcemy z kolan tych powstawać. Tak czy siak, jesteśmy czołgającymi się nietoperzami, stworzeniami sprzecznymi z naturą. A przecież podobno umiemy latać!

Jest jeszcze inny powód, dla którego przypomniała mi się owa jaskinia czołgających się nietoperzy. To symbolika obecna w naszym życiu, a zwłaszcza w literaturze, malarstwie, fotografice i innych dziedzinach sztuki. Wraz z przemijaniem PRL, zanika pokolenie przyzwyczajone do szukania „drugiego dna” we wszystkim. Symbole są niepotrzebne w czasie, gdy wszystko możemy powiedzieć wprost i bez osłonek. To, co miało sens dla pokoleń żyjących bez wolności słowa, traci go obecnie, co nie oznacza jednak, że w przyszłości znowu nie powróci.

Z drugiej strony odbiorcy sztuki stali się wygodni, nie chce im się wysilać, szukać aluzji, odniesień do innych, nawiązań do archetypów, symboli, zwłaszcza tych mniej znanych. W czasie gdy wszystko jest „kultowe”, ciężar zrozumienia sensu przenosi się z dzieła sztuki na opinię o nim. Oczywiście są symbole źle dobrane, mało zrozumiałe, hermetyczne, ale przyczyną posługiwania się nimi, nie jest utrudnienie odbioru, a pominięcie wielu wyjaśnień, które należałoby zamieścić w odnośniku. Wszyscy wiemy, co to jest „Matka-Polka” i czego jest symbolem. Wystarczy napisać zdanie o konkretnej osobie, że jest typową matką-Polką i wiadomo co. Oczywiście symbole się zmieniają. Kto wiedział pięćdziesiąt lat temu, kto lub co to są „moherowe berety”? Ten symbol nie istniał w sferze publicznej. Mimo zmiany części symboli, wypadania ze zbiorowej pamięci i pojawiania się nowych, myślenie symboliczne bynajmniej nie ginie. Weźmy chociażby parę aktualnych fraz: „katastrofa smoleńska”, „żołnierze wyklęci” „pięćset plus”. Szkoda tylko, że świat symboli obecnie wzbogacają przeważnie urzędnicy i politycy, a więc za chwilę, wraz z przemijaniem politycznych formacji, przestaną być one zrozumiałe. W natłoku doraźności, tylko niektórzy erudyci pamiętają o zjawiskach symbolizowanych przez zaczerpniętych z kultury antycznej postaci np. Prometeusza, Odyseusza oraz olimpijskich bogów. Tu muszę podkreślić wielką zasługę „Taraki” i osobistą Wojciecha Jóźwiaka, dla rozumienia świata symbolicznego, tego powszechnie znanego, czerpiącego z zasobów kultury, wymagającego jednak przypomnienia, zwłaszcza jednak tego mniej rozpowszechnionego.

Wracając do symbolu „czołgających się nietoperzy” Jest to jeden z symboli prywatnych ale mających wspólne korzenie z symbolami powszechnymi jak „walka z wiatrakami” – zaczerpniętym z dzieła o Don Kichocie, historycznym „przekroczeniem Rubikonu”. politycznym „umoczeniem się” i tym podobnymi. Siła tych prywatnych symboli, jeśli chce je ktoś rozszyfrować, tkwi w odmiennych wariantach rozumienia określonego zjawiska, w możliwości zabawy tymi wariantami chociażby dla ilustracji odstępstw od znanego i schematycznego modelu.

Niestety, posługiwanie się symbolami wymaga wiedzy o nich i pewnego wyrafinowania. Uczniowie, których zmuszano kiedyś do czytania „Pana Tadeusza” czy „Dziadów”, dostawali spory zasób, pozwalający im na własne tworzenie lub poszukiwanie symboli. Tym jednak, którym obrzydzono literaturę w szkole, nie chce się poszukiwać tam innych rzeczy i wartości, niż wartka akcja. W ostatnich latach w ogóle ludziom chce się coraz mniej wysilać – wszak życie ma polegać na poszukiwaniu przyjemności, a nie rozumieniu świata. Jednak dla tego ostatniego niezbędne jest posługiwanie się symboliką, jeśli nie chcemy dokładnie odwzorowywać każdego szczegółu polnej drogi przy opisywaniu kraju. Pewne rzeczy muszą być zasygnalizowane i symbol właśnie jest tym sygnałem, do czego się odwołujemy w swoim opisie, być może kładącym nacisk na inne aspekty rzeczywistości.

Szczególnie polecam artykuły Taraki o symbolach – do własnego odszukania po tagach.

http://www.taraka.pl/tag.php?tag=all