Karnawał trzydzieści sześć lat temu. Nie było wtedy „domówek”, imprezki takie nazywały się „prywatki”. Cały rok zbierało się kartki na alkohol, żeby w Sylwestra zaszaleć. U mnie były 2 uroczystości imieninowe, moja i męża w listopadzie, plus Sylwester, zazwyczaj składkowy. Nie zapomnę pierwszego takiego Sylwestra obchodzonego w stanie wojennym na jakimś wygwizdowie Ursynowa (dziś to jest główna ulica tej dzielnicy), kiedy brnęliśmy przez śniegi i wykroty budowlane do naszego uczelnianego kolegi z dwiema koleżankami plus nasi mężowie, z siatkami i kartkowym alkoholem, a mąż jednej z nich utyskiwał, że aby napić się własnej wódki za własne pieniądze i za własne kartki musi brnąć przez jakieś bezdroża, My, kobiety, nie narzekałyśmy, choć cienkie jedwabne kiecki podwiewał wiatr, a rajstopy, otrzymane jeszcze w firmie na Dzień Kobiet 8 marca, przechowywane na tę doroczną, najwspanialszą uroczystość, nie chroniły od chłodu.
W stanie wojennym imprezy były całonocne, bo obowiązywała godzina policyjna. Jeśli było trochę za głośno, potrafił pojawić się patrol, ale na ogół panom z patrolu humor poprawiał śledzik i to, w czym lubi on pływać. Niestety, ja pracowałam w firmie zmilitaryzowanej 24 godziny dyżuru na 24 odpoczynku i o szóstej rano w Nowy Rok musiałam stawić się w biurze. Ten Sylwester był dla mnie szczególnie trudny, bowiem zawirowania osobiste (które zaowocowały po latach opowiadaniem „Imieninowe przyjęcie”) wprawiły mnie w depresyjny nastrój, gdy niepowodzenia osobiste łączyły się z polityczną sytuacją kraju i ogólnym poczuciem klęski we wszystkich aspektach życia.
Pozostawiwszy rano towarzystwo leżące pokotem wszędzie, gdzie się dało, pełna niewysłuchanych do końca żalów i pretensji tych nieco trzeźwiejszych gości, nadspodziewanie trzeźwa i rozumiejąca dogłębnie nie tylko Polskę, ale i cały Wszechświat, udałam się do pracy na ulicy Garażowej, jako dyżurny spedytor. Po drodze kilkakrotnie mnie legitymowano, zwłaszcza że ewidentnie wracałam z imprezy w długiej, złocistej kiecce i cienkich pantofelkach, ponieważ moje kozaczki (buty na futerku) ktoś zawinął w szalik i podłożył sobie pod głowę w charakterze poduszki.
Dzień w pracy zaczęłam od zaparzenia kawy. Ale cóż to była za praca, skoro telefony (jak w początku stanu wojennego) nie działały. Rozłożyłam polówkę znajdującą się na wyposażeniu dyspozytorni z zamiarem odespania trudnej nocy, kiedy przygotowania przerwało mi walenie w drzwi. Pojawił się patrol Milicji czy ORMO, nie pamiętam i choć miałam pietra, musiałam ich wpuścić. Na szczęście chłopaki nie mieli złych zamiarów. Zadowolili się kawą i polówką, na której przysypiali na zmianę oraz miłą rozmową. Wyregulowali mi ciepłotę grzejników, a nawet odśnieżyli chodnik od ulicy, co należało do obowiązku dyżurnych spedytorów. Opowiadali mi o swoich dziewczynach, które bawiły się na Sylwestra nie wiadomo z kim, a ja użalałam się nad ich losem i było bardzo miło (choć nie do końca wolna od strachu w przerwach przysypiałam w fotelu naprzeciw milczących wskaźników i niezapalonych światełek telefonicznej centralki). O dwunastej przyszła moja koleżanka, a chłopcy udali się na patrol, ja zaś mogłam odrobinę się przespać.
Ten poranek utkwił mi w pamięci na wiele lat, ponieważ cała ta rewolucja wydawała się śmieszna w obliczu osobistych problemów wszystkich ludzi w otoczeniu (wraz z chłopcami z patrolu) spowodowanych gromadzeniem wódki, papierosowych skrętów i emocji na ten jeden, jedyny dzień w roku, co owocowało zawirowaniami prywatnego życia, ale nie sposób było wyekstrahować go z ogólnej fali politycznej, więc było to podwójnie dołujące. W dodatku jako ówczesna zaoczna studentka w perspektywie kilku najbliższych dni miałam sesję egzaminacyjną z potworną statystyką i jeszcze potworniejszą PRL-owską rachunkowością, gdzie zgodnie z popularnym powiedzonkiem „po to są działy i rozdziały, żeby chłopki nie wiedziały, gdzie się ich pieniądze podziały”
Po 24-godzinnym dyżurze wracałam do domu, dźwigając ciężkie siaty z jakimiś sześcioma nieoskubanymi kurami z likwidowanej fermy, zabijanymi poprzez przejechanie po nich pojazdem robur tudzież przydziałem trzech kilo żółtego sera z serwatki i kostką masła oraz pasztetówką (podobno produkowaną z papieru toaletowego – jak mówiono) z systemu pozakartkowego dla zmilitaryzowanych. Co jednak miało to za znaczenie, gdy moje serce krwawiło, a moja przyjaciółka okazała się moją rywalką, zaś jej mąż wyrzutem sumienia, iż nie zapanowałam nad sytuacją! Stan wojenny zdołowałby mnie do reszty, gdyby nie to, że ów patrol posunął mi rozwiązanie pozwalające na uzyskanie zwolnienia lekarskiego od wszystkich moich zmór.
Świat oglądany następnego poranka o szóstej rano, gdy mrok jeszcze spowijał ziemię, uwolnił mnie od wszelkich złudzeń, jakie miałam do tej pory. Nic już od tamtej pory nie było takie samo i przez lata całe potem uważałam się za kogoś całkowicie uodpornionego na wszelkie zawirowania losu. Nie odczuwałam żadnych emocji, na wszystko, co mi się przytrafiało, byłam z góry przygotowana, zimna i odporna. Moi ówcześni bliscy wspominają mnie jako chudą, rudą (farbowaną) i niewzruszoną. W tamtym czasie zaczęłam też robić karierę zawodową. Dopiero wypadek komunikacyjny w 1996 roku, wyrzucając mnie na manowce czynnego życia, uwolnił ze mnie tę nagromadzoną przez lata twardość. W szpitalu kardiologicznym na muzykoterapii przez cały czas lałam łzy, gdy inni po prostu spali. Potem zaś bałam się śmierci i ogółem byłam rozbita. Ubierałam się i z domu wychodziłam jedynie wówczas, gdy czułam się tak źle, iż dopadał mnie paniczny lęk przed śmiercią, bo moja lekarka z przychodni powiedziała mi, że gwarancją uzyskania pomocy nie jest leżenie w łóżku, a zasłabnięcie na ulicy, najlepiej na przystanku.
Historia politycznych przemian oglądana oczami kobiety jest zupełnie czymś innym niż zwykłe polityczne zawirowania i zupełnie czymś innym niż heroizm opozycji. Oglądane z bliska osoby i wydarzenia pozbawione były tej legendy, którą potem obrosły; mnie osobiście jawiły się jako stado nieudaczników, miotanych od skraju do skraju i nie miało wielkiego znaczenia, kto, po której jest stronie. Z tej perspektywy nikt nie odnosił sukcesów, wszyscy zaś mniejsze czy większe klęski.
Z radością w tamtych latach początku stanu wojennego powitałam ostatki i koniec karnawału. Wszystko nareszcie było normalne, bez oszukiwania się, że jesteśmy wolni i możemy z tej wolności korzystać. Zwłaszcza że gdy my nie możemy, nie powinni też inni. To mściwe zadowolenie, że karnawał kiedyś się kończy, tkwi we mnie do dziś.