Co każdy musi mieć

W telewizji oglądam przypadkowo jakąś sondę uliczną. Przez uchyloną szybę samochodu facet w średnim wieku mówi: „W dzisiejszych czasach, kiedy każdy ma samochód…” Faktycznie, ja też mam, chociaż trudno to jeździdło nazwać samochodem, Ale jest spełnieniem dziecinnych marzeń o łóżku, które samo jeździ po świecie i nie wymaga wstawania i ubierania się tudzież wychodzenia do szkoły i odrabiania lekcji oczywiście.

Każdy ma samochód, każdy ma smartfona. każdy musi znać angielski i każdy musi zadbać o to, żeby nie być cyfrowo wykluczonym, Np. płacić tylko blikiem.

Smartfon, samochód, język angielski, blik – te cztery rzeczy są niczym nogi podtrzymujące naszą cywilizację; kiedy którejś z nich brakuje, jesteśmy jak stołek na trzech nogach, Wprawdzie stabilny, ale do wyrzucenia, a raczej odrzucenia, jako niemodny model, zasługujący na zastąpienie czymś nowocześniejszym i kompletnym.¶

Z każdym kolejnym spojrzeniem przekonuję się, że my, którzy nie jesteśmy każdymi, polskim posługujemy się sprawniej niż angielskim, mamy poniżej 1m 60 cm wzrostu albo jeszcze mniej, wskutek zasiadania na tronie wózka inwalidzkiego, nie sięgając dlatego różnych przycisków i Decyzyjnych Guzików Wyboru w świecie dużych ludzi; my, których ręce się trzęsą, a maseczki przeciw zarazie, obowiązujące u lekarza nie chcą trzymać się uszu; żałosne istoty, które nie założą już sobie same skarpetek bez pomocy pani Ukrainki, nie mówiąc już o butach, nazywane fałszywym mianem „kochanych seniorów”, których wzrok osłabł (w jednym oku zaćma, w drugim plamka zwyrodniała), ale nie na tyle, aby nie dostrzec zza okularowych szkieł także zależnych od uszu, monideł współczesności.

Najnowsza światowa moda – filozofia (choć może to za dużo powiedziane) longtermizmu – uprawiana ponoć w Krzemowej Dolinie, głosi w obliczu możliwości wyginięcia inteligentnej ludzkości konieczność pracy dla przyszłych pokoleń raczej, niż dla ludzi żyjących obecnie. Ale nic nowego pod słońcem! W czasach słusznie minionego PRL także głoszono, że pracujemy dla dobrobytu przyszłych pokoleń. I co z tego pozostało? Podobno moim wnukom będzie znacznie gorzej, niż mnie bywało, chociaż przyszłam na świat wcale w nie najlepszym czasie, bo w 1942 r. Wolę więc cofnąć się jeszcze bardziej w czasie. Astrologia stała się modna już jakiś czas temu, choć powstała przed wiekami. Wiem o tym dobrze, bo sama ją studiowałam, gdy przeszłam na emeryturę i nie potrzebowałam już robić tego, za co człowiekowi płacą, tylko mogłam robić wszystko to, co chcę, niezależnie od tego, co mi płacą. Obecnie jednak stała się niezbędna dla zrozumienia współczesnego świata bardziej niż longtermizm. W czasach, kiedy dzień bez afery jest dniem straconym, kiedy dzisiaj nie pamiętamy już tego, co było wczoraj, potrzebne jest coś, co daje nam wgląd w naszą przyszłość odległą i niewyobrażalną, powiedzmy gdzieś w perspektywie na dwa tygodnie naprzód, a nie 20 pokoleń.

Napięcie wyzwolone półkrzyżem dotyczy znaków zmiennych, a zatem takich tematów, jak media, skandale polityczne, zdrowie, epidemie, choroby, zakażenia, zatrucia, wypadki i katastrofy komunikacyjne, zawirowania pogodowe, jak ulewy, powodzie, lawiny itd.”  tako rzecze astrolog. Wiem już skąd się wzięły ostatnie moje dolegliwości.

Półkrzyż wyzwoli jakiś straszliwy lęk, panikę, histerię, co przełoży się na dramatyczne nagłówki w mediach i potężne spadki na rynkach finansowych, więc czeka świat kilka dni ogromnego zamieszania, niepokoju i lęku. Może też dojść do gwałtownego podniesienia napięcia związanego z politycznym, wojskowym lub narodowościowym konfliktem, co pociągnie za sobą liczne ofiary, zamieszki, bunty i rozróby.

Zapewne Putin postanowi podpalić Mołdawię lub czyniąc jakieś prowokacje w stylu radiostacji gliwickiej (pretekst Hitlera do napaści na Polskę w 1939 roku), uzasadni jakąś swoja kolejną zbrodnię, agresję lub zniszczenie.”

Astrolog oświeci nas, co stanie się w najbliższym czasie, tak mniej więcej w okolicach pełni oraz Dnia Kobiet, jak pamiętamy, uroczystości, która dawno już powinna zostać zapomniana, jako zrodzona w skażonym gnieździe komunistów, a fejsbukowi czytelnicy wymieniają po imieniu plagi, które mogą nas dotknąć.

„- Zastanawiam się co może się wydarzyć w okolicach 7 marca i dochodzę do wniosku, że Putin może dokonać próby broni atomowej na Dalekim Wschodzie, która to może ew. doprowadzić do trzęsienia ziemi w rejonie pacyficznym. Coś o tym wspominał ten znany ostatnio geolog-astrolog z Holandii. 

przeczytaj o napięciach w Izraelu i postępach Iranu w pracy nad bronią A. Ja bym widział bombardowanie Iranu, bo Netanjahu mocno napiera na kurs autokratyczny, co spotyka się z prawie codziennymi demonstracjami po 100 tys. ludzi [czyli tak jak w Polsce ponad 300 tys.] … Dzięki temu klasycznie odwróci uwagę…

Ja osobiście mogę do tego dodać konieczność złożenia PIT-u wg. nowych zasad nowego podatkowego nieładu.

Potwierdza to nasz Jasnowidz Dyżurny, wieszczący straszliwą panikę i powrót przydziałów tudzież zamknięcia granic, a także konieczność żywienia się robakami, o czym już przebąkują niektórzy, nie idący jednak aż tak daleko, żeby przewidywać przydziały robaków „na kartki”, czyli wg obowiązujących limitów. W ogóle limity będą ważniejsze niż pieniądze…

Przyszłość EUROPY 2024-2028 Gdzie będzie bezpiecznie? Krzysztof Jackowski

https://www.youtube.com/watch?v=Oe3FqruEKGQ

Cóż, jak mawiał mój nieżyjący już kuzyn “Jeśli starzec przeżył marzec, żyć mu już wypada aż do listopada” po czym zmarł 2 dnia tegoż miesiąca. Chociaż mnie może dotyczyć : “Jeśli baba w marcu żwawa, w maju modlić się wypada” Ale na razie patrzę z optymizmem: dostałam w prezencie 3 pomidory. Może jutro kupię sobie paprykę.

Dobro ze złem w ustawce

Początek czasów, kiedy zaczęłam się zastanawiać nad dobrem i złem i ich wzajemnym stosunkiem, pomijając oczywiście okres początków nauki religii, nastąpił wówczas, gdy zainteresowałam się SF i sama zaczęłam pisać opowiadania, a więc ponad 40 lat temu. Środowiska twórców w których przebywałam i grupa, do której należałam, namiętnie dzieliły świat na dwie frakcje, nie dobrą i złą, a podobnie, chociaż nie jednakowo nazwane: na frakcję dobra i frakcję zła. Tylko z pozoru nie widać w tym różnicy, ale jest przynajmniej w SF znacząca. We frakcji dobrej może występować pewna liczba czynników złych, a we frakcji złej znaleźć się jedna czy druga jednostka dobra. Tymczasem SF wymaga, aby frakcja była jednorodna, inaczej trzeba by się zastanawiać jak wewnątrz frakcji odróżnić epizody od całości, a to może przeszkadzać w kształtowaniu fabuły przez pisarza. Zresztą polscy pisarze SF mają w przeważającej mierze poglądy prawicowe, a właśnie prawica celuje w dzieleniu świata na cząstki jednorodne, a zwłaszcza na pozytywne i negatywne w całej rozciągłości, pisane jako dobro lub zło.

Od samego początku mnie to raziło i przeszkadzało, także w pisaniu, aż sprawiło, że porzuciłam tę konwencję na zawsze. Ukryty w głębi mojej osoby chochlik nawoływał bezustannie do komplikowania różnych sytuacji, poglądów i prawd, czasem wręcz zaprzeczenia im. Lubiłam bohaterki stare, złe i brzydkie, a nie ładne, długowłose, roznegliżowane blondynki z aparatami strzelającymi w dłoniach i jak łatwo się domyślić, wydawcy przerabiali je na łatwiejsze do strawienia przez młodzież postaci. Zawsze jednak uważałam, że dobro i zło sytuuje się na jednej osi, powiedzmy od minus jeden do plus jeden. Zero  dla mnie jest punktem przełomu, miejscem nijakim, które może być złe lub dobre, w zależności od punktu widzenia, co dopiero w przyszłości się okaże.

Obecna narracja polityczna zbliżyła się niesłychanie do poglądów młodziutkich wówczas pisarzy SF, dla których dobro było piękne, upostaciowane przez piękną (i seksowną), roznegliżowaną dziewczynę, zło zaś brzydkie, pokraczne i wykrzywione, a w dodatku głupie, Wystarczyło bohaterowi spojrzeć na postać widoczną na nowej planecie i od razu wiedział, że bez dalszych dywagacji ma ją zastrzelić. 

Niektóre, dziś kultowe postaci bohaterów stworzonych przez moich kolegów twórców takie miały wówczas początki, choć na szczęście i oni i literatura SF dojrzała. Pomiędzy dobrem i złem zaś zamiast nieciągłości stał gruby mur, nieprzekraczalny. Pod tym względem było nawet gorzej niż przy nauczaniu religii i katechizmu w szkole podstawowej, które pozwalało domniemywać, że istnieją osoby mogą się poprawić i nawrócić, ze złych stać się dobrymi. Takie coś we współczesnej narracji nie jest dopuszczalne, a jeśli się trafi, nie wiadomo co z nim zrobić.

Przykładem jest Banaś, prezes NIK,  dla dawnych kolegów samo zło, dla opozycji nie wiadomo kto, dopóki Tusk nie oświadczył, że można traktować go jako świadka koronnego, a ten jest samo dobro, bo pozwala zwalczyć zło.

Przyrzekałam sobie, że nie będę bawić się w politykę, ale cóż, dziś nie dałam rady. A to za sprawą ukraińskiej pisarki Oksany Zabużko, bowiem zwrócił moją uwagę wywiad przeprowadzony z nią, w  „Wysokich Obcasach” z 11 lutego br. Mówi ona:

 “Znajomi którzy przyjeżdżali z Moskwy przed 2014 rokiem opowiadali, że to miasto, po którym nie sposób się poruszać. Bo jeżeli zapytasz na ulicy o drogę, to w odpowiedzi słyszysz: „A co, oczu pani nie ma?!”. Nienawiść wisi w powietrzu i można na niej siekierę zawiesić. Jeśli pani włączy rosyjską telewizję, to tam wszyscy krzyczą, tak jakby coś przerażającego się stało. Za tą szkołą zła stoi sowiecki wywiad, który w imieniu rosyjskiego państwa toczy od lat wojnę z cywilizowanym światem.”

Przeprowadzająca wywiad stwierdza dalej:

Pisze pani, że celem tej bezkrwawej „informacyjno psychologicznej” części rosyjskiej machiny wojennej jest narzucenie przeciwnikowi takiego obrazu świata, żeby w sytuacji zagrożenia był niezdolny do podjęcia właściwej decyzji w interesie własnego bezpieczeństwa.” I dalej:

“Podbój bez pełnowymiarowej inwazji opiera się na czterech filarach: demoralizacji, destabilizacji, kryzysie i normalizacji.

W przypadku Ukrainy etap pierwszy może być nazywany „powtórną rusyfikacją”, a jego początki kryją się w latach 90. Wyjaśnię to z perspektywy własnej działki. Kiedy Ukraińcy budowali od podstaw własny rynek książki i zakładali pierwsze prywatne wydawnictwa, w Moskwie pojawiły się „agencje literackie”, które wykupiły na Zachodzie prawa do przekładów popularnych autorów „na całe terytorium byłego ZSRR” i w ten sposób na długo zablokowały publikację ukraińskich przekładów. Do 1997 roku Krym i Donbas zostały objęte monopolem rosyjskich dystrybutorów książek, więc ukraińskim wydawcom pozostawało wpraszanie się do ich księgarni gdzieś „na najniższą półkę”. Podobnie rzecz się miała z ukraińską muzyką, filmem, show-biznesem – ze wszystkimi sferami, w których potrzebny jest masowy odbiorca.” 

Od zawsze uwielbiałam teorie spiskowe, co nie znaczy jednak, że poddawałam się im wierząc w nie, jedynie ulegałam urokowi narastania wokół nich prostoty, oswajania kolejnych komplikacji w miarę, jak demaskowano  przekłamania. Nie do naśladowania w tym zakresie jest powieść Umberto Ecco “Wyspa dnia wczorajszego”, pozwalająca wniknąć w procesy formułowania teorii przyrodniczych i technicznych w Średniowieczu; pokazująca gdzie zbaczano ze ścieżki logiki na rzecz nieuprawnionych domysłów i pożądanych wniosków i jak naginano fakty, aby sprostać teoriom, co kończyło się zazwyczaj klęską.

Znam kilka książek Oksany Zabużko i muszę powiedzieć, że dysponuje ona właściwą kobietom wnikliwością spojrzenia na rzeczy poważne za pośrednictwem drobiazgów, na które poważne autorytety nie zwróciłyby uwagi, a co więcej, nie potrafiłyby zrozumieć ich znaczenia dla rzeczy na pozór o wiele istotniejszych. 

Idąc jej śladem zainteresowałam się sprawą wydawnictw w Polsce, a także dystrybutorów książek, a właściwie redukcji tych ostatnich do jednego, znaczącego, bez którego żadna książka parę lat temu nie ujrzałaby światła dziennego i powiem, że miałam podobne spostrzeżenia, które tłumiłam w sobie, nie wierząc z zasady w teorie spiskowe. Uczciwie muszę dodać, że nie wiem jak jest dzisiaj, ale fakt, że księgarnie internetowe, które zastąpiły stacjonarne, prowadzą politykę wydawniczą skierowaną jedynie na zyski, co oddziałuje na wydawnictwa, powodując zalew literatury śmieciowej i może odbywać się już własnym pędem po zniszczeniu większości źródeł dobrej literatury dając dużo do myślenia. Prawdopodobnie jednak do tego celu nie była nam potrzebna Moskwa, wystarczyła zmowa nieudaczników. Chociaż, kto wie?   

Wspominałam kilkakrotnie, że po wyjściu z domu, po czterech latach oglądania świata z balkonu, paradoksalnie, gdy już na ten balkon wyjść nie mogłam, kiedy dysponując wózkiem elektrycznym zwiedzam na nowo moją najbliższą okolicę. Powyższe słowa dotyczące Moskwy śmiało można zastosować do mojego niewielkiego osiedla, mającego zresztą znakomitą opinię jako miejsce przyjazne, pełne zieleni i wolnych jeszcze przestrzeni nie zaplombowanych totalnie. Niemniej atmosfera wśród ludzi podobna jest tej, która panuje w programach telewizyjnych, gdzie politycy dyskutują nad najnowszymi aferami. Już kilka razy zmuszona byłam odwiedzić moją przychodnie zdrowia, a raczej choroby i codziennie napotykam na przejawy nieżyczliwości i niechęci, czasem zupełnie bezpodstawnej. W ostatni piątek np. pewna kobieta, przechodząca obok mojego wózka z nienawiścią syczała przez zęby: rozkraczy się taka… zajmując tylko miejsce zamiast udać się prosto do grobu. Roześmiałam się, ponieważ akurat moja nowa przychodnia niedawno oddana do użytku w nowym budynku dysponuje dużymi przestrzeniami, niedostępnymi w poprzedniej. Naprawdę tam żaden wózek nawet bliźniaczy nikomu nie zastawi drogi i w przeciwieństwie do sklepów nie żałowano tam przestrzeni.

Wracam więc do refleksji Oksany Zabużko. Resztki mojej duszy z wyrytym w nią motywami SF dobudowują jakąś historię spiskową w rodzaju, że to może Moskwie o to chodziło, żeby w Polsce ludzie skakali sobie do gardeł o byle g, na szczęście jednak rozsądek podpowiada mi, że jest to zwykła natura ludzka, której dano przestrzeń swobodną do rozwoju bez ograniczeń, czyli upragnioną każdemu wolność, a której żadne stworzenie nie umie wykorzystać wyłącznie w dobrym celu. Bowiem jako że nie ma dobra i zła, nie ma też rzeczy ani spraw jednoznacznie dobrych albo jednoznacznych złych; wszystko może przerodzić się z jednego w drugie, a właściwie problem polega jedynie na zachowaniu proporcji: odpowiednia ilość dobra + niewielkie zaburzenie złym, żeby nie było nudno i jednostajnie, równa się akceptowanemu poziomowi wydarzeń i postaw. Nuda przyciąga zło, ale jednocześnie niewielka, dopuszczalna ilość zła może tę nudę zmniejszyć. Tak mi się przynajmniej wydaje na zwykły babski rozum kuchennej filozofii. Swego czasu w literaturze modne były sielanki, a ogół utworów literackich zawierał opowieści o pięknej miłości i wspaniałej moralności ludzi postawionych w obliczu konieczności wyboru. Po jakimś czasie czasie ludziom się to już znudziło i np. teraz w Netflixie konia z rzędem temu, kto znajdzie film lub serial bazujący na zwykłym życiu, gdzie nie ma żadnego wątku kryminalnego. Po prostu świat dobra znudził się ludziom doszczętnie, potrzebują świata zła, żeby poczuć poczuć dreszczyk emocji.

Niestety, świat przestaje być względnie bezpieczny, wszystkie konie jeźdźców apokalipsy ruszają na raz z kopyta i tylko drobiny oddechu czasu dzielą nas od katastrofy. Ustawka gry zła z dobrym przestaje mieć sens, chociaż władcy pieniądza nadal na niej zarabiają. Mam nadzieję, że ja tego nie doczekam.

Dawno temu czytałam nowelę Raya Bradbury’ego, w której po Armagedonie następowała scena wówczas mogąca zostać uznana za optymistyczną, gdy nieopodal opuszczonego przez ludzi domu ostatnia małpa rodziła pierwszego człowieka. Dziś trudno zobaczyć jakikolwiek przejaw optymizmu w obliczu tego, co nadciąga. Może, gdyby można było powtórzyć historię jeszcze raz, ludzie nauczyliby się wyważania stopnia wolności i zniewolenia, znaleźliby mechanizmy zabezpieczające to, co koniecznie musi zostać zabezpieczone i pozostawiające to, co może być wolne i swobodne. Stworzenie boskie pod tym względem zawiodło na całej linii.

Recepta może i słuszna, ale jak ją zrealizować? Wszak trzeba odrzucić wszelki przymus, musi go zastąpić dobrowolność, inaczej przymus będzie eskalował aż do momentu, gdy trudno będzie go opanować. Samoświadomość ludzi jako całości populacji jednak jest niska, dodatkowo nikomu z rządzących niepotrzebna, A procesy wychowawcze trwają o wiele dłużej, niż mamy cierpliwości. Znamy z historii epoki, gdy wierzono w możliwości człowieka rozwijane przez wykształcenie ale tak jakoś wyszło, że epoki te skończyły się w niesławnie. Jestem więc pesymistką i pozostaje mi tylko wierzyć, że jakiemuś  zadziwiającemu przypadkowi możemy zawdzięczać rozwiązanie. Wcześniej jednak świat musi obrócić się do góry nogami i grzmotnąć na pysk.

Jeszcze tygrysica

Ostatnio moda na poezję przybrała nieco karykaturalne oblicze. W programie telewizyjnym TVN  “Szkło kontaktowe” dzwoniący do studia mają 1 minutę na wypowiedź, a ponieważ najczęściej  jest ona kalką tego, co słyszymy w telewizji lub czytamy w prasie, oglądając ten satyryczny program, swego rodzaju dobranockę dla dziadków i babć, podświadomie traktuję ją jak przerwę reklamową, przerzucając swoją uwagę na coś innego, bliższego mojemu zainteresowaniu, na przykład uschnięty liść z pnącza, który trzeba oberwać, czy inną rzecz, którą trzeba komuś zlecić. Może dlatego niektórzy z dzwoniących, a jest ich coraz więcej, swoją wypowiedź ubierają w formę rymowaną, żeby przykuć uwagę słuchaczy.

 Wiele z tych wykwitów poetyckich poświęconych jest prezesowi, którego częstochowskie rymy bynajmniej nie opiewają w przeciwieństwie do Naczelnika Piłsudskiego, o czym pisałam wcześniej, małostkowo naśmiewając się z łupieżu i butów nie do pary, a także, już na poważnie, ostatnim życiowym problemom, a mianowicie inflacji lub brakowi węgla na składach, czy też aktualnym aferom, a właściwie ich wyliczaniu. Tematy te są tak wałkowane w telewizji  oficjalnie niesłusznej, choć podobno zawsze prawdziwej, że powodować mogą odruch wymiotny, jak przy oglądaniu niektórych osiągnięć telewizji rzekomo słusznej, więc kiedy jeszcze trafi się na poetyckie wzloty, ma się już dosyć. Chciałoby się posłuchać o życiu prawdziwym, które jednocześnie, innym torem biegnie, jak to życie prawdziwe, smutne, śmieszne lub beznadziejne, nigdy nie jednoznaczne, w którym być może właśnie ów węgiel odgrywa niemałą rolę, podobnie jak inflacja; jednakże nikt nie myśli o nich jako o rzeczach najważniejszych dla konkretnego człowieka. Mogą stanowić one  przepełnienie kielicha goryczy, którą utoczono wcześniej.

Jakiś czas temu, w marcu 2022 roku zamieściłam opowieść malarki, Jadwigi Pizl o czasach, które spędziła jako dziecko na Syberii. Tak jakoś okrutnie się składa, że ludzie którzy doznali krzywd w dzieciństwie lub wczesnej młodości, także na starość muszą mierzyć się z życiowymi problemami, zamiast odpoczywać i kontemplować piękno natury i drobnych kwiatków wyrastających na ich grządkach ale i na drodze życia. Różnica polega na tym, że na starość niewiele  już się ma siły do walki z przeciwnościami losu, a otoczenie jakoś to wyczuwa i z okrucieństwem cechującym ludzkie masy w sprawach codziennych, dokłada swoje cegiełki do ich cierpień.  Powstają wówczas opowieści o miłości do dzieci, które nie chcą znać rodziców, o współmałżonkach tychże dzieci, które izolują je od matek i ojców, kiedy tamci zostali już skłonieni do dokonania na ich rzecz darowizny najważniejszych elementów majątku – mieszkań lub domów. W tych życiorysach najgorzej mają samotni, zwłaszcza kobiety.

Kiedyś malarka była przybranym dzieckiem szamanów. Teraz uważa ona, że wie jak rozstać się z tym światem I pisze do mnie list, w którym żegna się właściwie z miłością do tego świata, nie chcąc wykorzystać tego szamańskiego doświadczenia, pomagającego jej w dzieciństwie w walce o przetrwanie z radzieckimi władzami. Mnie, otrzymującej taki list, zwiększa on  poczucie niemocy i braku sprawczości. Jako młodsza osoba nie zastanawiałam się nigdy nad sprawami, na które nie mam wpływu, ba, wyśmiewałam swojego męża, który tkwił przed telewizorem i wymyślał rządzącym, podobnie jak obecni rozmówcy “Szkła Kontaktowego” w myśl dawnego przysłowia, że „mówi dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu”. Myślę o mojej korespondencji do malarki, pozostającej bez odpowiedzi, wyrzucam sobie, że być może nie użyłam takich słów i argumentów, które wywołałyby lepszy odzew i czuję jej ból nie umiejąc się od niego zdystansować.

W swoich własnych, życiowych sprawach nie jestem skuteczniejsza, a jeśli, to przez przypadek.

Odkąd mam inwalidzki wózek elektryczny, odbyłam kilka wycieczek po osiedlu. Zastanawia mnie, czemu akurat Żabka jest sklepem mało, że nieprzyjaznym osobom niepełnosprawnym, to jeszcze w dodatku ich personel stosuje głupie argumenty na udowodnienie braku sprawczości, a więc, że nie jest w stanie udrożnić przejazdu lub wjazdu do sklepu dla takiej osoby.  Miliony przeznaczone na głupie reklamy tej sieci, jeśliby dodano do nich kilkadziesiąt tysięcy na likwidację schodków lub zawalidróg w ich lokalach plus co nieco na szkolenie personelu sklepów z podstawowych zasad kultury przyniosłyby o wiele lepsze efekty, zwłaszcza na takich osiedlach jak moje, zamieszkanych głównie przez pozostałości populacji z czasów PRL.  To już trzecia nowootwarta Żabka, z którą mam niedobre doświadczenia. Na drodze między regałami stoi skrzynka, pusta, czekająca na jakieś butelki. Pani, którą proszę o zabranie tej skrzynki, żebym mogła wyjechać ze sklepu, ponieważ jest za ciasno do skrętu wózka, oświadcza mi, że ona nic nie ma do powiedzenia, ponieważ sklep obowiązują pewne standardy  i akurat takie skrzynki należą do tych standardów, na które podpisała umowę ze franszynodawcą (???). Miałam mnóstwo emocji, ponieważ zawracając potrąciłam regał i coś tam z niego spadło. Pani patrzyła nieprzyjaźnie i usiłowała mi tłumaczyć, że jej nic zrobić nie wolno, bo skrzynka na butelki musi stać akurat w tym miejscu. Czy w Żabkach zatrudniają wyłącznie takie głupiątka, przepraszam za to określenie,  czy to już takie nieszczęście mojego osiedla, na którym są aż trzy takie sklepy, wszystkie nieprzyjazne osobom niepełnosprawnym. Nic dziwnego, że nie widuję ich na ulicach.

Może zbyt emocjonalnie reaguję na to wydarzenie, ale po czterech latach nie wychodzenia z domu, cały świat odbieram bardziej wyraziście i wielu nowych rzeczy jeszcze nie rozumiem… Czy polityka już tak zepsuła społeczną świadomość, że ludzie gadają głupoty nie zastanawiając się zupełnie nad tym co mówią? Czy franszyzobiorcy mają wyłączone myślenie, skoro ich argumenty są, jak dawniej mówiono, jeszcze głupsze niż ustawa przewiduje? Czy może umowę z Żabką pisały równie niedouczone SI, jak konsultantki Play?

Mój syn twierdzi, że bierze się to stąd, że MOGĄ. Jemu, młodemu jeszcze mężczyźnie nikt tak by nie podskoczył jak babci na wózku. I coś w tym jest. Ratunek widzi w jednym: babcie są zbyt pokorne, przepraszają, że żyją, może powinny wymyślić coś, co wymusi na innych szacunek i respekt. 

Jeśli ma rację, to oczywiście tygrysia czapka nie wystarcza; producenci inwalidzkich wózków elektrycznych powinni na wyposażeniu ich umieścić jakiś rodzaj paralizatora, a może nawet działka strzelającego mało groźnymi ale bolesnymi pociskami lub śmierdzącą ich zawartością,wzorowaną na broni skunksa.

Ale świat nigdy nie bywa jednoznaczny. Co do mojego poprzedniego felietonu – to Play uznał, że uwierzytelniłam się wystarczająco i zdecydował przenieść mój telefon bez dalszych problemów, zaś pani doktor co drugi dzień wykonuje zabiegi uprzejmie i ze zrozumieniem dla odczuwanego bólu i moich pisków, sama załatwiając z rejestratorkami terminy i godziny więc jednak ta tygrysia czapka nie stanowiła przeszkody w interakcji z otoczeniem, jak już sądziłam.

Wracając do poezji i częstochowskich rymów: Czy powinnam zamienić słowo mówione na słowo deklamowane, koniecznie z częstochowskimi rymami, by stać się bardziej sprawcza, w co wierzą ludzie wychowani na reklamach posługujących się nieznośnym patosem i przesadą opiewając zgoła przyziemne produkty jak np. środki na zatwardzenie? Przesiąkli tę poetyckością wszyscy dookoła. Czytam przed chwilą  w gazecie fragment opisujący jakąś demonstrację:

„Stojący na chodnikach mieszkańcy z ukraińską flagą w dłoniach nie potrafili ukryć wzruszenia”. Pytanie zasadnicze: dlaczego akurat mieli ukrywać wzruszenie?  Wzruszenie mogą ukrywać wstydzące się panienki przyjmujące zaręczynowy pierścionek od kawalera, z którym do tej pory najwyżej się całowały, a nie uczestnicy demonstracji! Zbitki słowne będące namiastką poetyckości są wygodne, ale bezsensowne i drażniące dla ludzi z wyczuciem języka. Czytaj dalej

Tygrysica

Kilka dni wcześniej kupiłam sobie czapkę z wizerunkiem tygrysa, żartując że przyda mi się w kontaktach ze światem zewnętrznym, ponieważ z reguły takie babcie jak ja są traktowane źle i poniżająco. O tym przekonałam się ostatnio po 4 latach nie wychodzenia z domu, gdy w przychodni lekarz pierwszego kontaktu zwymyślał mnie za pewną niezręczność pielęgniarki, poprawiła to rejestratorka, której nie widziałam zza wysokości lady siedząc na wózku, a przy okazji dostało się pani Ukraince, która grzecznościowo mi towarzyszyła asekurując na wypadek, gdyby odmówił posłuszeństwa silnik elektryczny wózka, wrażliwy na ujemne temperatury. Nie chcę wnikać w szczegóły, ale żadna z nas, ani ona ani, ja nie wypowiedziałyśmy jednego słowa, sytuacja była domyślna. Pani pielęgniarka zapukała do gabinetu próbując zapytać o coś, związanego z moją  wizytą, a pani doktor kazała jej czekać, pielęgniarka zaś  odeszła na chwilę zawołana przez kogoś. 

Niestety czapka mi w tej sytuacji nie pomogła, Być może nawet zaszkodziła. Pani doktor wypadając z gabinetu zobaczyła mnie w tej idiotycznej czapce i uznała że zawraca jej głowę jakaś wariatka. Żeby być jednak sprawiedliwą muszę dodać, że udzielono mi pomocy poza kolejką i wykonano zabieg, który był potrzebny w mojej sytuacji.

Tygrysicą wygodniej jest być we własnym domu, Z własnym telefonem i przy własnym komputerze, ale i to nie zawsze.

Zaczęło się banalnie. Zadzwoniono do mnie w sprawie zmiany telefonu komórkowego z  UPC na Play, do czego zachęcano licznymi reklamami w telewizji pokazującymi dwóch przesympatycznych i przystojnych panów. Wyraziłam zgodę i oczekiwałam na przysłanie mi  materiałów. Podświadomie jednak nurtowały mnie pewne wątpliwości, ponieważ wysłano mi sms-a polecającego zalogować się na określonej stronie, a z tej strony zalogować się do swojego banku. W moim mózgu otworzyła się pewna klapka I zamiast od razu logować się do banku, kliknęłam w miejsce, gdzie mogłam zgłaszać zapytania. Wyświetliła mi się informacja, że zgłaszanie zapytań jest niemożliwe. Ponieważ jednocześnie otrzymałam korespondencję na maila, stamtąd też chciałam wysłać zapytanie, tak samo jak z telefonu. I tu moja korespondencja nie została dostarczona z niewiadomych mi powodów. Postanowiłam więc zacząć od wejścia na ogólnie dostępną stronę Play, gdzie reklamowano tę usługę i wdać się w rozmowę z konsultantem celem wyjaśnienia swoich wątpliwości. Poniżej moja korespondencja z konsultantką.

Jasmina xxx 11:48

Dzień dobry, co mogę dla Ciebie zrobić?

Klient 11:50

Telefonicznie wyraziłam zgodę na przeniesienie numeru. Otrzymałam pakiet umów. Nie jestem jednak w stanie zalogować się inaczej niż za pomocą banku, a tego nie chcę. Jak to zrobić? A może to oszustwo? Z podanego linku do zalogowania się wiadomości nie są dostarczane

Jasmina xxx 11:51

Proszę o chwilę cierpliwości. W tej sprawie przekieruję czat do odpowiedniego działu

Został Pan przeniesiony/Została Pani przeniesiona do: Sandra K..

Sandra K. 11:54

Cześć, Którego numeru telefonu dotyczy sprawa? 🙂

Klient 11:54

605-606-xxx

Sandra K. 11:56

Gdzie dokładnie próbujesz się zalogować?

Klient 11:57

Czekamy na potwierdzenie warunków oferty i tożsamości telesales@playsklep.pl do KASIA.URBANOWICZ@xxx 3 lut

Sandra K. 11:58

Tak, w tym linku trzeba zalogować się przez bank, aby potwierdzić tożsamość.

Klient 12:02

Ale jak nie mam profilu zaufanego? nie mam takiego obowiązku. Poza tym w informacji podano, że są 2 możliwości zalogowania. Mam wątpliwości, czy nie jest to próba wyłudzenia przez kogoś, kto zna moje dane z UPC

Sandra K. 12:04

Mail telesales@playsklep.pl jest prawidłowym mailem z Play, jest tam obsługa procesu potwierdzenia tożsamości.

Klient 12:05

czy ja rozmawiam z botem SI? Jeśli tak, odstępuję od umowy. Odpowiedź nie na temat

Sandra K. 12:08

Nie, nie rozmawiasz z botem. Jeśli nie chcesz potwierdzać tożsamości przez bank, drugą opcją jest przekazanie kopii dowodu osobistego kurierowi.

Klient 12:09

Kopii dowodu osobistego nie wysyła się. Mogę okazać lub pozwolić zrobić zdjęcie

Sandra K. 12:09

Jeśli wybierasz przesyłkę zamówienia kurierem, to musisz okazać dowód osobisty w celu weryfikacji.

Klient 12:14

Mogę okazać, ale nie o to chodzi. Jak zawiadomić, że przyjmuję ofertę, skoro wiadomości nie są wysyłane ze strony ani z telefonu ani z maila. Jaką mogę mieć pewność że to uczciwa transakcja. Wolę zrezygnować. Gdzie wybierać opcję przesyłki kurierem? Wszystko łącznie z Pani odpowiedziami nieprofesjonalne pani K (bez nazwiska)

Przeczytana

Sandra K. 

W momencie składania zamówienia, więc telefoniczne z konsultantem, informujesz, że wybierasz opcję przesyłki kurierem oraz weryfikację tożsamości przy kurierze.

Klient

Tak mi powiedziano, że będzie kurier, to po co potwierdzenie, do którego nie mogę się zalogować  pani K (bez nazwiska)  sztuczna 1/4 inteligencjo

Sandra K. 12:20

Czy posiadasz numer zamówienia?

klient

Tak, już podaję 1146623080

Sandra K. 

W celu weryfikacji poproszę imię i nazwisko, pesel oraz adres zameldowania.

Katarzyna Urbanowicz xxxxxxxx

Ja:

Rozłączono mnie bez słowa i pokazała się strona po angielsku. Ponieważ nie ma jeszcze w naszym kraju obowiązku posługiwania się językiem angielskim, a ja uczyłam się go 60 lat wcześniej na  poezji średniowiecznych bardów oraz T. S. Eliota, świadoma, że obrażając ¼ SI naraziłam się na odwet, postanowiłam wzorem wszystkich babć potulnie oczekiwać na to, co los przyniesie.

Godz. 18,37 mail (już 3-ci od Play w tym dniu) – „Nie otrzymaliśmy potwierdzenia”. W niedzielę to samo od rana. Żadnej SI  nie przyszło do głowy, żeby zadzwonić pod numer telefonu, który właśnie miałam zamiar przenieść i spytać, dlaczego tego nie robię. Pewnie gdyby zadzwonili ,odpowiedziałabym, że zostałam skutecznie zniechęcona do „Play” i załatwiania spraw przez tę firmę.

 Teraz trochę refleksji ogólnych. Przyzwyczajona jestem do hejtu w Internecie, osobiście jednak nie byłam hejtowana więcej niż dwa, trzy razy w ciągu ostatnich lat. Tymczasem w czasie moich spacerów na wózku prawie za każdym razem spotykam się z nieuprzejmością, traktowaniem mnie jak idiotki, a są miejsca, gdzie doznaję tego za każdym razem, np. w sklepach „Żabka”. Odnoszę wrażenie, że nie dotyczy to tylko mnie, i że większość ludzi nie rozmawia normalnie tylko wrzeszczy na siebie. Ja może zwracam większą uwagę na to, ponieważ nie jestem przyzwyczajona, dlatego często mogę brać coś takiego do siebie. Co się z ludźmi porobiło przez ostatnie lata? W sklepach uprzejme są jedynie Ukrainki, sprzedawczynie polskie zaczynają od nieprzyjaznych spojrzeń, gdy usiłuję manewrować między półkami. Potem już krzyczą. To samo dzieje się w przychodni, gdzie przecież większość ludzi jest starszych, chorych i znerwicowanych. Dlaczego młode kobiety stanowiące przytłaczającą większość personelu muszą ich traktować jak niepotrzebne przedmioty zastawiające drogę? Nie tłumaczą ich niskie zarobki, rzecz może wynika raczej z powszechnego przyzwolenia na takie zachowania. Czy powszechnie powtarzana gówno-prawda o tym, że emeryci kosztują państwo zbyt wiele i że młodzi pracujący muszą na nich płacić swoimi podatkami tak już zryły mózgi szaremu, przeciętnemu człowiekowi, że czuje potrzebę dołożenia swojej działki do ogólnej niechęci? W świetle tego nie jest dziwnym, że minister Czarnek wolał przyznać dotacje znajomym na zakup siedzib dla spod dużego palca powstałym fundacjom, niż fundacjom pracującym od wielu lat na rzecz ludzi starszych i niepełnosprawnych dzieci. Te organizacje utrwalają tylko istnienie tych kategorii ludzi, zupełnie niepotrzebnie, a wręcz szkodliwie. Państwu przysłużą się bardziej patrioci, niż te ludzkie, nienormatywne odpadki.

Polacy są mili jedynie wtedy, gdy chcą cię oszukać albo do czegoś nakłonić. Metodą na wnuczka ciągle oszukiwane są starsze osoby, nieprzyzwyczajone do tego, że ktoś jest dla nich grzeczny i miły. Łapią się jak muchy na lep.

Co na nich wymyślić lepszego od tygrysiej czapki?

Z zakurzonych kartonów najwyższej półki regału (1) – Mienie zabużańskie

 Mienie zabużańskie (uparcie poprawiane przez program na mienie zabrzańskie)

Jakiś czas temu skończyłam cykl „Z szuflad starego biurka”, oparty na materiałach pozyskanych po likwidacji mieszkania w wyniku śmierci mojego kuzyna. Materiały z tamtego biurka dotyczyły rodziny mojego ojca, dziadka i pradziadka. Tymczasem w moim własnym mieszkaniu, na najwyższych półkach regału, tkwi siedem wielkich kartonów, w które upchnęłam przed remontem mieszkania papierową spuściznę po śmierci  w 2007 roku mojego męża, Leonarda.

Zawsze wydawało mi się, że żądanie od staruszków przed ich śmiercią, aby zrobili porządek z papierami, w celu oszczędzenia tego ich dzieciom i wnukom,  jest żądaniem zadawania samemu sobie bólu w imię czyjejś wygody. Starzy ludzie tuż przed śmiercią nie zawsze chcą wszystko pamiętać, czasami wolą decyzję, co do pamięci, zostawić potomnym, a także chyba i dać im szansę, aby na zakurzone papiery padł kiedyś ich wzrok i zainteresowanie. Wszak przecież nie zawsze chcą słuchać o tym, co dla staruszków ważne, co chcieliby zachować dla potomności, ale nie chcą wiedzieć, że to będzie zniszczone, choć pewnie tego się domyślają.

Czasami jednak to, do czego nie zmuszą ich dzieci i wnuki, wymusi na nich jakiś urzędnik. Tak i stało się ze mną, gdy otrzymałam korespondencję w sprawie złożonego przez mojego nieżyjącego już od dawna teścia, roszczenia dotyczącego utraconego w wyniku działań drugiej wojny światowej mienia zabużańskiego. Roszczenie to powstało jeszcze przed moim urodzeniem, albo tuż po nim, w każdym razie minimum 80 lat wstecz i nagle z powodu nowej ustawy stało się sprawą, do której muszę się odnieść jako spadkobierczyni nieżyjącego spadkobiercy mojego teścia.

Już w pierwszym kartonie znalazłam coś, co może być przydatne w sprawie roszczeń, chociaż dziwnym trafem jest całkiem nieprawomyślne. Ten zabawny chichot historii aż się prosi o upamiętnienie, jak wszystkie sprawy, na które natykamy się zagłębiając w przeszłość, kierując się rzetelnością, a nie polityką historyczną, Odkrywamy wówczas po raz kolejny, że świat był zupełnie inny, niż dzisiejsza on nim narracja, płynąca z gazet i telewizorów, sączona przez osoby, których wówczas nie było na świecie.

Mój mój teść opuścił rodzinne gospodarstwo na Ukrainie gdzieś koło 1940 r. udając się do polskiego wojska, które akurat było formowane na terenach ZSRR. Mężczyźni w tamtym czasie tylko przypadkowi zawdzięczali, do jakiego polskiego wojska trafili, do tego dobrego czy do tego złego. Mój teść trafił do tego, które dziś uważane jest za złe, a w każdym razie nieprawomyślne. Urzędnik zażądał dowodu, na okoliczność wyjazdu z gospodarstwa, a ja na taki dowód natrafiłam od razu w pierwszym kartonie. Czy jednak mogę przedłożyć jako dowód podziękowanie towarzysza Stalina za udział w wojnie, za zdobycie Berlina i innych miast?

Na mojej ścianie w przedpokoju wisi oprawiona w piękną ramkę wielka płachta podziękowań dla mojego prapradziadka, Franciszka Jacórzyńskiego, ur. w r 1854, za służbę w wojsku austro-węgierskim i spełnienie wobec   (ówczesnej) Ojczyzny swojego obowiązku. 

Przodek mojego męża także spełnił swój obowiązek wobec (ówczesnej) Ojczyzny, ale raczej nie wypada się tym chwalić, a w każdym razie wieszać na ścianie równie pięknej , choć bardziej kolorowej płachty, oprawionej w ramki, w towarzystwie tamtej.

Czyż to nie chichot historii: na jednej ścianie obok siebie świadectwa tych, co walczyli z bolszewikami i tych, co walczyli wespół z nimi, powieszone w obliczu wspólnych potomków? Nawet słownictwo jest przewrotne: określenie „walczyć z bolszewikami” można rozumieć dwojako, jako sojusznictwo lub wrogość – do woli.

I z taką tradycją muszą pogodzić się dzieci i wnuki obu tych rodowych linii, ich wspólni potomkowie. Jednak to bardzo krzepiące, że nic nie grozi komuś wieszającemu takie sprzeczne artefakty,  więzienie albo inne represje. I oby tak zostało!

Jeszcze o świętowaniu c.d

Na nieświąteczne święta można popatrzyć i w inny sposób. Kiedy kończy się 80 lat, a może nawet mniej, człowiekowi spadają pewne łuski z oczu. Mniej już może i mniej mu się chce, łatwo więc zrzuca odpowiedzialność na współczesny świat, z którym coraz częściej bierze już rozbrat. Także otoczenie zakłada, że w starszym wieku człowiek jest mniej elastyczny, a więc mniej rozumie współczesność, jednak broni się przed zrozumieniem, że to jego stan umysłowy się pogarsza; dlatego woli głosić, że to inni przestali rozumieć świat.

W obliczu tego tak ważne jest, żeby wszystkie swoje twierdzenia uzasadniać i udowadniać. Niestety, współczesność niesie także niechęć do rozumienia innych i żądanie rozumienia siebie. Rozszerzam więc swoje twierdzenie głosząc, że współczesność nie umie i nie lubi świętować i postaram się je udowodnić.

Tak jakoś się wydarzyło, że niedawno skończyłam 80 lat. Moja rodzina uznała, że jest to ważne wydarzenie, że trzeba go uczcić i zaprosić gości. Miałam więc stres, ponieważ w czasie, gdy trwa najlepsza zabawa, a więc między godziną osiemnastą i dziewiętnastą ja sobie przysypiam, a co gorsza nie mam pojęcia co zrobić, żeby mnie wówczas śpik nie dopadł. Wszak dopada mnie nawet przy oglądaniu w TVN dziennika, ostatnio nagrodzonego za obiektywizm, co nie zmienia faktu, że i w obliczu obiektywizmu przysypiam. Niezależnie od tego, czy tematem dnia jest wojna na Ukrainie, czy też inne klęski w rodzaju transakcji sprzedaży Orlenu, inflacji, biurokracji, itp. -acji.

Doskonale wiem, jak uroczystości takie wyglądają, choć są zazwyczaj bardzo miłe; kiedy atmosfera staje się swobodna, wszyscy chcą zajmować się tematem interesującym wszystkich. Niestety tak się składa, że interesuję się zupełnie czymś innym niż wszyscy, a więc nie za bardzo mam okazję wypowiedzenia się, choć mam teoretycznie taką możliwość. Dlatego pominę moją uroczystość i napiszę o tym, co mnie nurtuje ogólnie, nie wdając się w szczegóły moich dziwactw.

Wszystkie obchody ważniejszych uroczystości ongiś były przygotowywane i przemyślane przez Kościół; od niego pochodziły rytuały związane z ślubem, pogrzebem, świętami kościelnymi: chrztem i bierzmowaniem oraz pierwszą komunią. Nawet te, które dziś uważamy za całkowicie neutralne, jak np. Święto Wojska czy Walentynki. Ludowe tradycje indywidualizowały jednak obchody, czasem silniej, czasem słabiej, zawsze oryginalnie i niekoniecznie zrozumiale dla innych nacji. Naszym polskim pechem jest to, że naleciałości ludowych nie zostało wiele, że są mało oryginalne i że nie rozwijały się swobodnie. Bo czyż można coś dobrego powiedzieć o zwyczaju ślubnym w pewnej okolicy, gdzie następnego ranka po uroczystościach rodzina musi sprzątać całe sterty potłuczonego szkła? Tłuczenie pustych butelek jako rytuał ślubny nie jest chyba zbytnio interesujące? Także nasze zwyczaje pogrzebowe nie są jakoś specjalnie oryginalne, w porównaniu np. z Meksykiem. Nikt nie rwie włosów z głowy i maże twarzy błotem, nie wiezie się też nieboszczyka na otwartej platformie, bez trumny, jak widziałam z tego czasu w pewnym ościennym kraju. W każdym razie w Polsce nie ucztuje się ze zmarłymi. Nawet zapalanie świeczek na grobach zmieniło się na gorsze, bowiem zapala się je także żywym, przy okazji jakichś strajków, protestów czy innych politycznych demonstracji. Światełka na cmentarzach miały wskazywać zmarłym drogę, żeby nie błądzili wśród żywych, a niedawno zapalano je nawet strajkującym  pod ziemią górnikom; co logicznie rzecz biorąc, mogło to być przywołaniem złego, jak mawiano kiedyś „zapeszyć”.

Wspólną cechą wszystkich rytuałów jest podtrzymywanie więzi między ludźmi bliskimi sobie, rodzinnie lub terytorialnie. I właśnie ten cel, ten charakter i ta właściwość zanika. Celem wszystkich obchodów, a przynajmniej większości z nich staje się dostarczanie przyjemności sobie, bądź podnoszenia swojego samopoczucia czy statusu lub utwierdzanie siebie w słusznych poglądach i znajdowaniu się we właściwym miejscu. Jako przykład podam dwukrotne otwieranie tego samego odcinka drogi przez władze miejscowe, ponieważ nie wszyscy notable zmieściliby się jednorazowo lub chcieli świętować oddzielnie. Obecność przedstawiciela Kościoła z kropidłem jest tu wyłącznie ozdobna.

Ostatnio rozmyślam nad tym, jak bardzo oczekiwania bliskich mi osób, już nieżyjących, rozminęły się z obecną rzeczywistością. Wszystko, czego oczekiwali, nie dość że nie spełniło się, to dowodnie ukazało głupotę takich przewidywań. Ciekawe jest więc, że gdyby ożyli na nowo i zorientowali się w sytuacji, co chcieliby świętować i w jaki sposób by to zrobili.

Mimo że żyli w oddzielnych światach i odrębnych kulturach na dwóch przeciwstawnych krańcach ówczesnej Polski, i mieli krańcowo różne poglądy, w tamtych czasach, gdyby spełniły się ich marzenia, świętowaliby podobnie. Dla ludzi tych najważniejszym było utrzymywanie kontaktów z rodziną, osobami spokrewnionymi i bliskimi znajomymi, zazwyczaj pochodzącymi z okolicy i każda uroczystość miała na celu upewnienie się o ich aktualnym losie, stanie zdrowia, powodzeniu. Dlatego korespondowano gorliwie, przesyłając sobie wiadomości z kraju i za granicę, a nawet za Ocean. Te listy miały zastąpić możliwość osobistego kontaktu i najczęściej powodem ich wysyłania były rozmaite rocznice, jak urodziny, rocznice ślubu, zgonu; pogrzeby, rozstania i wyjazdy. Zaczynały się zazwyczaj od jednolitego zwrotu: „W pierwszych słowach mojego listu…”  od dawna wyszydzanego i przypisywanego ludziom słabo piśmiennym. Stanowił on jednak przywołanie i utwierdzenie wagi tego, co oznaczało samo napisanie listu.

Kiedy przebywano niedaleko od siebie, wszystkie rozmowy dotyczyły najbliższego otoczenia i tego, co interesowało wszystkich obecnych. Pewnych tematów nie poruszano przede wszystkim dlatego, że mogłyby powodować spory i jątrzyć jeszcze nie wypowiedziane do końca pretensje, jakich pełno w każdej rodzinie i środowisku. Uważano, że świętowanie powinno odkładać na bok wszelkie nieporozumienia i dlatego np. nie poruszano tematów politycznych. Tym należy także tłumaczyć, w niektórych środowiskach, w jednym pomieszczeniu przy jednej okazji świętowano obok siebie: kobiety i mężczyźni oddzielnie. Uważano, że zainteresowania tych grup są odmienne i dlatego każda z nich powinna mieć możliwość wypowiadania się w sprawach, które dla nich są ciekawe, a nie wysłuchiwać np. mężów czy czy żon, którzy doskonale znają swoje zdanie i na co dzień o tym rozmawiają. Oczywiście przy stole siedzieli wszyscy razem, ale po tym posiłku grupy rozdzielały się. Sama uczestniczyłam w takiej uroczystości na ukraińskiej wsi w latach osiemdziesiątych z okazji naszego przyjazdu i poznania ukraińskiej części naszej rodziny. To dzielenie rozmówców było tak bardzo naturalne, że ja także nie zastanawiając się przeniosłam się z kobietami w jeden kąt i tam rozmawiałyśmy o sprawach kobiecych. Był to czas po wybuchu w Czarnobylu i oczywiście nie udało się uniknąć tego tematu. Jednakże podejście do niego i rozmowa nie dotykała w ogóle polityki a może inaczej, wpływu polityki na indywidualne losy poszczególnych osób. Pewne zarządzenia i postanowienia o mocy państwowej powodowały dolegliwości lub szanse dla poszczególnych osób I odpowiadały one o tym co postanowiły i jak postąpiły w danych okolicznościach. Jedna z obecnych np. poślubiła powtórnie swojego męża, z którym poprzednio wzięła rozwód, kiedy okazało się, że w ramach służby wojskowej może likwidować skutki katastrofy, a za to otrzyma całkiem niezłe wynagrodzenie i skróci mu się obowiązkową wtedy służbę wojskową z trzech lat do pół roku. Warunkiem tego skierowania było jednak posiadanie dzieci w małżeństwie, a para ta miała ich trójkę, tyle że po rozwodzie się nie liczyły. Ona też mogła uzyskać korzyści z powtórnego ślubu, mianowicie niezłe odszkodowanie, gdyby mu coś się mu stało. Tak właśnie było i ów poślubiony powtórnie mąż zmarł I wszystkie kobiety gratulowały jej dobrego wyczucia. W rodzinie także wydarzyły się inne sprawy o których wszystkie kobiety rozmawiały. 

Mężczyzn interesowało coś innego, oni bardziej byli skupieni na polityce, ale także nie tej doraźnej, ale długofalowej, historycznej. Mężczyźni także mniej byli zainteresowani szczegółami życia bliskich i i sąsiadów, a bardziej ukierunkowani na szerszą społeczność. Im kontakt ze światem i dalszymi okolicami stał się łatwiejszy, tym mniej zainteresowania budziły sprawy jednostkowe, chyba że dotyczyły wydarzeń sensacyjnych.

Zmiana pokoleń i upływ czasu musiały się  odbić na świętowaniu. Przede wszystkim nastąpiła segmentacja, podział ludzi na grupy wiekowe, które miały i mają odmienne oczekiwania co do przebiegu uroczystości. Zmalały wymagania dotyczące zasad grzecznościowych, wiele z nich zostało uznane za zupełnie zbędne konwenanse. Podam przykład potańcówek szkolnych i i studenckich. Zasada była taka, że do tańca prosili chłopcy, a dziewczynki oczekiwały, aż ją poproszą. Dziewczyna mogła zaprosić do tańca chłopca w zasadzie tylko w jednym przypadku –  do tak zwanego białego tanga. W związku z tym, żeby dziewczyna, która się na to odważyła, nie poczuła się urażona, gdyby chłopiec jej odmówił, grzecznościowo wymagano od chłopca bezwarunkowej zgody, chociaż od dziewczynki już nie. Chłopca odmowa nie odstręczała, nie był nią zawstydzony, ponieważ konwenanse raczej wymagały, aby dziewczyna się szanowała, czyli od czasu do czasu odmówiła tańca. Dzisiaj oczywiście zmieniły się tańce i zmieniły się całkowicie zwyczaje. Chyba już nikt nie słyszał o białym tangu, Zaginęło z tym niemodnym tańcem. Taniec przestał być zajęciem wymagającym pojedynczego partnera lub partnerki.

Od dawna już nie bywam na rozmaitych tańcach i zabawach, więc wyobrażenie o nich czerpię raczej z filmów, ale młodzi mogliby dużo opowiedzieć, gdyby oczywiście chcieli przywiązywać do nich tak dużą wagę, jaką przywiązywało moje pokolenie nieustannie studiujące niuanse aprobowanych wówczas zwyczajów  i  zachowań.

Nieświąteczne święta

Czego mi brakuje w czasie świąt? Przede wszystkim Bożego Narodzenia, ale innych magii też. Tak jakoś dziwnie mam na starość, że wyciągam wszystko, czego mi teraz brak, a czego kiedyś nie doceniałam, albo doceniałam w niewielkim stopniu. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że będę żałować uciążliwych dla gospodyń domowych zwyczajów i rytuałów. Tych 12 potraw na Wigilię, tych nieszczerych czasem pocałunków przy dzieleniu się opłatkiem i tych prześmiewczych życzeń typu: życzę ci, żebyś była milsza dla mnie…

Pierwsza rzecz,  która przychodzi mi na myśl o magicznej stronie świąt, to “pierwsza gwiazdka”, której dzieci wypatrywały  w Wigilię. Dzisiaj już nie ma pierwszej gwiazdki, a właściwie nie ma żadnej gwiazdki. Czasem pojawiają się poruszające się pseudo gwiazdki, ale są to samoloty, helikoptery, drony, UFO, albo jeszcze coś innego, a nie prawdziwe ciała niebieskie. Nawet dzisiejszy księżyc nie jest księżycem, tylko jedną z wielu lamp na osiedlu. I astrologia traci swój sens, skoro jakiś wytwór człowieka silniej świeci na zimowym niebie niż boskie  instalacje. 

Kiedy byłam dzieckiem, niebo było rozgwieżdżone nawet nad Warszawą, nie mówiąc już o mniejszych miejscowościach. Już  20 lat temu jeździliśmy z mężem na działkę, gdzie spędzaliśmy wszystkie święta i notowaliśmy z bólem serca, że gwiazdek jest na niebie coraz mniej. Kilkanaście kilometrów od nas położone miasteczko zawłaszczało całe niebo plamą silnego światła, mimo że nasza działka położona była w środku lasów. 40 lat temu niebo iskrzyło się gwiazdami i gwiazdozbiorami, które dzisiaj oglądam wyłącznie na zdjęciach i ilustracjach kalendarzy. Wówczas odczuwało się jakąś magiczną moc tych gwiazd, chociaż nie wiadomo było na czym ona polega, ale niewidoczne sznurki wiązały nas z wszechświatem, nie wiadomo dla kogo, po co i czemu. Ta tajemnica zimowego nieba i wypatrywania pierwszej gwiazdki powstała właśnie w latach dziecinnych i przetrwała jako niepotrzebna dziś nikomu legenda.

Święta w mojej rodzinie nigdy nie były nacechowane specjalna religijnością, jednak nastrój podniosły i oczekujący, wspierany silną przyrodą, stanowił kwintesencją Świąt. Jakichkolwiek zresztą. Nie było żadnych tradycji robienia zakupów, bowiem po drugiej wojnie światowej niewiele rzeczy można było dostać i niewielu rzeczy wszyscy oczekiwali. Na choince wieszało się jabłka, malutkie wtedy,  ze zdziczałych przeważnie sadów, jakieś cukierki w kolorowych papierkach, słodkie i klejące, niesmaczne pierniczki polukrowane domowym lukrem, barwionym wywarem z buraków  – a wszystko to można było zjeść po świętach, co stanowiło miłe ukoronowanie ich wątpliwej urody, wspartej łańcuchami z kolorowego papieru, pęczkami waty udającymi śnieg i małymi świeczkami, od których płonęły choinki (a czasem firanki i mieszkania). Te wydarzenia trwały w pamięci latami, jak wówczas, gdy zapaliła się choinka mojego ojca i jego drugiej żony, a którą mój ojciec bohatersko wyniósł płonącą do łazienki i spłukał pod prysznicem. Kiedy wniósł ją na powrót do pokoju i lamentującą żonę pieszczotliwie uspokajał, że nic się drzewku nie stało i że żadna bombka nawet się nie zbiła, podczas gdy ja tylko zauważyłam, że miał dłonie całe w bąblach i poczerniałe od ognia. Dla naszej mamy nigdy taki był, zawsze szorstki i nadęty. Z pewnością właściwą wczesnej młodości oceniłam tę kobietę jako niegodną ojca, głupią i interesowną. Dziś oczywiście taki domorosły sprawdzian charakterów nie istnieje za sprawą zimnych, energooszczędnych żarówek ledowych.

Dla mnie święta (dotyczy to nie tylko Bożego Narodzenia) straciły sens wraz z  ich magią. Nawet Kościół się do tego przyczynił zwalniając na Wigilię wiernych z postu. Mój wnuk na Wigilię jada tylko kurczaka i tylko ja jakoś trzymam się ryby, niekoniecznie karpia, ale na pewno słodkowodnej, kisielu z żurawin I kutii z pszenicy, a nie byle jakiej grubej kaszy  z makiem. No i kompotu z suszonych owoców, na który rodzina wzdraga się ze wstrętem, bo ma brzydki kolor i pływają w nim bure  farfocle. W dodatku tego kompotu nikt nie słodzi, a przecież wszystkie napoje powinny być słodkie.

Wraz z magią świąt odeszła potrzeba świętowania. Nie potrzebuję już choinki, nie mam się z kim dzielić opłatkiem,  bowiem dzielenie to ma sens jedynie wtedy, kiedy poddają się tej tradycji wszyscy i kiedy ją rozumieją, może nie koniecznie religijnie, ale właśnie magicznie, jako jedną z nici wiążących nas z gwiazdami i z innymi ludźmi, bliskimi i dalekimi. Te więzi są już niechętnie widziane, nierozumiane, nie dlatego, że to trudne do pojęcia, ale dlatego, że nikt nie chce ich rozumieć. Królują przekazy dnia, rzeczy proste i oczywiste, ale w przewrotnie inny sposób, niż kiedyś wyglądała prostota i jasność. Podobnie jest z kolędami i wszystkim innym, co stanowiło składnik świąt. Także życzenia wesołych, zdrowych i szczęśliwych świąt brzmią głupio i niepotrzebnie. Ich słowa są bezmyślnie powielane, chociaż już nie na kartkach świątecznych, bowiem zwyczaj ich wysyłania zanika, ale np. na Facebooku i w innych miejscach, w marketingowych mailach, otrzymywanych z różnych instytucji, banków, sklepów Itp. Zanika różnica między anielskim włosem, jako choinkową ozdobą, a anielskim przesłaniem, jakie wypada ogłaszać w oczekiwaniu na opychanie się żarciem i słodyczami; tak, jak kalendarze adwentowe dla dzieci i dorosłych, sprzedawane w promocji przez sklepy, mają cokolwiek wspólnego z pojęciem adwentu. Wprawdzie życzenia składa się także z innych okazji i innych świąt, ale wówczas ja dbam o to, żeby były one indywidualne, skrojone dla danej osoby. Ale to takie moje dziwactwo, a z racji mojego wieku ludzie są uprzejmi i nie wytykają mi za bardzo tego zwyczaju.

Jedyny dobry współczesny zwyczaj, to możliwość wręczenia gotówki zamiast prezentów, co powoduje, że nie będą nietrafne, chociaż ich dawanie nie sprawia tyle frajdy co dawniej, podobnie zresztą jak i otrzymywanie. Znikają więc i pewne wymagania uprzejmościowe np. zakazy kręcenia nosem na nieudany prezent. Dziś tak się robi, zwłaszcza wtedy, gdy można zamienić lub odstąpić od zakupu poprzez internet czegoś, co obdarowanemu się nie spodoba. Nikt już nie daje prezentów praktycznych typu szalik, skarpetki, chusteczki do nosa, ale także nikt nie daje prezentów zrobionych przez siebie, co kiedyś było częste i co się ceniło, bo włożono w rzecz własną pracę i pomysłowość. Wygoda to jednak i utrapienie, zwłaszcza jeśli przez miesiąc wysłuchuje się w telewizji i czyta w prasie pełno doniesień, jakie to biedne będą święta i prezenty w czasach inflacji. Pojęcia obchodzenia świąt i dawania oraz otrzymywania prezentów przeszły z dziedziny symbolicznej do merkantylnej.

Młodzi nie rozumieją, że coś robi się symbolicznie i nie dla konkretnych osiągnięć czy zysków. Zupełnie nie pojmują, że dni świąteczne powinny być wyjątkowe przynajmniej przez kilka godzin zbliżać się do ideału, jaki byśmy pragnęli mieć w otoczeniu ludzi życzliwych, słuchających nas a nie telewizora, wspólnie śpiewających czy poddających się nastrojowi pierwszej gwiazdki. Że ideał istnieje nie po to, by go realizować, a po to, by wskazywać drogę wspólnotom, jeśli czasem o niej zapominają.

No więc po co świętować? I co świętować?

Węglowe refleksje  

Któregoś pogodniejszego dnia wyruszyłam swoim elektrycznym wózkiem inwalidzkim na spacer. Moje jeździdło poruszało się wolno ale cierpliwie, pokonując górkę, która wyłączyła mnie kiedyś na cztery lata z oglądania świata w inny sposób, niż przez okno. 

Naprzeciwko mnie jechała mama z dzieckiem w wózku, na oko już dość dużym, ale pewnie zmęczonym lub niepełnosprawnym. Mijając mnie dzieciak zawołał: mamo, mamo, ten wózek sam jeździ! Ja też chcę taki!

Uśmiechnęłam się do dziecka i do jego mamy i nagle napłynęło do mnie wspomnienie z mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Wspomnienie to wiązało się z węglem, który wówczas, w latach czterdziestych i jeszcze nieco później, jak i dziś był podstawowym zmartwieniem ludzi przed zimą. 

 W tamtych latach, w normalnych rodzinach mieszkających w domach jednorodzinnych na obrzeżu Warszawy (dziś to są dzielnice, a konkretnie Bielany),  węgiel przywożono na konnej, szerokiej platformie, z której woźnica lub węglarz ładował go do wielkiego kosza wiklinowego  z jednym uchwytem, zarzucanego na plecy, osłonięte dodatkowo szmatą przed pyłem, i przynosił pod okienko piwniczne –  kęsy plus drobny węgiel i miał  razem (od jego dobrej woli zależały proporcje) i wysypywał na stertę. Potem okienko, znajdujące się na poziomie ziemi otwierało się i węgiel, już we własnym zakresie, spychano łopatą w dół. Niestety, na moją rodzinę przyszły czasy, kiedy nie miałyśmy żadnych dochodów oprócz tego, co otrzymałyśmy z mamą i siostrą od dobrych ludzi, jako nigdy nie oddawaną pożyczkę.

Do obowiązków moich i mojej siostry należało raz w tygodniu jechać dziecięcymi sankami na skład opału i tam kupować wiaderko węgla. Czasem dzieciom dawano węgiel za darmo i pewnie z tego  właśnie korzystałyśmy,  ponieważ nie pamiętam, żebym za cokolwiek płaciła.  Dzieciom nie dawano wówczas pieniędzy, nawet gdy rodzinie dobrze się powodziło, więc kiedy chciało się przejechać na przykład jeden przystanek tramwajem do szkoły, należało poprosić konduktora, który siedział na podwyższeniu przy tylnych drzwiach, ale niezbyt często, bo konduktorzy znali wszystkie okoliczne dzieciaki. Pewnie podobnie było z węglem.

Węgiel ten musiał nam starczyć na kilka dni, ponieważ mamy  nie stać było na zakup większej Ilości, więc pozostałe dni tygodnia spędzałyśmy w łóżku i w  swetrach oraz płaszczach z chustkami zakutanymi wokół policzków i czoła, które to części twarzy najbardziej marzły.

I wówczas to właśnie pojawił się mój sen, piękny i niesamowity, zupełnie wbrew panującej rzeczywistości. Śniłam, że leżę w pięknym łożu, w pościeli z koronkami, ciepło ubrana, tak że mogę trzymać ręce na wierzchu, bez rękawiczek i że łóżko to nie wiadomo jakim sposobem uzyskało kółka i posuwało się na tych kółkach. Wokół mnie stały piękne domy, zamiast obrzydliwych gruzów, który zostawiła po sobie wojna. Było tak pięknie, że pamiętam to do dziś.

Dzisiaj, gdyby powrócił ten sen, nie byłby właściwie żadnym radosnym i przyjemnym snem. Na szczęście w snach jeszcze poruszam się na własnych nogach i mogę machać rękami, odgarniać włosy z czoła, zginać je  łokciach i  wywijać nimi, nieść coś w nich. 

Jednak sen ten stanowi klamrę między moim dzieciństwem, a starością. Żeby pojawił się, musiały zaistnieć dwa wspomnienia: wielkiej życiowej wagi węgla, który był dobrem upragnionym i niechęci do porannego wstawania, podczas gdy temperatura w mieszkaniu nie przekraczała zera, a trzeba było jeszcze wstać, założyć buty, wydostać sanki i jechać do składu węgla. No i oczywiście przedtem odśnieżyć dróżkę prowadzącą do furtki, na szerokość dwóch łopat, ponieważ w tamtych czasach zimy były nie takie jak dziś; zapamiętałam zaspy sięgające pasa. Dopiero po odśnieżeniu można było jechać sankami do składu opału, A potem czekać aż rozpalony ogień rozgrzeje piec, wmurowany w ścianę między dwoma pokojami, naszym i mamy.

Proces palenia w piecu był jednym z najpoważniejszych zadań w życiu domu i podlegał wielu ograniczeniom I zasadom. Opisałam go w powieści „Sierotka”, ale niektórzy z czytelników uważali, że jest dłużyzną, ponieważ nie posuwa akcji naprzód. Same zasady  palenia miałem węglowym w piecach kaflowych opisałam w kilku zdaniach, życiowo bardzo ważnych, żeby nie obudzić się na tamtym świecie z powodu czadu.

Podobno świat porusza się nie ruchem prostym, ale kolistym i wszystko kiedyś wraca. Nie chciałabym jednak, żeby jakiekolwiek dziecko musiało się uczyć palenia miałem w piecu, pod rygorem tego, że za niestaranną pracę zostanie ukarane śmiercią. I oczywiście nie chciałabym śnić, że jadę na swoim łóżku jako staruszka, z bolącymi stawami i trudnością przewrócenia się  na drugi bok.

Wolę śnić, że odśnieżam ścieżkę do furtki i ciągnę za sobą ciężkie sanki (młodsza siostra podtrzymuje wiadro z węglem, żeby nie spadło), a potem w ciepłym mieszkaniu najadam się do syta kapuśniaku z kartoflami i kminkiem, który  mama gotowała na kuchni, gdy było czym palić i który właśnie ugotowałam na to wspomnienie.

Mądrość tureckich seriali (2)

cz.1 – “Mądrość tureckich seriali” blog  “Prababcia mniej ezoteryczna” rok 2016

http://www.taraka.pl/madrosc_tureckich_seriali

 Kamera wisi na klamce. Bohater wyciąga rękę i dotyka klamki, jednak pojawia się ktoś, kto ma do niego jakąś sprawę. W pokoju szpitalnym, do którego zamierzał wejść bohater, dobry policjant; jego brat morderca dusi ich matkę świeżo po zawale. Morderca ją dusi i płacze. Bohater załatwia sprawę i już, już ma wejść, ale pojawia się ktoś inny i ma do niego jeszcze jakąś inną sprawę. Naciśnięta klamka wraca do pierwotnej pozycji… oglądamy właśnie sto któryś tam odcinek serialu. Na tle klamki i ręki pojawia się końcowy napis. Rzut oka do wnętrza pokoju szpitalnego: morderca chowa się za filarem, matka leży nieprzytomna.Nie wiemy czy żyje, aż do następnego odcinka. Nawiasem mówiąc ,wszyscy bohaterowie tego i innych seriali, niezależnie od statusu społecznego i materialnego, zawsze przebywają w jednoosobowych pokojach szpitalnych (chyba, że mają przebywać tam z innym bohaterem drugoplanowym).

W następnym odcinku okazuje się że matka tylko na chwilę straciła przytomność i nic nie pamięta, albo udaje że nic nie pamięta. W międzyczasie trzy przebitki innych sytuacji z innymi bohaterami; im bardziej głupawe i nieważne dialogi, specjalnie wybrane dla opóźniania akcji, tym bardziej nasze emocje rosną. Dopiero w połowie następnego odcinka dowiemy się, że matka przeżyła.

Wytarmoszeni emocjami, zatrzymujemy transmisję, bowiem zaschło nam w gardle albo musimy iść do toalety. Zerkamy na zegarek – upłynęło już 2,5 godziny od początku filmu. Wracamy do rzeczywistości. Nie zamierzaliśmy poświęcić tyle czasu głupawym serialom. Co nas jednak przy nich trzyma? Właśnie proste, nieukrywane przed nikim emocje. Bohaterowie płaczą i wrzeszczą albo dają innym po mordzie za nas, niejako w naszym imieniu, bohaterom naszych, prywatnych, nigdy nie nakręcanych seriali.

Przywykliśmy w naszej kulturze do okazywania swoich uczuć w formie stonowanej, nienachalnej – chyba że ich otwartość kultura promuje. Nie wypada robić dramatów na pogrzebach, ale można wrzeszczeć i nawet płakać na meczach. Mężczyźni nie płaczą ale kulturalni nie biją po mordzie (chyba że po meczach).

Turcja jest równie patriarchalnym krajem, jak Polska. Różnica między nami polega tylko na tym, że Turcy się tego nie wstydzą. Mężczyźni mogą uderzyć kobietę, a potem tego żałować I przepraszać ją, co obie strony tolerują I uważają za normalne. Podobnie zwyczajne jest uleganie przesądom społecznym np. tego rodzaju, że samotny mężczyzna nie może mieszkać w domu gdzie mieszkają kobiety. Turcy i Turczynki lubią się całować po rękach kobiety mężczyzn I mężczyźni kobiety, nie wmawiając widzom, że to przestarzały cmok-nonsens. Nie boją się i nie wstydzą emocji. Biegają, wrzeszczą, mężczyźni płaczą i wcale nie czują się przez to mniej męscy, zwłaszcza że gdy życie im zbyt mocno dokuczy odbierają to sobie pięściami na innych mężczyznach.

Po obejrzeniu kilkudziesięciu odcinków większość tych emocji wchłaniają widzowie. Potem następuje czas, kiedy sami jesteśmy odświeżeni ,napojeni wodą ze zdroju uczuć złych i dobrych, ale zawsze prawdziwych. Wówczas czujemy się jak po wysłuchaniu duszoszczypatielnych melodii I wreszcie możemy zacząć się nudzić przy tych filmach. Jeszcze parę odcinków i przestajemy oglądać serial, bo staje się dla nas już nudny. Zaczyna odstręczać nas gest bohaterki, oddmuchującej co raz to ten sam kosmyk włosów, zamiast go przypiąć jakąś spinką, czy zaduma bohatera, klepiącego się co chwilę za uchem albo zwolniony film poprzedzający ważne akcje, które zaraz nastąpią i służący temu, żebyśmy zaskoczeni nie przegapili czegoś przypadkiem.

Może życie osób prowadzących czynny tryb jest nieco inne, Życie jednak osób skazanych na domowe więzienie (choć bez opaski kontrolującej na nodze, a z zegarkiem kontrolującym funkcje życiowe na nadgarstku, oraz alarmem przeciwwstrząsowym w razie upadku), pozbawione istotnych emocji rozmaitych rodzajów, z wyjątkiem może zniechęcenia; pożąda wręcz silnych uczuć i wzruszeń. Wielkie dzięki więc składam twórcom tureckich seriali. Mam nadzieję że ich bohaterowie nie staną się bardziej nowocześni, I szybko nie upodobnią się do naszych, polskich wykwitów, snujowatych i nieszczerych, skażonych społecznym tabu.

Nie takich np. jak stylizowane na autentycznie, rzekomo z życia wzięte historie, gdzie codzienność w domu i w pracy miesza się z drobnymi kłamstwami i oszustwami. Jak facet oszukuje kobietę, to albo z powodu innej kobiety, albo z powodu handlu narkotykami .albo z powodu tego, że ukrywa iż jest przestępcą, najczęściej narkotykowym handlarzem lub dilerem. Inne przypadłości polskim scenarzystom/kom nie przychodzą do głowy – zwłaszcza, że jest ich niewielu/le, może nawet jedno czy dwoje. Aż się prosi żeby facet oszukiwał kobietę z tej przyczyny, że chce jej bezinteresownie dokuczyć, albo że jest lepiej notowana w pracy przez przełożonych. Jak mogą wyglądać rzeczywiste powody zbrodni, może pokazać ostatnia historia porwania 14-latki przez matkę jej koleżanki oraz tortury które jej zadano z powodów zupełnie idiotycznych, jeśli nie kompletnie nieznanych, w sposób także niezrozumiały. Samo życie – chciałoby się powiedzieć – połowa niepojęta.

Mój ci jest

No i wreszcie mam go. Jest mój, całkowicie i nieodwołalnie. Dopasowany do mnie, jak szyty na miarę. Za jego sprawą wreszcie po czterech latach uwięzienia mogę wydostać się na świat. Poczuć wiatr, słońce, zobaczyć ludzi na żywo, jak wyglądają, jak są ubrani, jak się poruszają, co robią, na co patrzą. Dzięki niemu mogę wejść do sklepu i obejrzeć wszystko na żywo. Jestem jak dziecko; pytam pani sprzedawczyni, jak się ta wędlina nazywa, kupuję 10 dag, nie jestem już skazana na ćwierć kilo szynki, które jako standardowy zakup zlecałam innym osobom. Mam trochę kłopotu z obsługą bankomatów, cztery lata temu były inne bankomaty i i inni operatorzy w tych samych miejscach. Teraz nie wiem, czy zrealizują moją kartę i mam też problem z odczytaniem cyfr na błyszczących klawiszach, ponieważ świat oglądam z pozycji kilkuletniego dziecka. Są też i inne kłopoty: windy zamykają się za szybko, zanim zdążę wejść, przytrzaskują mnie, nie zawsze wyrabiam się na zakrętach i denerwuję się i pocę, gdy muszę wjechać na górkę lub zjechać z niej. Nie do końca umiem jemu zawierzyć, wszak prawo jazdy robiłam 58 lat temu. Ale wszystkiego się nauczę, choć trochę się poobijam i tu i ówdzie przytrzasnę. Leją mi się łzy od świeżego powietrza i przeglądając się w przypadkowych lustrach, widzę bladą cerę, która za PRL cechowała więźniów,  gdy jeszcze nie przysługiwało tyle czasu na spacerniaku, co obecnie.

Pan, który mi go przywiózł mówił, że oglądał wiele babć, które latami nie wychodziły z domu, zanim nabyły uprawnienia to jego posiadania. Nie zawsze zresztą mogły z nich skorzystać, mieszkając na którymś piętrze bez windy. Ja dostąpiłam tego szczęścia, chociaż słoika już nie odkręcę, ani nie otworzę butelki, to jednak mogę posługiwać się joystickiem. Muszę jednak na razie korzystać z pomocy osoby towarzyszącej, bowiem silnik rozpędza się z pewnym opóźnieniem, a w tym czasie, gdy otworzą się drzwi windy, nie zdążę wjechać przed ich zamknięciem.

Mój ci jest, mój wspaniały, elektryczny, zwinny wózek inwalidzki. Połowę ufundował mi  NFZ, gdy ortopeda orzekł, że mam niesprawne 4 kończyny – 2 ręce i 2 nogi. To zabawne, cieszyć się z postępów choroby, czyż nie? Ale jest taka nasza rzeczywistość, jak z marnego dowcipu. Gdybyż jeszcze te windy zaopatrzyć w sztuczną inteligencję, albo może zaprogramować tak, żeby ich drzwi nie zamykały się tak szybko, jak życzą tego sobie pełnosprawni normalni.