Pisałam o zapachach mojego dzieciństwa i uświadomiłam sobie, jak bardzo różniły się od zapachów współczesności. Siedemdziesiąt parę lat zmieniło całkowicie dostępny katalog zapachów, chociaż dzisiaj widzę, że pewne zmiany są ogólne i w pewien sposób systemowe. Niektóre z tych woni były ostrzejsze, silniejsze, powiedziałabym że nawet prawdziwsze, inne jednak delikatniejsze, subtelniejsze, mniej intensywne. Dla mnie zasadnicza różnica tkwi w pojęciu naturalności, chociaż zdaję sobie sprawę, że współcześni młodzi ludzie zapoznając się z zapachami, właśnie te obecne traktują jako naturalne, chociaż ja widzę i czuję ich sztuczność. Ja widzę różnicę na przykład między aromatem prawdziwych poziomek i sztucznym, w napojach i przetworach jako przede wszystkim różnicę intensywności. Podobnie jak odczuwam różnicę między wanilią w strączkach i waniliną.
Teraz przyjdzie kolej na smaki mojego dzieciństwa. Wielu znanych dziś, wcześniej wówczas nie było powszechnie dostępnych. To, co jedliśmy, było pochodzenia krajowego, z nielicznymi tylko wyjątkami. Wiele substancji nie istniało, smaków wielu jeszcze nie „podkręcano” lub nie wzmacniano czy naśladowano.
Postaram się przybliżyć nieco ten świat smaków sprzed siedemdziesięciu paru lat. Zacznę od niemiłych.
Wszystkie lekarstwa aplikowane wówczas dzieciom były obrzydliwe. Nikomu zresztą by do głowy nie przyszło, żeby jakoś te lekarstwa czynić znośniejszymi dla dzieci. Na czele najgorszych smaków, bez wyjątku, stał tran. W tych czasach, zaraz po wojnie, dominującą chorobą wśród dzieci była krzywica, wynikająca z niedoboru witaminy D. O dzieciach chorych na krzywicę mówiono, że mają „nogi na beczce prostowane”, ponieważ ich łydki nosiły charakterystyczny zakrzywiony kształt, z prześwitem po środku. Dlatego też w szkole profilaktycznie podawano dzieciom tran. Był on przechowywany w wielkich, ciemnych butlach, zawierających pewnie więcej niż 2 l., mimo to zazwyczaj zjełczały. Dzieci nie znosiły go, dlatego też nauczycielki podające go przed lekcjami, dawały też zakąskę w postaci kawałka posolonego chleba lub kwaszonej kapusty. Tran podawano tę samą łyżką wszystkim dzieciom w klasie; nie uważano tego za niehigieniczne. Przeciwnie, nadmierne przestrzeganie zasad higieny przez rodziców dziecka było uważane za dziwactwo, jak u matki mojego kolegi, lekarki, która wszystko przed jedzeniem myła i co jakiś czas klamki w mieszkaniu przecierała spirytusem.
Oprócz tranu jeszcze bardzo obrzydliwą potrawą dla wielu dzieci była surowa wątróbka. Podawano ją krwistą i posiekaną, czasem pomieszaną z cebulą, także samą, dzieciom u których stwierdzono niedokrwistość. A dzieci tych po wojnie było mnóstwo. Uważano ją za obrzydlistwo, ponieważ podczas jedzenia czasami krew z tej świeżej wątróbki kapała po brodzie. Ja jednak ją lubiłam. Przeczytałam jakąś książkę o życiu pradawnych ludzi, gdzie opisano jak po polowaniu członkowie plemienia rozcinali brzuch upolowanego zwierzęcia, wyciągali dymiące jeszcze wnętrzności, a wśród nich i wątrobę, którą spożywano na surowo. Dlatego ja uważałam jedzenie krwistej wątróbki za rzecz zupełnie normalna, a jej lekko słodkawy, mdławy smak bardzo mi odpowiadał. Taką wątróbkę musiałam zjadać codziennie, kawałek. Była ona jednak bardzo świeża, bo taką kupowała mama w sklepie rzeźniczym, sprężysta i zupełnie inna, niż dzisiejsze wątroby, przechowywane w lodówkach. To taka uwaga na marginesie: potrawy nie schłodzone smakują zupełnie inaczej niż wyjęte z lodówki i nawet ogrzane.
Wiele dzieci nie lubiło cebuli, ale ja za nią przepadałam. Moja mama opowiadała mi, że kiedy tułałyśmy się po Powstaniu Warszawskim, wysiedlone z miasta, pewien napotkany niemiecki żołnierz, zachwycony tym, że przypominam jego córkę, poczęstował mamę cebulą, a właściwie dał jej dwie cebule: jedną dla mnie, drugą dla niej. Mama opowiadała, że zjadłam obydwie i nie chciałam jej oddać, dopóki nic z nich nie zostało. Podobno nawet łzy mi nie leciały. W każdym razie bardzo lubiłam cebule i moją ulubioną potrawą była nakrojona na głęboki talerz sterta cebuli polanych śmietaną i posypanych cukrem. Ale jeśli nie było śmietany i nie było cukru, to jadłam bez protestów samą cebulę.
Oprócz cebuli uwielbiałam też kiszoną kapustę i kiszone ogórki. Zostało mi to do dziś: nie wyobrażam sobie dnia bez kawałka jakieś kiszonki, chociaż jem ich więcej i bardziej różnorodne: kiszone rzodkiewki, paprykę, strużki marchewki czy buraczków.
Zastanawiając się dzisiaj, dochodzę do wniosku, że właściwie nie było takich potraw, których bym nie bo lubiła, z wyjątkiem może mamałygi czyli paciaji z mąki kukurydzianej. No i tranu oczywiście.
Bardzo lubiłam też pomidory; ojciec hodował je w ogródku przy domu. Rosły też tam badyle, które miały bulwy podobne do kartofli, tylko jeszcze bardziej nierówne w kształcie. Nikt z nas nie wiedział, że były jadalne, a dowiedziałyśmy się o tym wówczas, kiedy mama już z wielkim wysiłkiem je wypleniła z naszego ogrodu. Lubiłam też owoce jabłka gatunku reneta, gruszki tak zwane lipcówki i śliwki. Najbardziej jednak smakowały mi czarne czereśnie, o które walczyłyśmy z ptakami, kto prędzej je sprzątnie. Mama twierdziła, że pierwszy rok, kiedy zamieszkaliśmy, wszystkie czereśnie zostały zjedzone jeszcze niedojrzałe, ponieważ nie wiedzieliśmy o tym, że są to ciemne czereśnie, a nie jasne, czego dowiedziałyśmy się dopiero w następnych latach.
Muszę napisać jeszcze o przyprawach. Było ich niewiele, ale bardzo je lubiłam i zostało mi to dziś. Na ich czele stał kminek, potem kolejno majeranek, rumianek i koperek włoski. Bardzo lubiłam też tymianek, ale raczej spotykałam się z nim na suchych piaszczystych terenach przy lasach niż jako przyprawę, która była dość rzadka i stosowano ją tylko do ryb. Zresztą tymianek bardziej pachniał niż smakował. Lubczyk, który dziś jest powszechnie używanym składnikiem sosów do mięs, wówczas uważano za nieco podejrzany z racji jego nazwy i raczej ,poza ludźmi, który go uprawiali ,nie stosowano
Wydaje mi się, że smaki mojego dzieciństwa były bardziej zdecydowane i bardziej się od siebie różniły, niż dzisiejsze. Ale to pewnie jest złudzenie; mniej produktów, uboższa kuchnia – to wszystko powodowało lub powodować mogło złudzenie silnych różnic między poszczególnymi smakami i mniej ich subtelnych odcieni. Innym spostrzeżeniem jest to, że właściwie było niewiele rzeczy paskudnych. Współczesne dzieci mnóstwa rzeczy nie lubią, wieloma się brzydzą z racji tylko samej ich nazwy: np. nie tkną flaków. Rodzice zabiorą dzieciom nielubiane potrawy lub malując jakieś buźki i dokładając smakołyki usiłują je przekonać, co jest inną formą przekupstwa, a czym kiedyś się nikt nie przejmował. Przed laty niejadki zdarzały się wyjątkowo.
Inną znaczącą różnicą jest to, że moi rówieśnicy bardzo niewiele jedli słodyczy. Używano także mało cukru, zastępując go miodem, a on nie był łagodnie słodki i zazwyczaj miał w sobie pewną ostrość, uniemożliwiającą nadużywanie . Pamiętam też przebój smakowy swojego dzieciństwa – chleb ze śmietaną i odrobiną cukru czy świeże ogórki z miodem. Cukierki to były landryny albo dropsy o smaku owocowym albo mlecznym. W tamtych czasach nie było cukierków czekoladowych, a kakao było tylko owsiane, podobnie jak kawa tylko zbożowa.
Dziś, jako osoba zażywające leki na cukrzycę, mam zawsze kilka landrynek pod ręką, gdy spada mi pod wpływem leków poziom cukru. wówczas taka landrynka wystarczy jako lekarstwo i jednocześnie przywołuje wspomnienia. Ciekawa jestem, jak dzisiejsze dzieci będą wspominać swoje smaki na stare lata.