Pogodzić się + zagadki

Odbywam trening nowej umiejętności – godzenia się z różnymi rzeczami, drobiazgami na ogół, z którymi nigdy wcześniej się nie godziłam i nie miałam zamiaru się godzić.

Pierwsza na liście jest podłoga. Biała z kafelków, ułożona w kuchni. Ten, który ją kładł, nie zapytał mnie o zdanie i nie przyszło mu do głowy, że na białym widać każdą kropelkę zupy, wody, sosu czy innych i ingrediencji używanych w kuchni. Kiedy kładziono podłogę w zamyśle było to, żeby z kuchni mogła korzystać osoba niepełnosprawna. Ale ani projektant ani wykonawca nie mieli zielonego pojęcia, o co właściwie tak chodzi osobom niepełnosprawnym, podejrzewali, że wydziwiają dla samego pokazania, jacy są ważni. Dlatego może piszę ten odcinek, aby zorientować tych ludzi, jeśli przypadkiem natkną się na mój blog, czego po takich dziwadłach należy oczekiwać.

Na pewno biała podłoga jest złym pomysłem! Osoba niepełnosprawna nie zawsze może po sobie sprzątać, a już przekonanie że kilka razy dziennie będzie myła tą podłogę jest od czapy. Mnie sprząta pani raz na tydzień, w poniedziałki zazwyczaj, a już wieczorem podłoga nadaje się do umycia, chociaż robię wszystko na siedząco. Osobom starszym wszystko leci z rąk, potrzebują wiele siły żeby odkręcić zwykły słoik tak więc ich podłoga zazwyczaj jest po krótkim czasie brudna. Ja z tym brudem muszę wytrzymywać do następnego poniedziałku, chyba że trafi się ktoś, kto nie może patrzeć na to i sam z chwyci za mopa. A z czym ja muszę się pogodzić? Z oglądaniem tej podłogi codziennie, ponieważ jako osoba zgarbiona i poruszająca się z chodzikiem patrzę raczej w ziemię, niż w sufit. Sufit może być brudny, równomiernie poszarzały – mnie nie przeszkadza. Brudny to nie wredny. (To moja uwaga pod adresem programu tłumaczącego mowę na pismo!). Muszę z nim też się pogodzić jako ktoś, kto w pozycji siedzącej wytrzymuje zaledwie kilkanaście minut rano i kilka po południu.

Z czym muszę jeszcze się godzić? Wycierając kurz, osoba pełniąca tę powinność powinna pamiętać, aby nie przestawiać przedmiotów na odległość swojej ręki i na wysokość swojej twarzy, ponieważ ręce osoby starszej sięgają znacznie bliżej, a głowa znajduje się znacznie niżej niż normalnego człowieka. Tak więc pani, która ślicznie ułoży przedmioty na wycieranym przed chwilą stoliku, może spowodować, że najważniejsze z nich są niedostępne dla osoby starszej lub niepełnosprawnej. Np. butelka wody wydająca się pani sprzątającej nieestetyczna i odstawiona daleko w głąb może być konieczna przy zażywaniu lekarstwa, a trudno czekać kilka dni, żeby ktoś ją przesunął bliżej. Na szczęście mój stół, na którym trzymam rzeczy potrzebne mi najbardziej, jest dość lekki i zawsze mogę go przesunąć napierając z całym swoim ciałem I potem tak ustawić, aby butelka prosto wpadała mi w ręce.

Na jednej z moich półek stoi zegarek nocny podarowany mi kiedyś przez mojego zagranicznego przyjaciela. Zegarek ten odznacza się tym, że godzinę wyświetla na suficie. Wygląda on niepozornie, jak jedna z wielu tzw durnostojek, ale jej przesunięcie powoduje, że godzina wyświetla się w miejscu niedostępnym albo na jakiejś przeszkodzie. Co gorsza, ujęty w niewłaściwym miejscu ramki uruchamia alarmy (czasem podwójne) ze złośliwością bezdusznie potraktowanych przedmiotów, często w środku nocy. Problem w tym, że żeby ustawić zegarek we właściwym położeniu lub naprawić szkody, trzeba poczekać na noc, ponieważ dopiero wtedy wszystko jest widoczne, a zwłaszcza miejsce, gdzie trafia strumień światła. Ja zaś patrzę – jak wcześniej już wspomniałam– raczej na podłogę niż na sufit, wobec tego do przesunięcia i ponownego ustawienia zegarka potrzebna mi jest pozycja siedząca, kiedy mogę na ten sufit spojrzeć. Siedząc jednakże, nie sięgam półki, na której zegarek postawiono. Tak więc dla jego ustawienia muszę kilkakrotnie siadać i wstawać no i oczywiście muszę pogodzić się z tym faktem, potraktować go jako ćwiczenie cierpliwości i wyrozumiałości dla osoby sprzątającej, której o tym problemie niejednokrotnie wspominałam, ale która jak większość ludzi, opowieści niepełnosprawnych staruszków wpuszcza jednym uchem, a wypuszcza drugim.

Żądam także wobec bezbronnych odwiedzających, aby wkładając coś do mojej lodówki (lub wyjmując także) na najwyższej półce kładli tylko w ostateczności, a i wówczas tak najbliżej brzegu, jak się da. Mój wzrost maleje z czasem, co widzę właśnie po górnej półce lodówki, której wysokość trzy lata temu dobrałam tak aby mieć dostęp jak najwyżej, ale to się już zmieniło; teraz nie sięgam w głąb najwyższych półek.

Czasem zostawiam coś “na widoku” po to, aby nie zapomnieć o oddaniu komuś jakiegoś przedmiotu: książki, czasopisma, dokumentu. Pani sprzątająca jest wyznawczynią poglądu, że przestrzeń dostępna oczom, powinna w miarę możliwości być pusta, a więc z bliższego ich zasięgu należy usunąć wszystko, co mogłoby się stać zaczątkiem jakiegoś utrwalonego w oczach obrazu.Chowa więc te przedmioty z gorliwością lepszą dla innych spraw w przekonaniu, iż najwięcej z nich powinno znaleźć się w szafach, szufladach i innych zamkniętych miejscach. Czasami więc coś leży w ukryciu pół roku i dłużej, zanim rozpocznę poszukiwania tej rzeczy, a już na pewno tak będzie, kiedy położy na jednej z najwyższych możliwych półek, niedostępnych dla mnie albo w nisko położonej szufladzie, której nnie jestem w stanie otworzyć.

Nie tylko jednak moje dziwactwa wiążą się z żądaniami upierdliwej staruszki wobec otoczenia. Dokonuję też dzięki nim odkryć, na które ongiś nie miałam czasu – jak np. obserwację własnego ciała.

Przebywając w zamknięciu mieszkania jestem bardziej wyczulona na sygnały mojego ciała. Czasami coś daje mi dużo do myślenia, a nigdy o tym nie słyszałam ani nie czytałam. Może więc ktoś z was ma tak jak i ja, że zamykając w specjalny sposób oczy, a właściwie mrugając powiekami, powoduje szmery wewnątrz uszu i uczucie ucisku i połączenia między okiem a uchem. Czy ktoś z was tak ma? Czy może wiecie jaka jest tego przyczyna? Wiem o połączeniu gardła i ucha ale o połączeniu oka i ucha nie słyszałam. Muszę to zgłębić.

Inne zagadnienie, które mnie nurtuje, a związane z moim ciałem, dotyczy dziwnego bólu ręki. Mam schorzenie kręgosłupa i stawów biodrowych, powodujące ograniczenia w poruszaniu się, ale przede wszystkim nieustanny ból, lekko tylko tłumiony silnymi lekami przeciwbólowymi. Kiedy leżę na boku, ból jest mniejszy, kręgosłup przestaje boleć, ale od bólu biodra nie ma urlopu. Rozluźniając mięśnie kładę często rękę wzdłuż bolącej nogi i po chwili czuję autentycznie prawdziwy ból ręki! Zadziwiające, nieprawdaż. Czytałam o bólach fantomowych, ale czegoś takiego nie spodziewałam się. Ręka przełożona w inne miejsce potrzebuje dłuższej chwili, żeby przestała boleć. Zadaję sobie pytanie: co właściwie tak naprawdę mnie boli, a co jest złudzeniem?

I jeszcze jedna dziwaczność cielesna. Są takie chwile, kiedy czuję na skórze prawej strony czaszki mrowienie, jakby włosy stawały mi dęba. Nie jest to bolesne ale dziwaczne, szczególnie dlatego, że ograniczone do małego obszaru. Ostatni w czasie burzy zaobserwowałam, że gdy burza jest blisko, zjawisko nasila się, ale występuje często, zazwyczaj bez burzy albo innej widocznej przyczyny.

Te zagadki i próba ich wyjaśnienia pojawiły się pewnie dlatego, że mam wiele wolnego czasu i czasem z powodu zmęczenia oczu nie mogę ani czytać, ani korzystać z tabletu czy oglądać telewizji. Gaszę wtedy światło i leżę bezmyślnie, a wówczas pojawiają się doznania, na które kiedyś nie zwracałabym uwagi. Uświadamiam sobie, że istnieje jedno prawo: w ciemności zawsze coś czai się, niekoniecznie potwory. Czasem zagadki, rzadziej ale jednak – rozwiązania starych, zapomnianych zagadek. Cieszy mnie to, bowiem dzięki nim moje życie jest mniej jałowe. Z jednym muszę się godzić, ale inne pojawiają się tylko takim, jak ja, ludziom z ograniczeniami. Coś za coś, moi państwo!

Ciekawość

Niedawno napisałam: 

„Z biegiem czasu moje zainteresowania ezoteryką stały się odleglejsze i nieuporządkowane. Odkryłam, że im jestem starsza, tym mniej mnie interesuje przyszłość i tym łatwiej mogę wygenerować jej przewidywanie bez wsparcia tarota, astrologii, czy innych metod wróżebnych dywinacji. Kiedy masz blisko osiemdziesiątki, oczekiwana przyszłość może być tylko jedna, i jej warianty nie są specjalnie atrakcyjne. Właściwie chce się mieć spokój, brak dolegliwości i jak najmniej trudności w życiu codziennym.” 

Moi czytelnicy jednakże uznali to za brak zainteresowania światem i tym, co może się jeszcze wydarzyć. Zwłaszcza sprawy polityczne oraz przyszłość kraju budzi u nich nieustający niepokój i w ślad za tym wręcz cisną się na myśl różne dywagacje.

Tymczasem ja miałam na myśli oczywiście przewidywania dotyczące mnie samej, a nie losów kraju, czy świata, czy nawet innych osób. Z tych możliwości chciałabym jeszcze wielu rzeczy się dowiedzieć, jak się skończyły i  co z tego zakończenia wynikło. Przeczytałam np. w prasie, że: 

„Na przyszły rok NASA i Europejska Agencja Kosmiczna zaplanowały ćwiczenie, polegające na wystrzeleniu sondy Double Asteroid Redirection Test (Próba Zmiany Toru Lotu Podwójnej Asteroidy), która uderzy w planetoidę Didymos, co będzie pierwszą w historii próbą zmiany orbity ciała niebieskiego.” Gazeta Wyborcza, skąd pochodzi cytat, nie sugeruje jaki jest procent pozytywnych przewidywań co do osiągnięcia założonego celu – a ja chciałabym to wiedzieć (nie wiem zresztą czemu – taka czysta ciekawość niczym nieuprawniona).

Jednakże mogę planować swoje życie na kilka dni naprzód, na pewno nie miesięcy, czy lat. Za górną granicę uznałam lata, które przeżyła moja mama, to jest 82. Miałabym wówczas przed sobą jeszcze trzy lata i dwie zimy. W myśl zasady: jeśli starzec przeżył marzec, żyć mu wypada aż do listopada. Głoszący tę zasadę mój stryjeczny brat, obchodzący urodziny w listopadzie, zmarł dwa dni po nich. Mój termin opuszczenia ziemskiego adresu na podobnej zasadzie wypadałby więc 28 listopada. Dodam jeszcze, że badając kiedyś w ćwiczeniach astrologicznych losy moich przodków, zauważyłam ciekawą prawidłowość: umierali oni istotnie najczęściej w marcu lub w listopadzie. Dotyczyło to większej części znanych dat. Nadmieniam, że według statystyk w Polsce żyje się obecnie krócej i ja już przekroczyłam przewidywania dla swojego wieku co najmniej o rok.

Ktoś, kto przeczyta moje wynurzenia, pewnie się uśmieje sądząc, że wcale nie pożegnałam się z ezoteryką, a wręcz przeciwnie; powiem może dosadniej, że całkiem odkleiłam się od rzeczywistości albo że odłączenie się od świata i przebywanie w zamknięciu własnego mieszkania sprawiło, iż poszybowałam w coś jeszcze głupszego niż internetowe teorie spiskowe, a mianowicie w prywatne teorie nieuprawnionych domysłów…

Tymczasem czytam w NESWEEKU nr 18 z br. wywiad z miliarderem Warrenem Buffetem, zwanym „wyrocznią z Omaha”, który mówił, że zagląda na giełdę, by zobaczyć co ludzie robią głupiego z pieniędzmi. W którymś momencie wywiadu mówi on:

„ Prędzej czy później przyjdzie bessa na amerykańskim rynku, która pewnie i u nas będzie odczuwalna. Czy to będzie ten rok? Wydaje się, że jeszcze nie. Negatywne zdarzenia zwykle nie znajdują się obok siebie na osi czasu, a ponieważ w zeszłym roku wybuchła pandemia, nie sądzę, by w najbliższych miesiącach zdarzyło się coś równie złego.” Słowa te bez komentarza przytacza Sebastian Buczek z towarzystwa funduszy inwestycyjnych Quercus.

Czysta ezoteryka! Chociaż mogę powiedzieć, że z mojej praktyki astrologicznej wynika coś wręcz przeciwnego, bowiem pewne układy planet towarzyszą zbiegowi przyjaznych lub nieprzyjaznych, czy wręcz niepożądanych wydarzeń. Potwierdza to nawet ludowe przysłowie: siła złego na jednego. Także ogólne przekonanie mówi o tym, iż nieszczęścia chodzą parami lub seriami. A przecież wierzymy w rozsądek grajacych z sukcesami na giełdach i światowych organizacji finansowych!

Czego chciałabym jeszcze się dowiedzieć o świecie, zanim go opuszczę? Na pewno nie interesują mnie meandry polityki, zwłaszcza to, co kto komu powiedział i co mogło lub nie mogło z tego wyniknąć. Przypominam sobie jednak, że po śmierci mojego dziadka i mojego ojca, którzy byli zaciekłymi kontestatorami ówczesnej politycznej rzeczywistości, żałowałam, że nie doczekali czasów, gdy wszystko uległo odmianie. Byli oni jednak o wiele bardziej zaangażowani w ocenę historycznych już, z dzisiejszego punktu widzenia przemian, niż kiedykolwiek byłam ja.

Czego natomiast nie znoszę? Często na Facebooku czytam takie teksty: “po tym jak oddał ojca do domu starców usłyszał pytanie swojego syna”… Albo jeszcze inaczej: “Większość Polaków gotujących rosół zapomina o jednym składniku”… Lub podobnie: “Smażąc kotlety schabowe, powinnaś dodać do nich pewien składnik, bez którego nie mają one właściwego smaku i wyglądu”… “Makaron gotujecie w garnku? Robicie wielki błąd!” Zanim dowiem się, jaki błąd popełniam, wolę zacząć gotować kaszę – tym samym przyswajając w jakiś, niechciany sposób, internetową sugestię rzekomych ekspertów…

Specyfika powyższych tekstów polega na tym, że mają wywołać w tobie ciekawość, która zmusza cię do wejścia na stronę, a gdy jej doznajesz na tyle silnie, że  wchodzisz na tę nieszczęsną stronę, okazuje się że albo: 1. Jest to ukryty wirus, 2. Musisz wykonać dużo więcej poleceń, zanim uda ci się dotrzeć do wiadomości (w tym wyrazić jakieś zgody na piętrowe, wieloznaczne sformułowania, 3. Nie dowiesz się nigdy, o co chodziło (nie wiadomo czemu). Przez niecierpliwość oczywiście, a może i programy antywirusowe zainstalowane na twoim nośniku.

To wykorzystywanie ludzkiej ciekawości jest obrzydliwe moim zdaniem, ale mnie pozwala wytrenować powstrzymanie się od niektórych szkodliwych zachowań (do których zaliczam prorokowanie we własnych sprawach – nie mając nic przeciwko racjonalnej kalkulacji).

Stawianie zagadek jest zresztą bardzo popularną zagrywką reklamową, stosowaną przy zachęcaniu do lektury książek. Nawet jeśli nie zawiera ona żadnej zagadki, na odwrocie okładki musi znaleźć  się pytanie sugerujące, że zagadka taka jest podstawą tekstu. Czyni to ze wszystkich książek “kryminały”, a więc wpływa na często fałszywe przekonanie o tym, do czego prowadzi zamysł pisarza. Sugeruje jednocześnie, że ewentualny przyszły czytelnik jest człowiekiem myślącym i może nawet mądrzejszym od autora, ponieważ rozwiązuje zagadkę, której autor nie potrafił. Pompuje to nasze ego i niektórzy nawet w to wierzą.

Idąc dalej w swoich rozważaniach stwierdzamy, że oprócz ciekawości, w zachęcaniu i reklamie wykorzystywane są także inne wady charakteru człowieka, czy wręcz jego grzechy albo niemoralność. Wszak nawet przysłowie mówi, że ciekawość jest pierwszym stopniem do piekła. Rzadko wykorzystuje się zalety charakteru albo inne cechy uznawane za pozytywne, chyba ze są przejawem ludzkiej naiwności możliwej do wykorzystania.

Jakże więc żyć w takim świecie i nie być ciekawym! Nie da się. Przyznanie się do braku ciekawości jest samo pogrążenie się w oczach mówców lub czytelników. Chyba że komuś już na niczym specjalnie nie zależy. Albo zależy na stworzeniu wrażenia, że na niczym mu nie zależy, chociaż zależy mu na wielu rzeczach. Ja tam się przyznaję tylko do częściowego braku ciekawości.

Dlaczego nazwałam swój blog “Babcia ezoteryczna” 

Ostatnio w komentarzu pod moim tekstem ktoś zadał pytanie: dlaczego babcia i dlaczego ezoteryczna? Postanowiłam więc odpowiedzieć nieco obszerniej, jako że krąg moich czytelników sprzed kilkunastu lat, wiedzących od czego się zaczęło, uzupełniony został nowymi i młodszymi, którzy nie znają historii mojego bloga.

Zaczęło się to wszystko w 2002 lub 2003 roku. Przeglądając książki z biblioteki mojego zmarłego teścia, znalazłam wśród nich podręcznik interpretacji i arkusz z talią kart tarota Jana Suligi, do wycięcia. Odkrycie to było dość dziwne, ponieważ mój teść, wojskowy z zawodu, nigdy nie interesował się takimi nieprzyziemnymi sprawami. W ostatnich latach swojego życia cierpiał jednak na demencję; gromadził mnóstwo niepotrzebnych mu rzeczy i możliwe, że pod jej wpływem kupił książkę, nie zdając sobie sprawy z tego, co ona zawiera. 

Tak się złożyło, że nieco wcześniej przyśniła mi się moja zmarła mama, w dwukolorowej, niebiesko fioletowej sukni,  z dwoma dzbanami w ręku. Kojarzyłam to wówczas z ulubionym powiedzeniem mojej mamy: przelewać z pustego w próżne. We wspomnianej talii kart, dołączonej do podręcznika, moją uwagę zwróciła karta nazwana Umiarkowanie, która wyglądała bardzo podobnie do mojej mamy ze snu, z powodu koloru sukienki i wspomnianych dzbanków.

Przypomniało mi się też, że gdzieś wyczytałam, iż w tarocie wróżebnym ważne jest, w jakim momencie naszego życia pojawiła się pierwsza talia kart. Im bardziej niespodziewanie to nastąpiło, im dziwaczniejsze okoliczności temu pojawieniu się towarzyszyły – tym większe prawdopodobieństwo, że karty uosabiają wieczność dobijającą się do kontaktu z tobą i tym trafniejsze odpowiedzi od niej otrzymasz na zadawane pytania, a nawet wówczas, gdy żadnych pytań nie chciałaś zadawać.

Sytuacja, w jakiej wtedy się znajdowałam, wymagała ode mnie namysłu i odczytałam ten sen i tę kartę jako wezwanie do nie kierowania się emocjami, a postąpienie z dużym namysłem i odpowiedzialnością nawet w kwestiach prawnych, które mogą temu problemowi towarzyszyć. 

Byłam już na emeryturze I interesowałam się wieloma różnymi sprawami, na które nigdy wcześniej nie miałam czasu lub po prostu nie przystawały do mojej pozycji życiowej i wymaganym cechom charakteru. Pomyślałam sobie: dlaczego nie tarot? Postanowiłam zapisać się na kurs tarota i trafiłam na internetowe kursy Wojciecha Jóźwiaka, właśnie w tym czasie organizowane. Miały być dwa: kurs tarota i kurs astrologii, jednak kurs tarota nie odbył się, a ja mogłam skorzystać z tego drugiego. Zrobiłam to zwłaszcza, że astrologia wydawała mi się wówczas bardziej rozsądna, choć trudniejsza do opanowania, niż tarot, więc byłam usatysfakcjonowana. 

Ćwicząc astrologię na sobie (kurs nazywał się Astrologia samopoznania), przekonałam się, że dziedzina ta stanowi doskonały sposób porządkowania wiedzy o świecie, równie dobry, a może nawet lepszy niż metody zapamiętywania poprzez zwiedzanie ogrodów, czy pałaców z wieloma komnatami pamięci. Astrologia miała jeszcze tę wyższość, nad naukami o częściowej sprawdzalności stawianych tez, jak psychologia i ekonomia, że pozwala na dywagacje związane z mitologiami i kulturowymi symbolami, jako źródłami doświadczeń pokoleń (mimo że niezbyt skodyfikowanymi), a więc na rozszerzenie zakresu inspiracji do dociekań.

Wkrótce zaczęłam pisać felietony dla “Taraki”, witryny prowadzonej przez Wojciecha Jóźwiaka. Wtedy wymyśliłam sobie nick babci ezoterycznej i kolejne jej odmiany: babcię mniej ezoteryczną, prababcię ezoteryczną, z kolejnymi ich sezonami, choć nie dotarłam do ostatniego wcielenia:  prababci zupełnie nie ezoterycznej – zgodnie z kierunkiem i natężeniem moich zainteresowań.

Gdy przestałam pisać dla Taraki, która także w międzyczasie zmieniała profile zainteresowań i założyłam własny blog, nazwałam go “Babcia ezoteryczna”, podobnie jak wyglądał mój nick w „Tarace” i na Facebooku. I tak już zostało.

Z biegiem czasu moje zainteresowania ezoteryką stały się odleglejsze i nieuporządkowane. Odkryłam że im jestem starsza, tym mniej mnie interesuje przyszłość i tym łatwiej mogę wygenerować jej przewidywanie bez wsparcia tarota, astrologii, czy innych metod wróżebnych dywinacji. Kiedy masz blisko osiemdziesiątki, oczekiwana przyszłość może być tylko jedna, i jej warianty nie są specjalnie atrakcyjne. Właściwie chce się mieć spokój, brak dolegliwości i jak najmniej trudności w życiu codziennym. Dlatego też ostatnio moje felietony odbiegały bardzo od ezoteryki pojmowanej literalnie, choć zapewne w ich tle tli się przekonanie, że nie wszystko na świecie jest jasne, proste i wytłumaczalne, a urok życia czerpie pełnymi garściami z tej tajemniczości.

Ongiś, jako pisarka pożegnałam się sci-fi. Ezoteryka i symbolika były kolejnymi pożegnanymi sprawami. Mój świat skurczył się do mojego mieszkania, lektur i Informacji z zewnątrz, pozyskiwanych zawsze za czyimś pośrednictwem, prawie wcale nie bezpośrednio. Ma to oczywiście wpływ na tematykę moich tekstów, a także na krąg obecnych czytelników.

Idąc dalej w starczych podsumowaniach: jako osoba zajmująca się pisaniem, w pewnym sensie jestem rozdwojona. Jestem Babcią ezoteryczną, piszącą krótkie felietony i mającą nadzieję, że cykliczny kontakt z czytelnikiem jest tak ważny, bo odzew jest natychmiastowy, nie jak w książkach, gdzie cykl wydawniczy opóźnia go czasem o lata. Moje pierwsze wcielenie to była specjalistka od szkód transportowych, sporządzająca wiele instrukcji dotyczących transportu i zabezpieczeń przed kradzieżami i ubytkami, starająca się opracowania swoje tak pisać, aby nie wiały nudą i były łatwe w czytaniu, a co idzie za tym,  chętnie przeglądane przez pracowników. Jako takie, zawierały anegdotyczne opisy wydarzeń rzeczywistych, mających uczulić czytelników na często występujące problemy. Echo tych instrukcji pobrzmiewa w niektórych moich opowiadaniach z cyklu “Wysiedlone dusze”, gdzie wiele z wydarzeń rzeczywistych, które obserwowałam znalazło swoje odbicie (np. „Nocne wahadło”).

Druga ja, to Katarzyna Anna Urbanowicz, pisarka w pogoni za dziełem swego życia, obracająca każde słowo w nieskończoność, obecnie uśpiona, jako że w moim wieku trudno zaczynać przedsięwzięcia obliczone na kilka lat. W dzieciństwie zawsze mi mówiono, że kto trzyma dwie sroki za ogon, niczego nie osiągnie. Prawdopodobnie jest to prawda, bowiem całe swoje życie trzymałam nawet więcej niż dwie sroki za ogon, interesowało mnie tak wiele rzeczy, że nigdy nie zdołałam zabrać się za każdą z nich na poważnie.

Na zakończenie dodam, że poszczególne sezony Babci (a także wspomniane opowiadania) są dostępne na mojej stronie autorskiej http://kasiaurbanowicz.pl w zakładce “Teksty”, podobnie jak informacje o wydanych pozycjach – powieściach i opowiadaniach w zbiorach. 

Wieści z samotni 9. Karteczka

Moja znajoma napisała mi, że po lekturze ostatniego odcinka Babci Ezoterycznej lepiej zrozumiała kogoś bliskiego sobie i to, że on źle znosi przestawianie przedmiotów; w inne miejsca

Ja sądzę, że dzieje się to tak dlatego, iż osoby niepełnosprawne, mające kłopot z poruszaniem się, zwykły patrzeć na dół, pod nogi, a nie przed siebie. Ich horyzont (nie przenośny, ale rzeczywisty) mieści się znacznie poniżej horyzontu innych ludzi. Przedmiot przestawiony z jednego miejsca w drugie, znajdujący się mniej więcej na wysokości oczu zwykłego człowieka, dla osoby niepełnosprawnej często jest niemożliwy do dostrzeżenia bez specjalnych poszukiwań, one zaś wymagają podniesienia wzroku i penetracji otoczenia. Powoduje to konieczność zmiany pozycji na mniej wygodną, często niepewną i niestabilną.

Odpisałam tej znajomej, poszukując w pamięci najtrudniejszych wyzwań, jakie przede mną stają. Pamiętałam o jednym – trudnościach z podnoszeniem przedmiotów, które spadły na ziemię, zwłaszcza płaskich. Nie opowiedziałam jej jednak o czymś, co mnie z takiej okazji spotkało. Czynię to teraz, może trochę zafiksowana na przypowieściach, ponieważ historyjka ta mogłaby być jedną z nich.

Zadzwonił do mnie jakiś człowiek. Powiedział, że na giełdzie kupił stary komputer, a na jego dysku znalazł bardzo wiele informacji dotyczących mnie. Był tam także mój numer telefonu, a poza tym jakieś teksty i inne dokumenty. Człowiek ten powiedział, że prawdopodobnie ktoś, kto upgrejdował mój mój komputer, zgrał zawartość dysku na wszelki wypadek, a potem zapomniał o tym i dysk ten sprzedał na giełdzie. Możliwe też, że jakiś nieuczciwy pracownik firmy komputerowej ukradł zalegający na regałach dysk i sprzedał go na giełdzie zapomniawszy o jego wyczyszczeniu. Tak czy inaczej, dzwoniący jest w posiadaniu wielu moich osobistych danych i postanowił nagrać je na płytę i wysłać do mnie, zanim ostatecznie dysk ten wyczyści. Problem w tym, że aktualnie jest w szpitalu, i dopiero może zrobić to, gdy z niego wyjdzie. Dzwoni jednak wcześniej, żeby mnie uprzedzić, bo możliwe, że mogę jeszcze podjąć jakieś postępowanie w stosunku do osoby, która nie uprawniona rozporządziła moimi dokumentami.

Byłam zainteresowana, bowiem mogły się tak kryć teksty, których nie udało mi się dotychczas odszukać w posiadanych materiałach (w które z biegiem czasu wkradł się bałagan), czekałam jednak, aż facet ponownie się odezwie, ale minęły miesiące, a on nadal milczał.

Postanowiłam więc zadzwonić do niego i spytać, co dalej. W telefonie odezwała się kobieta, wdowa po mężczyźnie, który w międzyczasie zmarł. Podała mi swój numer telefonu I powiedziała, że postara się sprawdzić, czy u męża nie leży stary dysk. Jeżeli go odnajdzie, a ja zadzwonię do niej, i podam adres, to dysk ten mi wyśle.

Telefon do tej kobiety zapisałam sobie na karteczce, ponieważ w międzyczasie zmieniłam operatora telefonii komórkowej i przy zmianie karty część numerów telefonów, zapisanych na karcie, a nie w pamięci aparatu, zostałaby utracona. Nie byłam więc pewna, co się stanie z telefonem kobiety.

Ponieważ kobieta nie odezwała się więcej, po jakimś miesiącu lub dwóch postanowiłam zadzwonić do niej. W pamięci telefonu nie znalazłam tego numeru, więc musiałam odszukać kartkę zapisanym numerem. Karteluszki takie przechowuję w jednym miejscu, w pudełeczku reklamowym PZU sprzed co najmniej pięćdziesięciu paru lat. Leżą tam nienaruszone od dziesięcioleci, bo zazwyczaj nie przydają mi się do niczego. Ważne telefony mam zapisane w komórce, w nowym modelu; nieważne mogą nigdy nie być potrzebne.

Przeszukałam całe pudełko i odnalazłam numer tej kobiety. Siedziałam przy komputerze przy uchylonym oknie, ponieważ zrobiło się nagle dość ciepło. Podmuch wiatru wyrwał mi karteczkę z rąk i wywiał na ziemię. Już od kilku lat nie jestem w stanie się schylić I podnieść czegoś z podłogi. Na co dzień posługuję się chwytakiem, który jednak czasem nie jest w stanie podnieść przedmiotów płaskich.

Karteczka z miękkiego papieru może być podniesiona na dwa sposoby: pierwszy polega na przesunięciu jej do stopy albo do innego trwale zamocowanego przedmiotu, przesuwaniu chwytakiem po niej tak, aby zgięła się w połowie i uchwyceniu tego zgięcia szczypcami. Sposób ten jednak nie nadaje się do podnoszenia sztywnych kartoników, a na tym zapisany był numer telefonu. W podobnym przypadku należało wziąć śmietniczkę na długim kiju oraz szczotkę i spróbować nią zmieść kartonik na nią. Udawało się to jednak w tylko w części przypadków, ponieważ brzeg śmietniczki zaopatrzono w gumową osłonkę, nie wiadomo czemu służącą, ale utrudniającą zmia tanie płaskich przedmiotów. Ten kartonik więc także nie dał się zmieść i tym samym dostać do mojej dłoni.

Kolejnym sposobem mogło być posłużenie się odkurzaczem, ale w tym wypadku było to niemożliwe, ponieważ przewód odkurzacza nie był włączony na stałe do gniazdka, a gniazdko znajdowało się kilkanaście centymetrów nad podłogą. Nie mogłam się tak nisko schylić, a chwytak nie miał wystarczającej siły aby wepchnąć końcówkę odkurzacza do niego.

Innych pomysłów już nie miałam. Przez kolejne trzy dni patrzyłam na kartkę leżącą na podłodze z numerem telefonu zapisanym na odwrocie i próbowałam różnych  sposobów, z których żaden się nie sprawdził. Pozostawało mi tylko czekać, aż ktoś pojawi się u mnie w domu i podniesie tą nieszczęsna kartkę. Przez tydzień nikogo nie było, a ja ciągle próbowałam i próbowałam wdrożyć w życie kolejne, świtające mi pomysły. Za którymś razem kartka frunęła pod szafkę.

W poniedziałki przychodzi do mnie pani sprzątająca i czekałam na jej przybycie, aby podniosła mi tę kartkę. Pani przyszła, szafkę odsunęła z wielkim trudem, ale kartonika pod nią nie było. Prawdopodobnie pofrunął dalej, pod dużą szafę z czeczotu, stanowiącą część wyprawy panieńskiej siostry mojej babci z 2005 roku, ale stamtąd już nikt by jej nie wydobył (z wyjątkiem może sześciu ludzi i podnośnika hydraulicznego). Ostatni raz ją przestawiano w roku 1975, przy okazji remontu mieszkania. Kolejne remonty obywały się już bez jej poruszania

Część mojej osoby spoczywa więc na jakimś dysku komputerowym, zlokalizowanym w nieznanym mi miejscu i nie jest możliwe odzyskanie tego fragmentu mojej osobowości, zdanej w obce ręce losu. Jako Babcia Ezoteryczna powinnam przyjąć nauczkę świata, że jeżeli odmawia on mi dostępu do czegoś, to powinnam z tego zrezygnować (co zazwyczaj czynię z pokorą). Jako osoba niepełnosprawna nie powinnam godzić się ze swoim statusem i wezwać owych sześciu ludzi z podnośnikiem hydraulicznym lub elektrycznym dla podniesienia zabytku. wyciągnięcia kartonika, odczytania numeru telefonu i zadzwonienia do kobiety, która być może dysku nie znalazła, albo o sprawie zapomniała, a dysk wyrzuciła na śmietnik, albo zaraziła się od męża koronawirusem I umarła (czego jej wcale nie życzę, ale co muszę brać pod uwagę).

Czy więc jest sens podejmowanie danych dalszych wysiłków uzyskania czegoś niepewnego? Tak uczy zdrowy rozsądek i tak napominają biblijne przypowieści. Na tych rozważaniach mogłabym się zatrzymać, korci mnie jednak aby dołożyć do nich drugie piętro. Osoby niepełnosprawne są trudne do zrozumienia przez otoczenie, ponieważ trudno sobie wyobrazić, na jakie przeszkody napotykają. Opowieść powyższa może być przykładem dla zwykłych ludzi, zabawną anegdotą, jak można utracić część siebie  przez nieumiejętność podniesienia z ziemi małego kartonika.

Nie myślcie, że problem ten nie został rozwiązany. Wprawdzie część mojej osobowości znalazła się poza moim zasięgiem, ale i tak niewiele czasu dzieli mnie od chwili, kiedy ona cała, ta moja osobowość, znajdzie się poza moim zasięgiem. Nie przywiązałam się więc bardzo do tego, konkretnego niepowodzenia. Problem rozwiązałam w inny sposób. Znalazłam bambusowy kijek, który podpierał kiedyś doniczkowy kwiatek, przywiązałam go do łopatki od przewracania kotletów na patelni (metalowej, starej, nie drewnianej, nowoczesnej!) i w ten sposób uzyskałam narzędzie, umożliwiające podniesienie mi z ziemi płaskich, twardych kartoników. Jeden koniec kartonika przydeptuję nogą, drugi zaś podważam łopatką, która wsuwa się znakomicie pod kartonik. Nie muszę dalej patrzeć przez cały tydzień na leżący papierek! Mogę obrócić swoje spojrzenie na inne rzeczy i sprawy.

słownik błędów c.d.
Podnośnika — podnieść Nicka
Przydeptuję — przy Depp tuje

Wieści z samotni 8 – przeprowadzka i słownik błędów

Nie wychodzę z domu od kilku lat. Jednak dopiero ostatni rok i pandemia stanowi zdecydowaną różnicę w stosunku do lat ubiegłych. Zawsze bowiem było tak, że choć ja nie wychodziłam z domu, sporo osób mnie odwiedzało; czasami silniejsi z nich wywozili mnie na spacer wózkiem inwalidzkim. Miałam więc ulotny wprawdzie, ale kontakt ze świeżym wiatrem, z wilgocią deszczu czy mżawki; oglądałam twarze ludzi na ulicach w inny sposób niż w telewizji. Zresztą były to twarze jeszcze bez masek, z ustami, brodami i zębami. Z uśmiechem lub przeciwnie, niechętnym grymasem. Oswojone, zrozumiałe, jasne. Czasami zamieniałam z ludźmi kilka słów, lub byłam świadkiem interakcji między innymi osobami. To wszystko dawało złudzenie uczestniczenia w życiu społecznym otoczenia, które utraciłam. W następstwie tej utraty – ponieważ próżnia wypełnić się musi (zazwyczaj czymś gorszego rodzaju) – zaczęłam przywiązywać nadmierną wagę do rzeczy mało istotnych, do szczegółów i z ich powodu przeżywać stresy. Zaczęłam lubić niebieskie maseczki a nienawidzić czarnych. Denerwowały mnie nosy wyłażące niechlujnie spoza masek i ręce poprawiajace włosy lub nadmiernie gestykulujace.

Wiele ze swoich nowych emocji zauważyłam dopiero ostatnio. Tak się stało, że postanowiłam przeprowadzić się z mojego małego pokoju, będącego jednocześnie sypialnią i biurem, ze stacjonarnym komputerem, ale malutkim telewizorkiem, do znacznie większego “salonu”, nieużywanego od czasu, kiedy pozostałam sama. W małym pokoju jest duszno i trudno go dobrze przewietrzyć, w salonie zaś mam klimatyzację, balkon i więcej światła. Im mniej się poruszam, a więcej leżę (ponieważ z powodu schorzeń kręgosłupa nie mogę siedzieć dłużej niż kilka minut), tym większe znaczenie ma dla mnie dopływ świeżego powietrza i uczucie większej przestrzeni wokół mnie.

W ostatnich latach przed swoim zamknięciem odbyłam kilka podróży zagranicznych, łącznie z rejsem wycieczkowym luksusowego, na miarę przeciętnych oczekiwań statku, wokół Norwegii i za Koło Podbiegunowe i przyznam się szczerze, że wyjazdów tych nie przeżywałam aż tak bardzo, jak moja mama wyjazdy na letnisko, co  we wspomnieniach zasługiwało na drwiny z jej kilkudniowych “rajzefiber”. Wydawało mi się, że jest to sprawa obycia w świecie, doświadczeń, które uzyskaliśmy wraz z wejściem do Unii Europejskiej i mojego osobistego podróżowania po krajach Europy. Tymczasem myliłam się bardzo, a odkryłam to właśnie kilka dni temu.

Moje przeniesienie z małego pokoju do salonu wiązało się z koniecznością założenia pewnych instalacji dla niepełnosprawnych, jak: poręcze, uchwyty, linki instalowane w suficie do pomocy we wstawaniu; potrzebą przeniesienia i usprawnienia zasilania elektrycznego, obsługującego łóżko i inne potrzebne mi urządzenia. To wszystko trzeba było zaplanować, i wyznaczyć miejsce, kierując się pewnymi wymaganiami, jakie stawiała moja sytuacja (np. częstsze leżenie na prawym boku, niż na lewym, czy na wznak). Po tygodniu, kiedy nadszedł czas przeprowadzki, czyli przeniesienia łóżka do salonu, co trwało raptem kilkanaście minut odkryłam , że cała ta operacja stanowiła dla mnie przeżycie o wiele większe, niż wielogodzinne podróże samochodem do Holandii, promem do Szwecji, czy rejsy wokół Norwegii lub po Morzu Czarnym, a może nawet większe, niż wiele lat temu miesięczna objazdowa wycieczka po wschodniej części ówczesnego Związku Radzieckiego, zwiedzanie miast o wielowiekowej tradycji, jak Samarkanda, Buchara i inne oraz kilku republik, obecnie niedostępnych z powodu sytuacji politycznej, w warunkach bardzo skromnych, jak na nasze dzisiejsze wymagania.

To przeżywanie przeprowadzki z pokoju do pokoju zbulwersowało mnie samą i nie powiem, że nie przeraziło. Nie mogłam spać przez kilka nocy przed nią i dwie noce po. Wszystko było inaczej. Centymetrowe przesunięcia ustawienia poręczy, miejsce jeżdżącego na kółkach stolika miała zastąpić szafka czekająca na złożenie, linki pomagające w podnoszeniu się do pozycji siedzącej z nieco innym rozkładem napięć, inne odgłosy zza okna i z mieszkań nade mną, inne światła nocą na suficie, inne prądy powietrza – to wszystko stanowiło środowisko tak nowe, nieznane i nie oswojone, że aż nie mogłam sama siebie zrozumieć, jak bardzo stresujące.

Tłumaczyłam to faktem, że mam mniejszy kontakt z ludźmi, którzy ze względu na moje zdrowie zaprzestali odwiedzania mnie i byli dostępni jedynie przez komunikatory i media społecznościowe. Ale tłumaczenie to nie zadowalało mnie. Zrozumiałam, że im bardziej zmniejsza się liczba bodźców, dochodzących do mnie z zewnątrz, tym bardziej te nieliczne, z którymi mam do czynienia zyskują wagę i znaczenie. Sprawy błahe z pozoru stają się pierwszoplanowymi, tłumią sprawy ważne, istotne i nurtujące. W jakiś sposób pomniejszyło to mnie, zredukowało i wypełniło wolne miejsca emocjami właściwymi dla wydarzeń większego kalibru.

Przypuszczam, że dotyczy to nie tylko mnie. Większość ludzi zamkniętych w domach musi przeżywać podobne sytuacje. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo to wpływa na życie rodzinne, kiedy w mieszkaniu przebywa kilka osób, wskutek czego życie może stawać się czymś nie do wytrzymania. Ktoś rzuca skarpetki na podłogę, a ty musisz patrzeć na nie cały dzień (albo podnieść).Ktoś odstawia rzecz nie na swoje miejsce. Ktoś lekceważy Twoje preferencje dotyczące sposobu zamknięcia okien i regulowania temperatury w mieszkaniu. I tak dalej.

 Jak wspomniałam już, w mojej samotni, odwiedzanej bardzo rzadko przez kogoś innego niż dostawcy ze sklepów internetowych lub nieliczni członkowie rodziny, w danym momencie zdrowi, każde drobne wydarzenie nabiera wielkiego znaczenia i staje się podstawą refleksji, w innych warunkach nie występującej, jako że dotyczy spraw błahych. Z powodu choroby i starości mój świat zacieśnia się, na co czas kowidowy ma wpływ niebagatelny, zapełniam więc swoje dni refleksjami nad drobiazgami. Nie zawsze są jednak jest to zajęcie głupie, ponieważ czasem refleksja nad głupotką przynosi spostrzeżenia dotyczące ważniejszych spraw. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Niemożliwość pozostawania dłużej w pozycji siedzącej ogranicza moje korzystanie z komputera. Na wysięgniku obok mojego łóżka umieściłam tablet, w którym mam program notatnika, zapisującego mowę w postaci znaków graficznych – liter. Potem zawartość notatnika wysyłam mailem sama do siebie i kopiuję na dysk do programu edycji dokumentów, w którym dokonuję poprawek, zanim zamieszczę je na swoim blogu lub wykorzystam w inny sposób. W notatniku nie mogę poprawiać tekstu z powodu zbyt małych rozmiarów liter i trudnego trafienia palcem w miejsce kursora.

Słownik, którym posługuje się program notatnika, jest bardzo ubogi, nie zawiera wyrazów skomplikowanych albo aktualnie niemodnych, podobnie jak obcy jest jego rozumieniu język literacki. Kiedy usłyszy zbitek dźwięków, które trudno mu zidentyfikować, stosuje słownik angielski, a nie polski, co powoduje zupełnie śmieszne tłumaczenia rdzennych polskich słów na zbliżone brzmieniem, ale obce znaczeniem wyrazy. Bierze się to zapewne stąd, że istniejący już słownik angielski został zastąpiony okrojonym mocno słownikiem polskim, przy minimum rozważań programistów na temat budowy i charakteru języka polskiego.

Oto przykłady:

— Sharpa no – zamiast “szarpano”
— pan Demi –   zamiast “pandemii”
— Jak her Lotte core daj  –  zamiast “Jak Charlotte Corday”
— ten te Rohr –  zamiast “ten terror”
—-aż to Kata A- zamiast “a sztuka ta”

Ale oprócz angielskich wpływów pojawia się już coś bardzo rodzimego, a mianowicie patriarchalizm. Polega on na tym, że zapisując w notatkach moje spostrzeżenia i działania w rodzaju żeńskim (jako że jestem kobietą), słownik uparcie usiłuje zastąpić je rodzajem męskim, bowiem w jego  drukowanym przekonaniu notatki sporządzają tylko mężczyźni. Sięga więc do czasów gdy, kobiety nie umiały pisać, a sztuka ta przeznaczona była dla zakonników i ważnych mężów, czyli mniej więcej do epoki średniowiecza.

Na przykład:

— “umiałaś, zawisłaś, zatrzymałaś, szanowałaś” – zmiana na I os. rodzaju męskiego: “zawisłem, umiałem, zatrzymałem, szanowałem”,  
— “niedouczonej” – zmiana na “niedouczonego”,
—ewentualnie na 3 os.— “zostałaś” –  na “została” – bowiem z nieznanych mi względów nie toleruje narracji w 2 osobie. Niestety, dłuższy tekst, który piszę obecnie, jest narracją bohaterki do samej siebie, a więc w II osobie liczby pojedyńczej..

Tak gromadzę swego rodzaju słowniczek wyrazów preferowanych przez mój niedoskonały program tłumaczący mowę na pismo. Niebagatelne miejsce w nim znajduje zastępowanie małych liter wielkimi literami nie wiadomo właściwie dlaczego, w każdym razie zupełnie niezgodnie z duchem języka polskiego. Do innych błędów należy także zaliczyć pisownię nie z czasownikami i pisownię imiesłowów tudzież zwykłe błędy ortograficzne.I rozmaite inne dziwactwa.

Oto przykłady:

—“Wszędzie” – uparcie poprawia na “wszendzie”
—“nienormalną” – na “nie normalną”
— “odszukać” – na “poszukać”, 
— “opłacić” – na “zapłacić”
— “przyszłoby” – na “przyszło by”
— “choć” – na “chodź”
— “przerażali” –  na “przerażają”
— “szczepienie” – na “szkapiny”, lub “Skawiny”,

Jednakże w tych dziwactwach jest metoda, poza tym chyba, że programiści wywodzą się z pokolenia urodzonego w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, które w szkołach podstawowych było na bakier z językiem polskim i głośno nawoływało do zniesienia zasad ortografii, co zaowocowało licznym wysypem urzędowo poświadczonych dysgrafików i dyslektyków, jako ukłon resortu edukacji w ich stronę.

Tendencję do upraszczania sobie życia obserwujemy we wszystkich jego dziedzinach, ale mnie drażni najbardziej anglizacja języka polskiego, choć pocieszam się, że ongiś walczono uparcie z makaronizmami, aż przyswojono je tak, iż obecnie niewiele osób zdaje sobie sprawę z naleciałości włoskich czy francuskich w naszym języku (choć jeszcze uparcie walczy z rusycyzmami – może dlatego, że są najświeższe lub z powodów politycznych), więc i angielszczyzna albo przeminie, albo się spolszczy. Inna rzecz, że na moich oczach powstaje język podstawowych słów, powszechnie obowiązujacy, choć nie umiejący oddać wszystkich niuansów życia, a ponieważ to, co nienazwane, nie istnieje – zubożając nasze życie psychiczne i społeczne. Nawet literatura przestaje być ostoją językowej finezji…

Powielkanocna rada dla moich i cudzych wnuków

Zacznę od przypowieści. Uwielbiałam je kiedyś i uwielbiam do dziś. Biblijne i wzorowane na nich. Jest bowiem tak, że zdarzają się historyjki błahe na pozór, po latach jednak okazują się przenośnią, pozwalającą zrozumieć dylematy stające przed człowiekiem i wówczas zwykłe opowieści stają się przypowieściami. Rzadko mi się zdarza coś w tym rodzaju napisać, ponieważ czuję ich wielką wagę, a nie chcę popadać w moralizatorstwo. Poniżej moje odstępstwo od tej zasady.

Tak więc zdarzyło się to przed Wielkanocą, wiele lat temu, gdy dumnie posiadaliśmy z mężem samochód marki Syrenka. Samochodem tym udaliśmy się w góry, aby spędzić tam święta. W niedzielę wielkanocną postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do kościoła, który znajdował się na szczycie pewnej góry, w niewielkiej odległości od miejscowości, w której mieszkaliśmy. Na górę tę można było wjechać samochodem, co pociągało nas, dotychczasowych pieszych, jak nam mówiono – w lecie, ale nie w zimie, ponieważ droga ta nie była odśnieżana. 

Asfaltowa szosa prowadziła na szczyt góry z dwóch miejsc, można więc było wjechać z jednej strony, a wyjechać z drugiej. Tak też postanowiliśmy zrobić. Wielkanoc tego roku była wczesna, bodajże marcowa i choć stopniały śniegi, jako miastowi, nie przyzwyczajeni do wiejskich okolic, nie wzięliśmy pod uwagę, że grunt może być jeszcze bardzo grząski. Wjeżdżając pod górę byliśmy już bardzo blisko szczytu, gdy asfaltówkę zastąpiła droga gruntowa, a samochód nasz zawiesił się na koleinach wyżłobionych przez koła ciągników.

Mijali nas świątecznie ubrani ludzie I choć patrzyli z niechęcią, znaleźli się młodzi chłopcy, którzy sami z siebie, nieproszeni, pomogli nam wysunąć samochód z kolein I przepchnąć go nieco dalej, gdzie grunt był już twardszy i można było spokojnie jechać przez osuszoną już wiatrem część drogi. Mimo, że ludzie ci nam pomogli, ponieśli także pewne straty z tego powodu, a mianowicie pobrudzili sobie świąteczne ubrania.

Odnieśliśmy wrażenie, że pomagać nam specjalnie nie chcieli, ale zmusiło ich do tego coś od nich silniejszego, może świadomość święta, jego znaczenia, a może też jakieś kulturowe zobowiązania i nakazy. Pomogli nam, ale patrzyli na nas z niechęcią, nie chcieli przyjąć zapłaty ani podziękowań; podobnie zachowywali się także i inni ludzie, mijający nas w drodze do kościoła. 

Dziś, kiedy przypominam sobie tę historię, rozumiem także jej głębsze znaczenie. Jeżeli zdarzy się komuś w życiu sytuacja, z której nie widzi wyjścia, może powinienem stanąć i zaczekać aż sprawa sama się rozwiąże. Zazwyczaj rozwiązanie przychodzi z zewnątrz, takie lub inne; nie zawsze wiemy, jakie ono będzie i nie zawsze ono jest przyjemne lub korzystne; ma jednak jedną dużą zaletę – nie musimy nic zrobić, aby nasz los się odmienił.

Dlaczego jest to rada dla wnuków? 

Wielu młodych ludzi przez pandemię czuje się odizolowanymi od świata i rówieśników, rozrywek, kontaktów i innych rzeczy, do których się przyzwyczaili. W przenośnym sensie ugrzęźli w koleinach swoich nawyków i swojej życiowej sytuacji. Sami nie umieją się z niej wydostać, bowiem ich wyobraźnia nie sięga tak daleko, aby mogli narysować przed sobą scenariusz przyszłych wydarzeń, albo jest on wręcz katastroficzny, ponieważ ich wyobraźnia nad miarę wybujała wskutek genów lub lektur czy filmów. 

Świat jednak nie stoi w miejscu, idzie naprzód i zawsze znajdzie się ktoś albo coś co wytrąci ich z tych kolein bez własnego wysiłku. Będą musieli przystosować się do nowej sytuacji, w której się znajdą i na pewno zrobią to odkrywając jednocześnie prawdę, że życie przerasta wszystkie możliwe nasze wyobrażenia o tym, co będzie potem.

Ludzie, którzy nas otoczą później nie zawsze będą życzliwi, ale zawsze chcąc nie chcąc zmienią naszą sytuacją. Czy na gorsze., czy na lepsze – będzie to jednak nowy układ na szachownicy, który może przynieść nieoczekiwany sukces albo zmianę, która po jakimś czasie przyniesie nową szansę. Tak więc śladem pewnego wróbelka przyjmijcie, że nie zawsze twój wróg, co na ciebie…. I na odwrót, oczywiście też.

A kiedy zdarzy się taki moment, że trzeba się sprężyć i za coś wziąć, zrobić, nauczyć się lub podjąć decyzję, to najlepszym wyjściem będzie wyjść z siebie i stanąć obok oraz popatrzyć na to, co pozostało w tym miejscu. Ten, czy inny widok, jaki zobaczymy, powinien skłonić nas do nabrania przekonania, że od takiej czy innej decyzji świat się nie zawali i potraktować ją jako swego rodzaju ćwiczenie do przymuszania się. 

Uda się albo nie uda się, nic nie zatrzyma się w biegu, nie wybuchnie żadna wojna, zegary nie oszaleją, komunikacja nie stanie, nie zmieni się partia rządząca ani opozycja, tylko my staniemy jeszcze bardziej obok.  Może coś dodatkowo zobaczymy albo o czymś się przekonamy.  I nic więcej. Ale warto poczekać na nowy widok i nowy ogląd.

Tyle od Babci Ezoterycznej na dziś.

Dojrzewanie

Kiedy patrzę na swoje fotografie z czasów, gdy miałam 10 – 11 lat, sama siebie nie poznaję. Ze zdjęcia spogląda na mnie dziewczynka o miłej buzi i oczach pełnych światła i nadziei, pogodna i oczekująca wszystkiego najlepszego od życia. Na czole jeszcze nie ma zmarszczek, nie ma ich także w kącikach ust, tych rysów dojrzałej kobiety, ale nie to świadczy o sprawianym wrażeniu. Oczy dziewczynki są spokojne i pogodne, nawet wtedy, gdy na ustach nie ma uśmiechu. (Powyżej zdjęcie z roku 1952 poprawione dzięki Ewie Zofii Wojtasik, pochodzące z próbnej serii na tzw. gazetowym papierze, autorstwa Zofii Nasierowskiej, która wówczas jeszcze jako nastolatka, praktykowała w zakładzie fotograficznym swego ojca przy ul. Cegłowskiej na Bielanach. Już w tamtym czasie mówiono w okolicy, że córka prześcignie ojca).

Jakże inaczej siebie wspominam! Wydaje mi się, że od zawsze byłam zbuntowana, zniechęcona do świata, pełna poczucia niesprawiedliwości panującej wokół, rozgoryczona i zniesmaczona. Przypominam sobie dokładnie, że w wieku 12 lat moje niezadowolenie z życia było tak wielkie, że zaczęłam szukać odpowiedzi w dorosłych lekturach dotyczących poważnych spraw, nie na mój wiek; w książkach podkradanych z biblioteczki mojego ojca, gdy zapomniał przekręcić kluczyk w drzwiczkach. Trafiłam m.in na książki popularnonaukowe, przybliżające filozofię i niektóre z prezentowanych poglądów bardzo mi odpowiadały. Do dziś pamiętam ogromne wrażenie, jakie wywarła na mnie jaskinia Platona, w której dosłowność bardziej uwierzyłam, niż w brzmiące równie nieprawdopodobnie wszystkie opowieści szkolnej katechetki. Czytałam także opisy podróży oraz opasłe dzieło o rewolucji francuskiej, pełne potwornych ilustracji z gilotynowania, z zabójstwa dokonanego przez Karolinę Corday na Maracie leżącym w wannie i tam prowadzącym jakieś zapiski (nie ukrywam, że głównie ze względu na urodę morderczyni i jej piękną suknię) i niemniej okrutnych informacji zawartych w tekście. Wnioskowałam po dziecinnemu: Charlotte Corday zabija Marata, Robespierre stosuje terror, a ktoś, kto ma tyle “R” w nazwisku, musi z natury rzeczy ten terror stosować i od niego ginąć. Świat jest przewidywalny, jeśli umie się wyciągać wnioski z cieni na ścianach jaskini, w której nas zamknięto, odnajdziemy prawa, które nami rządzą.

Usiłowałam rozmawiać o tym z koleżankami szkolnymi, ale nikt mnie nie chciał słuchać. Nikogo wokół mnie, a także rodziców, sprawy te nie interesowały.Jak się nie złościli na mnie, ani nie opędzali od moich pytań,  to tłumaczyli, że mają dość własnych przeżyć wojennych, żeby myśleć jeszcze o cudzych, przebrzmiałych, zagranicznych strachach. Może jako dziecko, byłam w tym dążeniu do wyjaśniania spraw interesujących mnie zbytnio natarczywa, ale tak czy inaczej, zniechęciłam do siebie całe otoczenie.

Odkrywszy literaturę piękną, zorientowałam się, że wiele z problemów, które mnie drążyły, uwierało  także pisarzy i że niektórzy z nich mieli na to gotowe odpowiedzi. W dodatku literackim punktem wyjścia często były drobne na pozór, codzienne sprawy, bliskie wszystkim, niekoniecznie wielkie, historyczne problemy. Miałam nadzieję, że czytajac książki, natrafię na odpowiedź przeznaczoną właśnie dla mnie, czekającą i gotową.

Dominującym moim uczuciem w tamtych czasach był lęk i niepokój, ponieważ nie miałam poczucia bezpieczeństwa. Spowodowane to było z jednej strony opowieściami dorosłych o wojnie, ówczesną propagandą, grożącą wojną atomową, wspomnianymi lekturami, zwłaszcza tą dotyczącą rewolucji francuskiej, ale także sytuacją mieszkaniową mojej rodziny. Żeby o niej napisać, muszę wrócić do czasów sprzed wojny, gdy miała początek. 

W nieistniejącym dziś domu przy ulicy Lesznowolskiej sześć, wybudowanym w roku 1936 jako domek letniskowy z kilkoma innymi na tej ulicy, stanowiącymi plon konkursu architektonicznego, mieszkał właściciel ze swoją służącą. Był to dom o konstrukcji drewnianej z zewnątrz tylko otynkowany, z dużym ogrodem. Kiedy wybuchła wojna, właściciel wyjechał za granicę, zostawiając służącą na straży dobytku wyniesionego na strych i zabitego deskami. Kobietę tę los rzucał w różne miejsca kraju, tak że dom stał długo opuszczony. Po wojnie i Powstaniu Warszawskim (spędzonym przez moją mamę w piwnicy przygodnego domu) moi rodzice wrócili do Warszawy, gdzie utracili swoje mieszkanie przy Alei Szucha, z którego wykwaterowano ich po utworzeniu tam dzielnicy niemieckiej. W ramach rozdzielania powracającym mieszkań przez Urząd  Kwaterunkowy, przydzielono nam ów domek na Bielanach. Mieszkaliśmy tam spokojnie przez lata, do czasu, kiedy dekretem Bieruta przywrócono własność domów jednorodzinnych ich właścicielom lub spadkobiercom (co analogicznie stało się znacznie później z domami wielorodzinnymi, tzw. kamienicami). Wówczas pojawiła się rzekoma właścicielka naszego domu. Na mocy sfałszowanego testamentu właściciela przez zmanipulowane działaniami adwokata władze, została orzeczona jego spadkobierczynią. Wiem to na pewno, bowiem po latach okazało się, że była to grupa zorganizowana, wyłudzająca domy. W jej skład wchodziły władze dzielnicy, adwokaci i inne osoby, ale już wówczas nasz dom nie istniał, sprzedany komuś, rozebrany, z dużym ogrodem wyciętym i podzielonym na mniejsze działki budowlane.

Najpierw władze tzw. “kwaterunku”  domeldowały tę kobietę do nas wykozystując fakt, że nasz ojciec wyprowadził się i wymeldował. W tamtych czasach wzorem ZSRR często domeldowaywano do większych mieszkań zupełnie obce osoby.  Zamieszkała ona w przedzielonym na pół pokoju na parterze domu, właściwie pełniącym rolę holu (z dwoma wejściami bezpośrednio z dworu) z prawem dostępu do kuchni. Nam pozostały dwie sypialnie i łazienka na piętrze. Nowa właścicielka rozpoczęła proces nękania nas różnymi sposobami. Miało to na celu wykwaterowanie nas z domu, albo zmuszenie do dobrowolnej wyprowadzki. Bez ojca moja mama była dość nieporadna i schorowana, żeby podjąć jakąś pracę i załatwić inne lokum, choć i tak udało się jej uchronić nas przed najgorszym – wykwaterowaniem do drewnianych baraków na Młocinach bez wygód, tj wody, elektryczności z wygódką stojącą za domem.

Właścicielka przesuwała codziennie ściankę działową z płyty paździerzowej, ograniczając nasz kawałek pokoju do czasu, aż został tylko wąski kawałek pełniący rolę korytarzyka, prowadzącego do drzwi wejściowych. Z czystej złośliwości wyrywała nasze kwiaty, moje piękne floksy, okalające dróżkę do furtki, przycinała gałęzie i karczowała krzaki. Dom był skanalizowany i miał bieżącą wodę, ale ona wolała nieczystości wylewać przed naszymi drzwiami. Była starą kobietą, ale nie przeszkadzało jej to zogniskować całe swoje życie wokół pozbycia się nas. 

Ówczesne przepisy prawa przewidywały dwa rodzaje eksmisji. Żadna z nich nie gwarantowała powrotu do mieszkania podlegającego wykwaterowaniu, chociaż jedna z nich, celem przeprowadzenia remontu kapitalnego, zobowiązywała właściciela w przyszłości do przydziału mieszkania równorzędnego, mimo że dozwalała “czasowe” wykwaterowanie do tzw. „pomieszczenia zastępczego”, bez żadnych wygód i przydział miejsca na dobytek w magazynach. To nie było rozwiązanie wygodne dla właściciela, bo wymagało nakładów na mieszkanie dla lokatorów. Drugim rozwiązaniem było udowodnienie, że wykwaterowanie dotyczy rodziny patologicznej, jak dziś się mówi, obciążonej wyrokiem sądowym. Długi czas nie udawała się jej  eksmisja, ponieważ nasza mama była schorowana i lekarze wykluczali takie działanie, wystawiając stosowne zaświadczenia lub zabierając ją do szpitala. Tak upłynęło kilka lat, aż wróciliśmy z mężem z delegacji z dziećmi. 

Rozwieszanie pieluch na ogródku i pewien incydent z pieluchami dał początek wydarzeniom, które miały bardzo poważny wpływ na przyszłe moje życie, na poczucie bezpieczeństwa i na poszukiwanie swojego miejsca, którego nikt nie zakwestionuje. 

Pewnego ładnego dnia powiesiłam pranie na ogródku, a ponieważ było bardzo ciepło, wystawiłam wózek z dziećmi na dwór pod drzewa, gdzie panował miły półcień i gdzie lubiły śledzić wzrokiem poruszane wiatrem gałązki. Dzieci słodko spały, więc postanowiłam na chwilę wyskoczyć na róg ulicy do sklepu. Trwało to krótko, ponieważ całą drogę przebyłam biegiem, ale w ciągu tych kilkunastu minut wszystko się zmieniło. 

Ktoś pozrywał w sznurki z pieluchami i wywrócił wózek z dziećmi w kałużę błota, powstałą po deszczu. Schwyciłam dzieci na ręce i zaniosłam do mieszkania, otuliłam je w kocyki i wybiegłam zbierać pieluchy. Wtedy zobaczyłam ową babę i zaczęłam się na nią wydzierać. Ona na to, że ma gości z Czechosłowacji, którym pozwoliła rozbić namiot na JEJ ogródku i że widok widok pieluch tym gościom przeszkadza. Istotnie, zauważyłam rozbity namiot oraz kilku mężczyzn popijających piwo przed nim. Mężczyźni ci zaczęli mi wygrażać, a baba rzuciła się na mnie i mimo że była  staruszką, zdarła mi okulary z twarzy i rozorała paznokciami policzek. Pozbawiona okularów zobaczyłam mgłę i kompletnie straciłam panowanie nad sobą. Rzuciłam się do niej i zaczęłam ją dusić. Wtedy pojawił się mój mąż i odciągnął mnie od tej staruszki, ratując tym chyba jej życie, ponieważ bez tej interwencji pewnie bym jej zrobiła krzywdę. To był odruch biologiczny każdej suki broniącej swego miotu przed drapieżnikiem.

Kobieta ta na policji, którą wezwano, oskarżyła nie mnie, a mojego męża, że ją pobił, A tak zwani turyści byli świadkami. Nie oskarżyła mnie, chociaż to ja byłam winna, do czego zresztą przyznałam się policjantom, ponieważ byłoby to mało wiarygodne, że ktoś kto waży zaledwie 40 parę kilogramów może zaszkodzić nieco ciężej osobie. W wyniku tego oskarżenia, w trybie doraźnym, w jakim wtedy rozpatrywano sprawy o chuligaństwo, mój mąż został skazany na grzywnę. Od wyroku tego tak zwanego sądu społecznego, bowiem nie uczestniczył w nim ani sędzia ani adwokat, a jedynie tzw. “czynnik społeczny”, można było się odwołać do normalnego sądu, ale nie mieliśmy wystarczającej kwoty pieniędzy żeby odwołanie takie wnieść. Mąż  więc nie nadał sprawie dalszego biegu, nie zdając sobie sprawy z tego, że wyrok ten stanie się podstawą natychmiastowej eksmisji nas z domu, jako osób  aspołecznych i karanych. Wówczas jednak na odwołanie było już za późno.

Całe następne lata to walka na uniki o to, by znaleźć swoje miejsce do życia i mieszkania do czasu, aż otrzymamy mieszkanie spółdzielcze. To chodzenie i jęczenie po różnych urzędach, to pasmo upokorzeń doznawanych od rozmaitych urzędników, których podstawowym argumentem było, że skoro się nieodpowiedzialnie narobiło dzieci, to trzeba teraz wziąć na siebie za nie odpowiedzialność. Ten stan zawieszenia odcisnął się bardzo silnie na mnie i na rodzinie.

Moje dojrzewanie skończyło się wraz z odejściem ojca i dokwaterowaniem właścicielki. Poznałam wówczas całą paletę kłamstw, jakie można bezkarnie stosować w życiu społecznym, jak prawo pomaga kłamcom, a szkodzi tym, którzy nie mają żadnego wsparcia, jak może układać się między kobietą a mężczyzną intymne życie wyciągane w sądach przy sprawach rozwodowych, jak polityka wpływa na bieg spraw prywatnych, W następnycjh latach już moje fotografie prezentują zupełnie inną osobę, a moje spojrzenie utraciło dziecinną świetlistość, tak pięknie ukazaną przez Zofię Nasierowską.

Szkolniaki

Na fotografii: Rok 1947 Kasia w I klasie szkoły podstawowej (zdjęcie z próbnej odbitki, mało czytelne, poprawione przez Ewę Zofię Wojtasik) Fartuszek z podszewki i tornister z tektury, kwiaty przy których stoję, to moje ulubione floksy

Kolejnym, po niemowlęcym i wczesnodziecinnym etapie życia dziecka jest czas pójścia do szkoły. Cofnę się tutaj wiele lat wstecz, do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego, kiedy w wieku pięciu lat i dziewięciu miesięcy zostałam przyjęta do pierwszej klasy szkoły podstawowej.

Jak wyglądały wówczas szkolne klasy? Nie było stołów, tylko ławki z litego drewna z lekko nachylonymi pulpitami i tzw. kasetkami pod spodem, do których wkładało się książki i zeszyty. Szkolne meble musiały być solidne, żeby wytrzymać najrozmaitsze pomysły ówczesnych dzieci, które nie były tak spokojne i dobrze wychowane, jak dzisiejsze. W okresie powojennym wszyscy szaleli, a zwłaszcza dzieci, co na razie ułamkowo znamy z okresów poluzowania zakazów w czasie panademii.

Ławki malowano na zielony lub czarny kolor, farbą ponoć dziecioodporną, co nie zmieniało faktu, że te nożem i szpikulcami od cyrkli wyrzynały na nich najrozmaitsze wzory i napisy. Szkolna ławka i szkolna ubikacja były wówczas czymś w rodzaju muru, postawionego tylko po to, aby dziecko mogło wyładowywać na niej swoją energię, a zwłaszcza jej nadmiar. Napisy na ławkach zamalowywano tylko raz w roku, podobnie jak raz w roku kupowano dzieciom tekturowe tornistry, które były przeznaczone dla uczniów na dźwiganie książek i szkolnych przyborów. Na zdjęciu ja mam na plecach taki tornister. Teczki pozwalano nosić uczniom dopiero w starszych klasach. Nie muszę dodawać, że niewygodne teczki były jednak przez dzieci dobrem upragnionym.

Ławkę zaopatrzono w otwór, wydrążony celem wstawiania doń szklanego kałamarza. Do kałamarza tego pani woźna szkolna każdego ranka nalewała stosowną ilość atramentu; na tyle dużo, żeby wystarczyło dziecku do końca dnia, a na tyle mało, żeby nie zostawało dzieciom do zabawy i wychlapywania, chociaż atrament wlewano do kałamarzy dopiero w starszych klasach, chyba od trzeciej wzwyż. 

Oczywiście w tamtych czasach nie było długopisów; w niższych klasach pisano ołówkiem, a tylko czasem pozwalano na używanie ołówka kopiowego, który zamoczony (albo pośliniony) dawał fioletowy kolor i mimo rozmazywania, nie dawał się wytrzeć gumką. Pozwolenie na użycie ołówka kopiowego, a potem pióra i atramentu, podobnie jak zamiana tornistra na teczkę stanowiło pewien ważny etap dojrzewania w życiorysie szkolnika. O ile dobrze pamiętam następowało to w III klasie.

Szkolne ławki, od strony nauczyciela, (któremu przysługiwało biurko, czasami na podwyższeniu), były mniejsze od tych, które znajdowały się na końcu klasy. Takie odróżnienie wielkości ławek było konieczne, ponieważ w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym do klas pierwszych uczęszczały także dzieci, a właściwie prawie dorośli tzw. “przerośnięci”, którym wojna przeszkodziła w nauce czytania i pisania. W mojej klasie na ostatniej ławce siedziało dwóch wąsatych chłopców/mężczyzn, którzy podobno przyszli do szkoły z partyzantki. W ostatnich ławkach sadzano także dzieci, które nazywano określeniem dziś mocno uwłaczającym, ale zwyczajnym wówczas – “kalekami” albo opóźnionymi w rozwoju  (umysłowym lub ruchowych albo innym), po to, żeby nie przeszkadzały innym dzieciom, jeśli nawet nie były w stanie niczego się nauczyć.

Za moich czasów pamiętam jeszcze innych lokatorów ostatnich ławek oprócz “partyzantów”, także grubego i wielkiego chłopca, który prawie nic nie mówił oraz dziewczynkę, jak najbardziej wygadaną i złośliwą, ofiarę choroby heine medina, z uschniętą jedną nogą, ujętą w szynę i specjalny but ortopedyczny. Nazywała się Ada I miała kłopoty ze wstawaniem, dlatego więc posadzono ją w ostatniej ławce, żeby nie przeszkadzała innym dzieciom i/albo żeby inne dzieci nie przeszkadzały jej. Ady nikt nie lubił, ponieważ była bardzo niemiła w stosunku do reszty dzieci w klasie. Dzisiaj na takie osoby patrzymy w inny sposób; zdajemy sobie sprawę, że ich nieprzyjazność w kontaktach z otoczeniem wzięła się z  stosunku otoczenia do niej i innych “kalek”. Zajmowanie ławek z tyłu stanowiło pewną degradację w hierarchii dzieci i Ada, choć wysoka w stosunku do innych, zapewne to odczuwała.

Do grona kalek zaliczano także mnie, ponieważ byłam leworęczna. Siedziałam po środku rzędu,  zazwyczaj sama w ławce, ponieważ pisząc, trącałam łokciem sąsiadkę. Muszę dodać, że dziewczynki siedziały zawsze z dziewczynkami, a chłopcy z chłopcami. Nasza pani wychowawczyni tylko za karę sadzała czasem dziewczynkę z chłopcem w jednej ławce i był to największy wstyd, jaki mógł dotknąć delikwenów. Ponieważ obok mnie było zazwyczaj wolne miejsce, sadzano tam często chłopców za karę. Powodowało to dużą nieprzyjaźń między nami oraz często rękoczyny z ich strony. Niestety, uderzona przez kogoś, nie potrafiłam mu oddać mimo nauk mojego taty oraz napomknień wychowawczyni. Śmiano się ze mnie, że zamykam oczy, podnoszę pięść i wołam: uciekaj bo mam zamiar cię uderzyć.

W szkole nie było szatni; wieszaki na ubrania stały wzdłuż jednej ze ścian klasy. Najczęściej był to długi na całą szerokość sali stojak z dwiema poprzecznymi belkami – górną, przeznaczoną na czapki i worki z butami, dolną na płaszcze dziewczynek i kurtki chłopców (dziewczynki wówczas nie nosiły kurtek).

W workach noszono kapcie do szkoły, a potem wkładano do nich buty, często brudne i zabłocone. Częste bójki między dziećmi na przerwach odbywały się czasami z użyciem  worków, których uderzenia były bardzo bolesne, a czasem zostawiały ubłocone ślady na fartuszkach (nosiły je zarówno dziewczynki, jak i chłopcy).

W szkole obowiązywało noszenie fartuszków, zarówno dziewczynki jak i chłopców. Szyto je z najtańszego, granatowego materiału podszewkowego i zazwyczaj robiły to matki, bo tak wychodziło taniej, ale nie zawsze dawało dobry rezultat. Dokupywano do nich tylko białe kołnierzyki, które zmieniano co dzień i które dzieci same prały i prasowały. Pod koniec roku nitki w tych fartuszkach były powyciągane a same fartuszki zmechacone i przetarte w wielu miejscach. Żadne z dzieci ich nie lubiło.

Ze mną do szkoły chodziły dzieci, dziewczynki pochodzące z rodzin przybyłych w ramach repatriacji z terenów b. Związku Radzieckiego, gdzie dzieci nosiły fartuszki białe, z falbankami, podobne do fartuszków kelnerek czy pokojówek. Ta odmienność, jak i sposób mówienia odróżniało te dzieci od pozostałych, co miało wpływ na to, że im dokuczano. Po miesiącu czy dwóch, zazwyczaj ich rodzice wystarali się o nasze, polskie brzydkie fartuszki, a dzięki temu reszta dzieci przestała je wyśmiewać. Język w tym przypadku stanowił mniejszą przeszkodę w integracji niż fartuszki.

Szkolnych stresów było dużo. Od razu na myśl przychodzą mi: wizyta u dentystki szkolnej, lekcje religii z katechetką, która lubiła bić dzieci linijką po łapach – nie po spodniej części, a po wierzchniej, bardziej unerwionej, wizyta u szkolnej higienistki, sprawdzającej, czy dziecko nie ma wszy oraz podającej raz w tygodniu całym klasom na tej samej łyżce tran. 

Zacznę od dentystki. Jej pomocnica przychodziła do klasy na lekcje i wywoływała delikwenta. W tamtych czasach wiertła do borowania zębów nie były elektryczne, a na pedał, który dentystka przyciskała z różną siłą i w różnym tempie. Stanowiło to dodatkową udrękę dla dziecka, ponieważ ból w borowanym zębie zwiększał się i przygasał w rytm ruchów dentystki. W sprawach higieny dodam jeszcze, że płukało się buzię wodą z tej samej szklanki, z rozpuszczonymi w niej kalii hipermanganicum, fioletowymi kryształkami, których używano także do mycia odwrotnej strony ciała dziewczynki. Zużyty roztwór zmieniał piękny, fioletowy kolor na brzydki brązowy, po czym poznawano, że jest „brudny”

Jeżeli jesteśmy już przy higienie, to zajmę się innym stresem z powodu higienistki. Mieszkałam w Warszawie, dużym mieście, której mieszkańcy większości byli osobami niedawno powracającymi z różnych miejsc Polski i świata. Wiele dzieci miało wszy i ich przede wszystkim szukała higienistka. U mnie w domu mówiło się, że wszy mają osoby, które nie przestrzegają higieny, ale sprawa nie była tak prosta. Często wszy miały dzieci przyjaźniące się z innymi, rozmawiające ze sobą bez zachowania dystansu, szepczące z ucha na ucho do siebie na lekcjach. Jednak odkrycie wszy u dziecka na głowie było bardzo stresujące. Po pierwsze wszyscy z takiego dziecka wyśmiewali się, po drugie czekała go nieprzyjemna część wizyty higienistki. Na głowę dziecka wylewano mnóstwo śmierdzącego płynu zwanego “sabadylą” i zawijano ją w ręcznik. Z tym ręcznikiem na głowie należało siedzieć do końca lekcji, a więc cała szkoła, nie tylko klasa, wiedziała, kto ma wszy w tym dniu. Był to ogromny wstyd, a w dodatku wracało się do domu z głową owiniętą ręcznikiem i każdy przechodzień na ulicy mógł się domyślić dlaczego dziecko ze szkoły wraca z ręcznikiem na głowie. Jednak w rodzinach wcale nie było lepiej – zazwyczaj golono dziecku głowę “na łyso” zarówno chłopcom jak i dziewczynkom. Ja raz miałam wszy, ale na szczęście moja mama nie poszła po linii najmniejszego oporu i pracowicie wyłuskała wszystkie wszy i gnidy z moich włosów po struciu robactwa, tak że nikt o tym nie wiedział. Przyjaciółka, od której złapałam robactwo, miała gorzej, bo hodowała sobie długie warkocze, ale także jej mama nie obcięła włosów, tylko iskała ją przez kilka dni, nie posyłając do szkoły pod pozorem choroby.

Higienistka była także szafarką ohydnego, śmierdzącego tranu; jak podejrzewam dziś, stojącego zbyt długo i przez to zjełczałego. Czasami trafiał się świeży tran i wówczas jego przełykanie nie było takie odrażające. Tran podawano dzieciom z jednej łyżki, widelcem nabijano kawałek chleba lub trochę kwaszonej kapusty, przygotowanej wcześniej na talerzu i wyjętej ze stołówkowej beczki. Chleb nie pomagał na wstręt związany z piciem tranu, kiszona kapusta była znacznie lepsza, im kwaśniejsza I starsza, tym lepiej maskowała smak. Dzieciom tłumaczono, że to wszystko po to, żeby nie zachorowały na krzywicę, na którą w owych czasach chorowało sporo dzieci. W szkole łatwo było je rozpoznać po krzywych nogach, tzn. jak to nazywano “na beczce prostowanych”. Koleżanki i koledzy z klasy byli dobrym przykładem dla tych, którym tran nie smakował i w których musiano go wmuszać przemocą. 

Przemoc polegała na przytrzymaniu głowy dziecka I zatkaniu jego nosa oraz wlaniu płynu do buzi. Z dzisiejszego punktu widzenia może się to wydawać czymś obrzydliwym, jednak wówczas, w czasach gdy dzieci za karę klęczały w kącie klasy lub stały przez całą lekcje i od czasu do czasu szarpano je za uszy, było czymś zwyczajnym, nie wartym zwracania szczególnej uwagi.

Napisałam, że z dzisiejszego punktu widzenia jest ta przemoc szokująca, ale przecież była w jakiś sposób uzasadniona. Prozdrowotna edukacja społeczeństwa była nikła i pełna przesądów, a istotnie brak witaminy D w diecie dzieci w okresie wojny powodował liczne schorzenia, między innymi tak zwaną krzywicę. Dzisiaj o takiej jednostce chorobowej nikt nie słyszał, choć znamy szkorbut wynikły z braku witaminy C, ale raczej z powieści o piratach i długich morskich wyprawach. Czyż więc lepiej nie było przymuszać dzieci do łykania świństwa z jednej łyżki dla całej klasy, czy też pogodzić się z kolejnymi dziećmi o krzywych nogach i innych dolegliwościach? 

Kiedy wydaje nam się, że jest to tylko historia, która nie powróci, musimy zmierzyć się z koniecznością szczepień przeciw nowej pandemii. Na razie szczepi się wyłącznie ochotników, ale co będzie z resztą ludzi niechętnych, jeżeli poziom wyszczepienia nie osiągnie magicznych 70% populacji, a więc nie zabezpieczy pozostałej części przed chorobą? Czy i jakiej przemocy można i trzeba będzie użyć i na ile będzie ona uzasadniona? Dla dobra wszystkich, oczywiście. Ze szczepieniami w tamtych latach nie mieliśmy żadnego kłopotu, nikt ich nie kwestionował, ale to tylko dlatego, że wszyscy znali śmiertelne skutki wielu dziecinnych chorób, o których dzisiaj mówi się z lekceważeniem, bowiem w młodszych pokoleniach nikt nie znał człowieka na nie chorującego, jednocześnie bojąc się skutków koronawirusa. Zadziwiająca niekonsekwencja! Nasze zachowania stadne nadal są prymitywne i nieoczekiwane. Zdawać się może, że ludzkość jako całość nie uczy się na własnych błędach.

Poniżej: zdjęcie mojej I klasy (beze mnie)

Niemowlęta

czyli macierzyństwo w latach 60-tych xx wieku

Dyskusja, która wywiązała się pod odcinkiem babci o pieluchach, skłania mnie do dalszych dywagacji i wspomnień młodych matek w sprawach, o których głośno się nie mówiło, ponieważ były wstrętne lub nieestetyczne, jak: siusianie, kupkanie i wymioty. Do tych niewygodnych tematów należało także podawanie dzieciom smoczka oraz podkładanie pod głowę poduszek. Pierwsze groziło wyrodnym matkom wykrzywieniem wargi dziecka oraz cofnięciem podbródka, tak że maluch wyglądał na niedorozwiniętego, jak się wówczas mówiło. Normalne zdrowe i mądre dzieci musiały mieć dolną wargę wysuniętą do przodu, niczym stary rzymski wojownik, a nie cofniętą, jak bezzębny starzec lub pensjonariusz domu pomocy społecznej. Co do podkładania poduszki pod główkę   niemowlęcia, to paskudna matka, która nie dopilnowała, aby dziecku przekładać główkę z jednego boku na drugi na miękkiej poduszce, nie rzadziej niż co godzinę, mogła otrzymać w wyniku swojego lenistwa małego potworka, mającego główkę trwale asymetryczną.

Ja kiedyś tego nie dopilnowałam i miałam za swoje. Jedno z moich dzieci miało główkę mniej twardą i ona łatwo się spłaszczala po kilku godzinach snu w preferowanej przez dziecko pozycji. (Dzieci rodzą się z elastycznymi czaszkami aby mogły zmieniać swój kształt w czasie porodu, potem dopiero kości twardnieją a ciemiączko zarasta). Na nieszczęście nikt mi nie powiedział, że gdy dziecko zacznie siadać, a już zwłaszcza chodzić, to samo automatycznie będzie zmieniać pozycję i kształt główki się wyrówna, w każdym razie spłaszczenie nie będzie już widoczne, także z powodu bujniejszego owłosienia. O tym też się głośno nie mówiło, ale podświadomie każda matka miała obawy, czy spłaszczenie główki nie odbije się na zdolnościach intelektualnych niemowlęcia. W tamtych czasach nikt nie słyszał o Aztekach czy Toltekach kształtujących główki swych niemowlat poprzez ściskanie ich w układzie deseczek.

Innym problemem, z którym mierzyły się młode matki, była możliwość nierównej długości nóżek u dziecka, albo nierówno układających się fałdek skóry poniżej tyłeczka. Mogło to być objawem opóźnionego kostnienia chrząstek stawowych w stawach biodrowych, czego skutkiem mogło być na całe życie kalectwo w postaci okulawienia. Jeśli w porę dostrzegło się występowanie tych krzywych  fałdek, to należało udać się do lekarza, a ten dał skierowanie na roentgena i jeśli matczyne spostrzeżenie się potwierdziło, to dziecko lądowało przynajmniej na pół roku w gipsowych szynach. Była to straszna tortura i dla małego i dla rodziców. Znam kogoś, czyje dzieciństwo upłynęło właśnie w takich szynach, choć to w jej przypadku wyszło na dobre siłom intelektu, ale na starość powróciło kolejnymi problemami ortopedycznymi.

Odpowiedzialność młodych matek była jeszcze większa, jeśli problemów z dzieckiem było więcej, np. płakało cały czasu albo wrzeszczało dziko, wykopując się z powijaków, albo nie chciało jeść, albo jeszcze coś innego. Wówczas matka powinna się dobrze zastanowić, czy wybrała właściwego mężczyznę na ojca swojego dziecka. W tamtych czasach każda osoba niepełnosprawna w rodzinie, to był sygnał, że należy ostrożnie podchodzić do mężczyzny z tej rodziny, jako przyszłego ojca dziecka, mogącego dziedziczyć złe cechy. Źle wybrany ojciec, to była zawsze wina matki, która nie wykazała właściwej dozy rozsądku i nie słuchała starszych. Przyszłe babcie zazwyczaj wykazywały dedektywistyczne skłonności i potrafiły wyniuchać wszystkie złe rzeczy, które mogły się wydarzyć albo wydarzyły w rodzinie pana młodego, przyszłego tatusia delikwenta, zwłaszcza gdy panna młoda, przyszła mamusia, samowolnie postępując, nie słuchała bardziej doświadczonej matki, mającej inne preferencje, dotyczące zamążpójścia córki i której nie wystarczała miłość młodych

W małżeństwach zawieranych wbrew zdaniu rodziców, takich badań nikt wcześniej nie przeprowadzał, a więc kiedy narodziło się już dziecko z objawami, co do których można było mieć wątpliwości albo wyrażać swoją dezaprobatę ogólnie skierowanymi uwagami, młoda matka podwójnie czuła wyrzuty sumienia. Rozumiała wówczas poniewczasie, że małżeństwa zawierane pod egidą rodziców i swatek, cechowało przynajmniej rozłożenie odpowiedzialności na większą liczbę osób.

Wśród wielu przykazań i porad, które udzielano młodym matkom, a które zazwyczaj były do niczego nieprzydatne, górowała jedna, rzekomo najważniejsza. Należało zachowywać się w określony sposób, niezależnie od tego, czy cały świat się walił i palił, bowiem skutkiem złych zachowań kobiety było przepalenie się mleka, którym karmiono niemowlęta. Kobiety, które nie karmiły piersią, wcale nie miały łatwiej, pokarm i tak się wewnątrz nich przepalał tylko szedł wewnątrz nich i rozlewał się po całym ciele. Powodowało to różne choroby charakterystyczne dla połogu, np. nietrzymanie moczu, zachowania histeryczne, niechęć do współżycia z mężczyzną, bóle głowy, a zwłaszcza migreny. Jednak z dwojga złego lepiej było karmić niemowlę butelką, ponieważ chroniło to dziecko przed złymi humorami matki zmieniającymi skład mleka i zatruwającymi go szkodliwymi truciznami. 

Czego nie należało robić? Przede wszystkim denerwować się, złościć na kogoś, poddawać się lenistwu, być nieuważnym, zamyślonym lub zagapionym. Przed przepaleniem pokarmu ostrzegały zwłaszcza położne i pielęgniarki w szpitalu. Lubiły przypominać o tym położnicom z rana, przed zabiegami i śniadaniem, jak od wieków chętnie psuto innym wszystkie miłe chwile wypowiadając “memento mori”

Czerwona wstążeczka była innym, niezbędnym zabezpieczeniem przed wszystkim złem, które mogło dotknąć noworodka. Należało ją zawiązać w domu, od razu po przybyciu ze szpitala, na łóżeczku niemowlęcia. Dopytywałam położną, o co to chodziło z tą wstążeczką, ale zbywała mnie jakimiś banałami, chociaż sama w to wierzyła. Wiele lat później dowiedziałam się z lektur, skąd wziął się ten przymus zawiązywania czerwonej wstążeczki. Kiedy moje dzieci chorowały na odrę, pani doktor zwróciła mi uwagę, żebym nie zapomniała powiesić czegoś czerwonego w ich pokoju, bowiem ona sama była zdania, że czerwona wstążeczka nie wystarczy, lepszy będzie kawałek flagi. Jako osoba uważająca się za rozsądną i nie poddającą się przesądom światło wiedzy ćmiącym, wieszałam czerwony ręcznik tylko przed wizytą pani doktor. Jak już wspomniałam, wiele lat później przeczytałam, iż zalecane było wieszanie czerwonej zasłony w oknie ze względu na to że choroba odra powoduje światłowstręt u dziecka, ale czerwony kolor przysłony pomaga na tę dolegliwość. Dzieje się to ponoć na tej samej zasadzie, jak używanie czerwonego papieru, przysłaniającego żarówkę lub czerwonej żarówki przy wywoływaniu błon fotograficznych z dawnych aparatach . Praktycyzm doradzających i chęć ułatwienia sobie życia ograniczył barwę docierającego do dziecka światła do kawałka czegoś czerwonego, a nawet tylko wstążeczki. 

Podobną drogę przechodzą także inne przesądy, okrajane stopniowo z najtrudniejszych do przestrzegania warunków, choć nie mam czasu, aby opisywać z czego powstały, chociaż jest to fascynujące zajęcie. Najciekawsze w tym jest, że przesądy utrzymują się w rodzinie przez kilka pokoleń. Spostrzeżenie dokonane przez jedno pokolenie, wędruje z matki na córkę, wnuczkę i dalej, zmieniając swoje oblicze, podobnie do skutków dziecinnej gry w głuchy telefon.

W świadomości położnic i położnych oraz lekarzy w tamtych czasach depresja, jako choroba, a nawet jako odczucie, nie istniała. Matki były albo leniwe, albo nie umiały się ogarnąć i wziąć za siebie, a ich złe nastroje wynikały z nadmiernej drażliwości i skłonności kobiecej do histerycznych zachowań. Tak więc na kobiecie spoczywał obowiązek właściwego zachowania się, stosownego do nowych obowiązków. Trzeba było być dojrzałą i tyle. Opiszę tu jeden z najgorszych momentów w moim życiu, miesiąc po urodzeniu dzieci, a tydzień po wyjściu ze szpitala, przeżycia na którego wspomnienie wzdrygam się do dziś. 

Mieszkałam wówczas w Olsztynie, na starym mieście, w wiekowej kamienicy, na jej poddaszu, a właściwie na pierwszej z dwóch kondygnacji poddasza (dach nie był płaski, tylko składał się z różnej wielkości i wysokości przybudówek). Na parterze tej kamienicy mieścił się mały sklepik w którym robiliśmy z mężem podstawowe zakupy, jak: chleb, mleko, kartofle i kiszona kapusta (w tamtych czasach nie istniały warzywniaki jako oddzielne sklepy – beczki z kiszonymi ogórkami i kapustą mieściły się obok baniek z mlekiem, worków z ziemniakami, kaszą i grochem, kilkukilogramowych bloków masła i smalcu w pergaminowym papierze; po wszystko chodziło się z własnymi opakowaniami – butelkami, bańkami i starymi gazetami). Mąż chodził do apteki, gdzie na receptę wykupywał mleko w proszku dla niemowląt, ponieważ nie miałam pokarmu. W ciągu trzech tygodni, kiedy dzieci przebywały w inkubatorach, mój pokarm “przepalił się” i wrócił do mnie z postaci różnych złych humorów i wykwitów histerii. 

Zdarzyło się tak, że mąż musiał pojechać na trzy dni w delegację służbową do Warszawy, a ja zostałam z dziećmi sama. Moje dzieci były bardzo płaczliwe i kiedy jeden kończył wrzaski, zaczynał ryczeć drugi, tak więc trwało to bez końca dzień i noc. Nie miałam pojęcia, jak dzieci to wytrzymują, takie małe, słabe z niedowagą, a mają siłę tak wrzeszczeć! Nikt mi nie powiedział, że to dobrze dla małych płuc, świadczy o tym że podejmują walkę z nieprzyjaznym światem i walkę tę wygrywają, ponieważ są widoczne i słyszalne. Że to zjawisko naturalne, przystosowawcze.

Drugiego dnia od wyjazdu męża zabrakło wszystkiego do jedzenia, a zwłaszcza mleka w proszku dla dzieci. Bałam się zostawić je same i zejść na dół do sklepiku żeby kupić przynajmniej zwykłe mleko i dać im pić. Posłodzonej wody już nie chciały, darły się bez końca z widoczną złością. Były za małe, żeby im cokolwiek wytłumaczyć. W dodatku nie miałam jeszcze dla nich łóżeczek i leżały na tapczanie, jedno obok drugiego w powijakach, jakie wówczas obowiązywały dla dzieci do miesiąca życia, co miało je uchronić przed krzywym kręgosłupem i zwichnięciem stawów biodrowych, a co niebawem nastąpiłoby, gdyby pozwolić im bez umiarkowania machać nogami. Niestety, wbrew wszelkim mądrym zaleceniom z książeczek, które w szpitalu rozdawano położnicom, moje dzieci były zbyt żywotne na takie skrępowanie, i jak to Wodniki zodiakalne, które zawsze poruszają się według własnych zasad, szybko wykopywały się z tych powijaków, a jednemu raz zdarzyło się zsunąć  na podłogę. Tego się bałam i dlatego nie spuszczałam z nich oczu, nie mogłam więc być na tyle nieodpowiedzialną, żeby zejść na kilkanaście minut do sklepu. Powstał ogromny dylemat w moim sumieniu, które nie wytrzymało nacisku moralnego i zwichrowało się jak zmięta płachta. 

Zamknęłam się w łazience; wyciągnęłam z szafki butelkę wódki, którą mąż otrzymał od kolegów z pracy, jako świeżo upieczony tatuś i wypiłam duszkiem jedną czwartą. Osiągnęłam tym zasób wystarczającej siły i odpornosci moralnej, żeby zostawić dzieci i niezbyt pewnie stąpając po schodach, zejść do  sklepu; kupić bułki, mleko i ogórka kiszonego. Wychodząc, zawróciłam od progu sklepu, bo pomyślałam, że muszę kupić też wódkę, żeby mąż nie zauważył, że mu wypiłam alkohol. Wracając z butelką pod pachą, spotkałam sąsiadkę mieszkająca nade mną, matkę siedmiorga dzieci, kobietę uważaną dziś za patologię, ponieważ rodzina żyła na bakier z prawem. Tej kobiecie i jej mężowi (zresztą przemocowemu wobec żony pijakowi) zawdzięczam bardzo wiele pomocy w najtrudniejszych dla mnie chwilach. Zniosła nawet na dół do mnie swoją maszynę do szycia, nauczyła mnie na niej szyć, żebym mogła obrębić pieluchy wycięte z beli tetry przydzielonej mi łaskawie przez władze miasta z tytułu urodzenia bliźniaków i kilkunastu metrów białej flaneli tudzież dwóch nieobrębionych kocyków. Mąż jej zawsze przynosił mi z piwnicy (a właściwie lochów pod starym miastem) węgiel i stawiał rano i wieczorem wiadro pod drzwiami.

Na koniec jeszcze trochę o zawartości wspomnianej  broszury dla młodych matek i obowiązujących zaleceń w roku 1966.

Po pierwsze – dzieci nie należy nosić na rękach, ponieważ przyzwyczajają się i nie dadzą matką spokoju.

Po drugie – dzieci nie należy przytulać, całować i do nich zagadywać pieszczotliwie, bo w ten sposób się je rozpaskudzi. Jeżeli się już do nich mówi – należy mówić krótkimi zdaniami, konkretnie i wyraźnie, co sprawia że lepiej rozwijają się intelektualnie i szybciej przyswajają prawa otoczenia.

Po trzecie – karmić należy co 3,5 godziny, 6 razy dziennie z przerwą na noc, chyba że lekarz zaleci częstsze karmienie wcześniaków, ale i tak najwyżej 7 razy i o stałych porach, a nie na żądanie. W międzyczasie nie wolno dawać niemowlęciu nic do jedzenia, najwyżej można dać do picia lekko osłodzony rumianek, miętę lub wodę. Jeśli dziecko domaga się jedzenia poza ustalonymi porami, nie należy zwracać uwagi na wrzaski, tylko odczekać akuratnie do wyznaczonego czasu karmienia. 

Do trzeciego miesiąca życia nie poddaje się niczego innego niż mleko, przy czym lepiej jest podawać mleko w proszku odpowiednio rozcieńczone stosownie do wieku niemowlęcia, niż karmić piersią, ponieważ mleko z piersi może być zanieczyszczone bakteriami lub w inny sposób jeśli matka nie przestrzega higieny lub choruje, a mleko w proszku jest sterylne. Poza tym karmienie mlekiem w proszku uniezależnia matkę od wielu dodatkowych czynności. Pozwala także na łatwiejszą adaptację w żłobkach. 

Dla położnicy było jedno zalecenie, nie przejadać się, pić dużo płynów, zachowywać higienę własną i dziecka.

Wiele od tamtych czasów się zmieniło, tzw “zimny wychów” został zastąpiony wręcz przymusowym “kangurowaniem”, jedno wszak zostało niezmienne – przekonanie, że młode matki należy pouczać, ponieważ są zagubione i że najlepiej to robią aktorki/celebrytki. W telewizji TVN przedstawiona została nowa ramówka, a w niej Małgorzata Rozenek Majdan w porozumieniu z ekspertami (jakże dziś coś może obywać się bez ekspertów?) w programie ROZENEK CUDNIE CHUDNIE będzie informować młode matki, jak powrócić do dawnej figury, a więc używając terminologii czasów słusznie minionych, “nie zapuścić się” albo “nie pozostać soute”. Dochodzi więc jeszcze jeden nowy obowiązek – zadbać o siebie. O niemowlęta dbają już firmy  w rodzaju Instytutu Badawczego Pampers, czy jak on się teraz modnie nazywa w zgodzie z obowiązującą terminologią naukawą. czyli niezrozumiałą dla zwykłego śmiertelnika.

Pieluchy

Przeczytałam w Internecie: odchodzi całe pokolenie bez dotyku ręki, bez czułości i obecności bliskich. Jednocześnie pół kraju martwi się o to, że nie będzie możliwa jazda na nartach, bo nie będą czynne wyciągi. Te oba narzekania są wyrazem nieszczerego prezentowania poglądów, które uznano za słuszne i obowiązujące. Dlatego korci mnie przekłucie tego balonu, dorwanie się na własny użytek – prawem osoby, która jest bliżej lub dalej swego kresu – do obnażenia hipokryzji i fasadowości zachowań.

Po pierwsze: odchodzenie akurat teraz, w czasie panademii, bez czułości bliskich, jakkolwiek jest faktem, nie świadczy wcale o tym, że w innym czasie i miejscu (nie w szpitalu na przykład, a w zaciszu domu czy mieszkania) odchodzenie ma oprawę stworzoną przez czułych bliskich; dotykających i  głaszczących, oprawę pocieszania, trzymania za rękę itp. Od razu zaznaczam, że nie ma to nic wspólnego z miłością, czy innym uczuciem wobec tych bliskich. Brak oswojenia ze śmiercią, kulturowy nakaz nie okazywania emocji w innych okolicznościach, niż przyjęte powszechnie, nie pozwala wielu osobom na okazywanie tej miłości w preferowany przez psychologów sposób. Czułe przytulanie rezerwujemy dla dzieci, zwłaszcza malutkich, a nie dla starców.

Pamiętam kilkadziesiąt lat temu akcję rozpoczętą przez prasę “rodzić po ludzku”. Raz postanowiono idąc tym śladem nieśmiało zapoczątkować jednym artykułem (zresztą kilka lat później) podobną “umierać po ludzku”. Skończyło się na tym jednym artykule i sprawa została zapomniana. Niektórzy komentatorzy odnieśli się do niej z niesmakiem.

Dba się o to, by nowo narodzone dziecko położyć serce przy sercu matki lub ojca w przekonaniu, że jest to ważne dla powitania małego gościa na tym świecie; niepisana reguła podobnego pożegnania ze starcem lub staruszką nie obowiązuje. Przynajmniej wśród tych, którzy w wieku średnim żegnają najczęściej własnych rodziców.

W swoim życiu byłam obecna przy śmierci kilku osób i ani ja sama, ani inni bliscy tych osób nie potrafili przekroczyć niepisanej reguły godnego zachowania w obliczu śmierci. To na zapadłych wsiach czasem ludzie pozwalają sobie na głośne i publiczne lamentowanie, co w naszych, miejskich kręgach uważane jest za niestosowne.

Jeszcze lepiej widać to na pogrzebach. Zdarza się, że w kościele, w czasie podniosłych słów, dla niektórych osób pozbawiony emocjonalnego wyrazu żal po zmarłych jest tak trudny do zniesienia, że ich reakcje są nietypowe – nie potrafią ani lamentować ani zachować spokoju, w rezultacie czego na przykład zaczynają się śmiać lub chichotać. Sama byłam świadkiem takich wydarzeń i wiem, że ogół obserwujących uczestników pogrzebu był bezlitosny dla delikwentów, którzy nie potrafili się opanować. 

Do tego dołączają się sami umierający i ich oczekiwania (mogę jedynie mówić o osobach urodzonych przed II wojną światową). Znajdują się niekiedy w upokarzającej sytuacji, niewygodnej pozycji; miotani przemożnym strachem, nie potrafią zachować się stosownie do wymagań otoczenia, które zazwyczaj mało ich obchodzi. Środkiem ich zainteresowania są oni sami i to, co ich czeka – reszta się nie liczy. Obłuda i zakłamanie nie jest im potrzebne, nie wiadomo nawet czy czyjaś obecność. Obłąkane strachem oczy, patrzące nie wiadomo gdzie, bezładne gesty, chwytające przysłowiową brzytwę, to zapamietane przeze mnie obrazy. 

Ja na przykład, osobiście wolałabym umierać podobnie do niektórych zwierząt – wcisnąć się w najgłębszy kąt i zapaść się w sobie, bez świadków. Jak raki wpełzające pod kamień.

Teraz  zresztą – jak się mówi – biorą z naszej półki. Należę do pokolenia, które właśnie odchodzi i którego głos nie ma większego znaczenia. Mówią o nas bez nas, nie pytają o nic. Zamknięci w swoich mieszkaniach staruszkowie, ograniczeni perspektywą niewygodnego coraz bardziej łóżka, telewizora i szklanki herbaty, którą oby ktoś mógł podać, zaopatrzeni, jeśli na to nas stać w pieluchy (zwane dziś niesłusznie “pampersami” od nazwy firmy a nie od pielęgnacji), widzimy jaśniej to wszystko, co jest poza naszym zasięgiem, ponieważ aprobujemy wszystko, co nas czeka, nas jako staruszków u progu śmierci i nas jako cząstkę ludzkości, która jeszcze nie zauważyła, że nic już nie będzie takie samo. To jeszcze wpojony w dzieciństwie obowiązek zachowania dumy w obliczu nieuniknionego. 

Z tej perspektywy popatrzymy na ulepszenia życia codziennego, które nastąpiły w ciągu ostatnich 50 lat. Jako że zanurzyłam się w świecie fotografii z lat sześćdziesiątych (ostatnio Marek Zurn zaprezentował w tym cyklu zdjęcia z mojego ślubu i jako świeżo upieczonej matki – https://www.facebook.com/zdjeciamarekzurn) niejako w uzupełnieniu zajmę się tematem ciekawym tylko może dla kobiet, a mianowicie pieluchami. Kiedyś my musiałyśmy się nimi zajmować, przewijać nasze dzieci, na starość powraca problem i znowu jest nasz, nie innych. To starcy, zwłaszcza mężczyźni, czują się upokorzeni i bywa, że wolą załatwiać się pod siebie, niż założuć pieluchę. Nie obchodzi ich wygoda otoczenia, a jedynie poczucie źle pojętej własnej dumy.

Na początek kilka zdjęć. Widać na nich ogromne ilości tych skrawków materiału dość grubo tkanej bawełny, które wymagały codziennego prania. Pranie wówczas także było inne niż dziś, ponieważ pralki były rzadkością, zresztą nie były to dostępne dziś pralki automatyczne, tylko prymitywne Franie lub Światowidy. Z maglownicą na korbkę. Uprane pieluchy należało po tym wyprasować, ale ja tego nie robiłam, bo już nie miałam siły. Płukało  się toto w wodzie z octem, (podobnie jak w wodzie z octem pukało się włosy które myto wówczas mydłem, ponieważ nie było jeszcze szamponów ani mydeł w płynie. Elegantki albo osoby o słabych włosach myły je żółtkiem jaj, żeby były mniej szorstkie i płukały piwem, żeby łatwiej się układały). 

Ale wracając do pieluch: nic więc dziwnego, że matki zachęcały dzieci, jak mogły, rozmaitymi sposobami, do korzystania z nocnika. Nauka tej czynności była rzeczą trudną i nie wszystkie mamy podołały koniecznym do tego zdolnościom pedagogicznym. Najlepiej robiły to babcie; miały dużo cierpliwości, nie spieszyło się im nigdzie i czasem same z dziećmi świetnie się bawiły. Tak czy inaczej, dziecko w wieku roku, gdy dobrze i stabilnie siedziało, już zazwyczaj było nauczone załatwiania się do nocnika (przynajmniej na “grubo”), a więc znacznie wcześniej, niż zaczynało mówić. Obecnie firmy produkujące pampersy rozsyłają od blisko 20 lat wszystkim mamom biuletyny, w których przekonują młodych rodziców, że żądanie od dziecka korzystania z nocnika wieku dwóch, trzech lat, to tortura i nadmierne wymagania. Oczywiście robią to w swoim dobrze pojętym interesie finansowym.

Kiedy dziecko przeszło już trening czystości, rodzice mogli trochę odetchnąć ponieważ zmniejszała się ilość prania, którą musieli wykonywać i poprawiał się stan ich zniszczonych rąk tudzież zyskiwali trochę czasu na złapanie oddechu..

Ta seria zdjęć, którą za chwilę przedstawię, powstała wyniku radości z otrzymania prezentu od teścia. Kupił nam pralkę i pierwsze pranie w niej wykonane przekonało nas, że pieluchy niekoniecznie muszą być udręka na długi czas i zabijać radość z posiadania dzieci. Jednocześnie fakt prania i wieszania na ogródku wymienionych pieluch był powodem kolejnej udręki zafundowanej nam przez otoczenie. Ale o tym innym razem…….

I druga, poruszona na wstępie sprawa – straszliwe skutki niedziałania wyciągów na stokach narciarskich (obostrzenia zniesionego od dziś).

Pamiętam za moich młodych lat, że zanim na nartach poszusowało się w dół zbocza, wcześniej należało pracowicie wdrapać się na nie. Wydłużało to oczywiście czas przebywania na stoku, jednocześnie jednak sprawiało, że nasze mięśnie i ścięgna ćwiczyły się bardziej w różnorodnym wysiłku. Wyciągi, którymi wszyscy wjeżdżają na górę, aby zjechać na nartach w dół, powodują że zostaje sama przyjemność i złudzenie wszechstronnego wysiłku. Tak już jest że zamiast iść spacerem, dojeżdżamy samochodem do siłowni, gdzie pracowicie pedałujemy na stacjonarnym rowerku, chociaż bardziej naturalnie moglibyśmy popedałować przez park (co zresztą zaczynamy robić  w obliczu zamkniętych siłowni i co owocuje ogromnymi kradzieżami rowerów, nawet starych i zniszczonych, notowanymi ostatnio.).

Żyjemy złudzeniami i nikt nie próbuje zastanowić się, że nasze złudzenia są kwestionowane przez panademię, toteż natura jakby wymusza na nas refleksje, a my, głupie dzieci cywilizacji, nie dostrzegamy, że właśnie oto na naszych oczach rozwija się prawdziwe postapo, a nie jakiś wydumany, handlowy wymysł.