Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (5)

Moskiewski pachołek

W końcu lat siedemdziesiątych lub początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku mój mąż wrócił z ówczesnego ZSRR, gdzie pracował na kontrakcie przy rozbudowie elektrowni atomowej Chmielnickaja. Jego zarobki odkładano na specjalnym koncie bankowym PeKaO, w postaci tak zwanych bonów towarowych, rzekomego równoważnika walutowego. Nie były to dolary, ale taka przedziwna ówczesna waluta, która rozliczana była według oficjalnego kursu w złotych polskich. Za bony można było nabyć różne towary w specjalnych sklepach, gdzie sprzedawano  rzeczy niedostępne wówczas szaremu człowiekowi, polskie i zagraniczne. Ich cena czarnorynkowa była kilkukrotnie wyższa. Początkowo handel bonami był zabroniony, potem jednak stopniowo przestano mu przeciwdziałać i tropić.

W sklepach tych najbardziej atrakcyjny był zakup alkoholu w postaci tak zwanego “Napoleona”, koniaku, który kosztował trzy bony i 60 centów. Z biegiem czasu bony towarowe traciły na wartości, tym bardziej, im więcej luzowano ściganie ich handlu, aż wreszcie zdecydowano się je zlikwidować. Tym, którzy mieli odłożone je na kontach, zwracana miała być ich wartość przeliczeniowa, a nie rynkowa.  Nasz problem polegał na tym, że  gotówką na tych kontach dysponować mógł jedynie właściciel, a nie jego rodzina. Zastrzeżenie to ustanowiła firma płacąca pensje pracownikom, żeby pazerne żony z kochankami i dziećmi nie obrobiły z kasy pracowników w czasie ich nieobecności; dlatego ja nie mogłam podjąć tych pieniędzy i czegoś za nie kupić; musiałam czekać na przyjazd męża, który następował raz na trzy miesiące. Z obliczeń naszych wypadało, że kiedy przyjedzie mąż, będziemy mieli jedynie dwa tygodnie na likwidację bonów, zanim całkowicie stracą na wartości, chociaż i tak ich cena rynkowa malała z dnia na dzień, zbliżając się do ceny oficjalnej.

Postanowiliśmy wówczas, że kupimy działkę rekreacyjną w ten sposób, że ja wybiorę ją, a mąż przyjedzie i wówczas zapłaci, żeby nie stracić zbyt wiele na tej transakcji. Dlatego działkę, bo mało osób już te bony chciało przyjmować, należało więc kupić ziemię od rolnika, który mógł rozliczyć podatki w tych bonach i któremu z jakichś powodów też to się opłacało. Oczywiście obie strony traciły na tej transakcji, ale znacznie mniej niż wówczas, gdy bony już zostały zlikwidowane, a ich równowartość wypłacona w złotówkach po oficjalnym kursie…

Wybrałam się do miejscowości, gdzie znajomi mieli swoją działkę i tam pokierowana przez osoby znające różnych rolników, mających na sprzedaż kawałek ziemi niedaleko od stacji kolejowej, ponieważ wówczas jeszcze niewiele osób miało samochody. Zresztą obowiązywały talony na benzynę, a za nie można było najwyżej jeździć po mieście. 

Działkę kupiliśmy blisko granicy z ówczesnym Związkiem Radzieckim, będącym wówczas naszym politycznym przyjacielem .Jest to ważne dla całości późniejszych wydarzeń, ponieważ  ówcześnie przekazane mi we śnie proroctwo wydawało się kompletnie nieprawdopodobne i nikt, ze mną samą, nie przywiązywałby do niego wagi, gdyby nie dziwaczność samego określenia “moskiewski pachołek”, nie używanego w tych czasach, a występującego w tekstach z okresu międzywojnia.

Nie przynudzam już więcej, więc tylko napiszę, że wybudowaliśmy dom letniskowy początkowo bardzo prymitywny, obity płytą pilśniowa, bez łazienki i toalety, która, wspólnie z sąsiadami, mieściła się w odległej części działki. Osoby, które musiały wstać do niej nocą, czekał całkiem nieprzyjemny spacer, kiedy, jak na jesieni i w początku zimy, było już chłodno lub mroźno, a nikomu nie chciało się dokładnie ubierać, więc człowiek marzł. Była późna jesień i tak się złożyło, że przyjechałam wcześniej, natomiast mąż miał dołączyć do mnie za kilka dni, bowiem nie miał urlopu, którego ja miałam w nadmiarze.

Pewnej samotnej nocy bardzo zmarzłam i nie chciało mi się wychodzić na dwór, zwłaszcza, że z okolicy dobiegały nieprzyjemne wrzaski jakichś ludzi, poszukujących uciekającej  przed nimi kobiety. Takie wydarzenia zdarzały się,  bowiem ludzie na działki przyjeżdżali najczęściej po to, żeby zabawić się, upić i powrzeszczeć. Z tego powodu przetaczały się drogą różne awantury i na ogół należało wówczas zamknąć się na cztery spusty i nie wystawiać głowy.  Sąsiednia działka była nieogrodzona, więc tam też wyszli, a u nas ogrodzenie  było marne i chyba jeszcze wówczas nie było bramy.

Bałam się wyjść na dwór i tak w tym strachu przysnęłam. Przyśnił mi się sen, straszliwy koszmar, w którymś jakiś męski głos szydził z mojego strachu, a potem  powiedział: „Umrzesz z powodu rany szyi zadanej pałką przez moskiewskiego pachołka”. Wydawałam się sobie już wówczas rozbudzona, tylko na granicy snu. Ze snem łączyło mnie tylko to, że nie mogłam wydać głosu, choć w swoim przekonaniu głośno wrzeszczałam, z jawą zaś, że nie mogłam zapalić światła, choć mocno ściskałam wyłącznik nad głową. Kiedy wreszcie się obudziłam, okazało się, że ściskam poręcz łóżka, a nie przycisk od światła i to tak mocno, że aż złamałam paznokieć.

 Znacznie później zaczęłam analizować ten sen od strony językowej. Na myśl, żeby takiej analizy dokonać naprowadziły mnie rozważania o różnicy między „słowem”, a „wyrazem”. Zadałam sobie pytanie: kto dzisiaj mówi „moskiewski pachołek”? Nikt. Kto mógłby z moich bliskich w ogóle użyć takiego określenia? I nagle zrozumiałam, że była tylko jedna taka osoba – mój dziadek. On mawiał kilkadziesiąt lat wcześniej „moskiewskie pachołki” i „sowiety”. Dziś mówi się inaczej: „komuchy”.

Szyderstwa głosu były zrozumiałe, spowodowane moimi lękami na działce w okresie, gdy byłam tam sama i bałam się w nocy. Moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy rozmaitych włamywaczy zabijających mnie przy okazji odkrycia, że w domku ktoś jest. Bałam się także zawału serca i śmierci w samotności, jaka spotkała pewną kobietę na działkach, którą śmierć dopadła w ubikacji, ze spuszczonymi majtkami i którą w tej okropnej pozycji znaleziono miesiąc później, gdy już mocno śmierdziała. Potem jednak analizując na spokojnie ten sen, doszłam do wniosku, że glos miał na celu złagodzić moje lęki, dając mi do zrozumienia, że moja śmierć będzie wiązała się z jakąś wojną czy rozruchami. Póki ich nie ma, nie mam czym się przejmować. Potem pomyślałam, że okolica pełna jest zatrudnianych na czarno Rosjan (Białorusinów raczej) i nie mam powodu się uspokajać, bowiem ktoś może napaść na mnie w celach rabunkowych. Dalsze rozważania już do niczego nie prowadziły, więc porzuciłam je pozostając przy punkcie wyjścia. Czy istotnie zginę w ten sposób?

 Cały kłopot w sprawach snów, przeczuć i innych ulotnych wrażeń powstaje właśnie w wyniku wplątywania się mojej wyobraźni. Jest ona zdecydowanie silniejsza niż sygnały „stamtąd” i często zagłuszając je, powoduje nadmierną ostrożność w ocenie sytuacji. Boję się wierzyć przeczuciom, snom i zdarzeniom w obawie, że wyobraźnia maczała w tym palce. Czasami na odwrót, wmówię sobie jakiś sygnał stamtąd podczas, gdy to zadziałała tylko wyobraźnia. Poza tym zawsze staram się myśleć racjonalnie.

Podobnie traktowałam mój sen o moskiewskim pachołku. Nieoczekiwanie w maju 2001 r uzyskał jeszcze jeden możliwy wariant. Ale o zbyt osobiste, ważne jedynie dlatego, że podtrzymał moją pamięć o tym śnie lub wizji.

Mówił to mój dziadek, to znaczy właśnie: pachołki Moskwy, Sowiety, pachołki Moskwy. Nie było to nic dziwnego, ponieważ znany był w rodzinie z tego że miał prorocze sny. Śnił się także  kilku osobom prorokujac ich śmierć przez np. utopienie albo ciężką chorobę. Temu, któremu prorokował utopienie, nie podał właściwej przyczyny śmierci, ponieważ osoba ta zmarła w wyniku wypadku drogowego, jednak miała epizod w swoim życiu, kiedy o mało nie utonęła, gdy znajdowała się na jakiejś łodzi z wędkarzem, który istotnie się utopił. Można by więc traktować proroctwa mojego dziadka zupełnie poważnie, gdyby nie to, że Rosjanie byli naszymi wielkimi przyjaciółmi, A ich miłość wzajemną z Polakami zagwarantowano nawet w naszej konstytucji. Nie wydawało w się więc z możliwym, żeby jakiś ruski pachołek mógł mi zrobić kiedykolwiek coś złego. Ale od tamtej pory to senne proroctwo utkwiło mi w głowie i nie mogło wyjść.

Kilka lat temu zostałam Babcią Ezoteryczną i pisałam swoje teksty do „Taraki”, prowadzonej przez Wojciecha Jóźwiaka. Strona ta zajmowała się także snami i publikowała je w oddzielnej podstronie. Zamieściłam tam kiedyś opis kilku swoich snów i między innymi właśnie sen o moskiewskim pachołku. Wojciech Jóźwiak skrytykował mnie wówczas w komentarzu, że proroctwo wyrażone w tym śnie jest tak bardzo nieprawdopodobne, więc właściwie nie powinnam sobie nim zawracać głowy, jako że jest to sen wprawdzie dziwaczny, ale zupełnie nierealistyczny i nie może być snem proroczym, czyli prekognicjnym.

Mijały lata i kiedy przeprowadzałam remont swojego mieszkania, zamieszkałam u pewnej znajomej, mającej obszerny dom z plantacją w środku puszczy. Znajoma ta wiedziała o moim śnie, nie ode mnie wprawdzie, a od kogoś innego i to ona mi go przypomniała, żeby było dziwaczniej. W pobliskiej wiosce odbywało się wesele pani pracującej na gospodarstwie rolnym, która wychodziła za mąż za Rosjanina. Gdzieś koło północy towarzystwo zaczęło się przemieszczać z pochodniami na furmance po leśnych drogach, hałasując i odpalając race .

Znajomej przypomniał się wówczas ów moskiewski pachołek i trochę mnie wystraszyła, a także przy okazji i siebie. Na wszelki wypadek pokazała mi sekretne wyjście i sekretny schowek, na wypadek, gdyby coś nam niedobrego groziło i gdyby ktoś próbował się dostać do jej przeszklonego domu. Oczywiście nic się nie stało tej nocy, poza tym, że następnego dnia byłyśmy niewyspane i śmiałyśmy się z tego proroctwa, a także z tego, że poważnie go potraktowałyśmy i nakręciłyśmy się w tym naszym strachu.

Znowu minęło kilka lat i uświadomiłam sobie, że Związku Radzieckiego już dawno nie ma, a Rosja staje się krajem na tyle nieprzyjaznym, że można liczyć się z jakimiś incydentami. Do agresywnych zachowań ewentualnych rosyjskich pachołków było tak bardzo daleko, tak mało mieliby możliwości dokuczenia mnie osobiście, że nadal to proroctwo senne wydawało się śmiesznym przykładem nietrafionych przewidywań. Pełno Ich zresztą można było odnaleźć w rozmaitych nawiedzonych tekstach wróżów i domorosłych czy uznanych proroków. Także i u nas w kraju rodziło się coraz więcej agresji i nie potrzeba było żadnego moskiewskiego pachołka, żeby się ich bać. Przyszła pandemia i przez jakiś czas ona wydawała się istotnym zagrożeniem, zwłaszcza dla życia osób starszych, tak jak ja, obok zawału wylewu i innych starczych dolegliwości.

I wówczas znowu pojawił się moskiewski pachołek w jakiejś rodzinnej rozmowie. W trakcie żartów nagle wszyscy dziwnie zamilkli, a ja uświadomiłam sobie, że możliwe iż zbliża się on znacznie bardziej, niż w tamtych latach 70-tych, gdy pierwszy raz przyśnił mi się na działce. Dziś może czatować on na granicy polsko=białoruskiej, na szczęście ja już na działkę nie jeżdżę. Wydaje się że do Warszawy mu bardzo daleko i wydaje się, że zmienił swoje miejsce, przenosząc się nad ukraińską granicę. Ale kto wie…? Na wszelki wypadek ograniczyłam czas poświęcony na oglądanie telewizji, a zwłaszcza wiadomości.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli ( 4)

Opary cierpienia

Latami całymi zastanawiałam się nad dziwnym zjawiskiem, które mi się przydarzało. Oficjalna nauka nigdy nie dopuszczała istnienia podobnych zawirowań umysłu; zaliczano je raczej do ezoteryki, na równi z kartami tarota i chiromancją ,czy wreszcie wpływem planet na życie człowieka, rzekomo dowodzonym przez astrologię. W pierwszym odruchu młodzieńczym wstydziłam się tych odczuć, wyrzucałam je z myśli, raczej nie ufając sobie, niż oficjalnej nauce. Jako dojrzała kobieta zbuntowałam się sądząc, że nie ma powodu, aby twierdzenia innych ludzi miały większe znaczenie, niż moje własne odczucia. Po jakimś czasie poczułam się babcią ezoteryczną i tak się nazywałam. Wówczas  przestałam się wstydzić swoich odczuć, chociaż nie do końca jawnie się do nich przyznawałam.

Pora powiedzieć, o czym myślałam. Jedną z cech mojej osoby było wyczuwanie czegoś, co można nazwać aurą, czy oddechem miejsca. Były punkty, w których czułam się fatalnie, były też takie, gdzie moje odczucia były tylko nieokreślenie niekomfortowe, nigdy jednak nie potrafiłam określić, z czego to wynikało. Czasami domyślałam się, że ma to związek z cierpieniem, które wiązało się z tym miejscem: np. szpitalem, cmentarzem, niektórymi budynkami czy mieszkaniami, ale i także z otwartą przestrzenią, o której nic nie wiedziałam, jak np. częścią lasu czy łąki. W miejscach tych było mi słabo, duszno; doznawałem zawrotów głowy, a gdy przyszło mi w nich nocować, rzadko mogłam tam zasnąć. Podobnie zdarzało mi się wówczas, gdy w moim bloku ktoś umierał; udało mi się połączyć takie wydarzenia  z klepsydrami zamieszczanymi na drzwiach wejściowych i ze śmiercią osób umierających w mojej obecności – a przeżyłam 3 takie przypadki.

Wierzyłam, że nauka kiedyś wyjaśni przyczyny takiego zjawiska i właśnie doczekałam się okrucha informacji. Nie jestem pewna, czy to tylko teoria, oczekująca na sprawdzenie, czy rzecz jakoś naukowo udowodniona, ale faktem jest, że przeczytałam artykuł, który odwoływał się do tych teorii, a także wyjaśniał je. Wyjaśnienia te w zupełności mnie zadowalają, ponieważ moje podejrzenia szły w podobnym kierunku.

Przeczytałam właśnie artykuł, będący przedrukiem z czasopisma nowe książki pt. „Dlaczego ludzie…”  „Niepochowane ciała Żydów leżą w setkach miejsc w Polsce, przykryte śmieciami, krzakami. Dlaczego?”

https://wyborcza.pl/ksiazki/7,154165,27684352,czego-chca-od-nas-trupy-pod-smietniskami.html

Oto dwa cytaty z wymienionego artykułu:

„Chcąc wyjść poza wielokrotnie stawiane hipotezy dotyczące wyparcia czy amnezji, podążam za niezwykle ciekawą teorią opracowaną przez dwie polskie socjolożki, Marię Hirszowicz i Elżbietę Neyman, a potem rozwiniętą przez socjologów: Sławomira Kapralskiego, Piotra T. Kwiatkowskiego i etnografa zajmującego się kulturą romską Lecha Mroza. Ta teoria głosi, że istnieje przekaz pamięci, który nie chce się ziścić w słowach i symbolach, jest natomiast współtworzony przez to, co niewypowiedziane. Możemy przekazywać między sobą pewne treści, których nie umiemy jeszcze ubrać w zdania, bo nie mamy dla nich jeszcze terminów, strategii opowieści. Zatem nie tylko w tym, co narracyjne, słowne, możemy doszukiwać się przekazów o przeszłości, ale też w różnych praktykach pozadyskursywnych, czyli w mowie ciała, w gestach i zachowaniach.”

 „Musimy wrócić na chwilę do lat 30. i badań socjologicznych Francuza Maurice’a Halbwachsa, który postawił tezę, że pamięć nie jest tylko kwestią indywidualną, nie zależy wyłącznie od fizjologii i aktywności neuronów. Pamiętamy zwłaszcza to, na co nauczono nas zwracać uwagę, czyli pamięć należy rozpatrywać w tak zwanych ramach społecznych. Teza ta została odnowiona w latach 80. minionego wieku dzięki działaniom francuskiego historyka Pierre’a Nory, który zaprosił luminarzy humanistyki francuskiej do wspólnej pracy nad katalogiem obiektów, które nazwał „miejscami pamięci”. Wpisywały się w weń zjawiska bardzo konkretne, jak rzeka Sekwana, i te niematerialne, jak np. „Marsylianka”: chodziło o realne i symboliczne obiekty kotwiczące wspólnotową pamięć. Po kilku latach zainspirowanych przez Norę studiów stało się jasne, że przeszłość pamiętana jest trochę inna niż ta opisywana przez historyków. A pomiędzy tymi opowiedzianymi – czy to na sposób wspólnotowy, czy naukowy – przeszłościami tkwią kwestie, których staramy się nie dopuścić do wynurzenia na powierzchnię i o których – z różnych powodów – nie wiemy, jak mówić. I współpracujemy, by nie trzeba było się z nimi konfrontować. To właśnie zjawisko określane jest terminem „niepamięć”.

Mimo że my czegoś nie pamiętamy, coś pamięta za nas. Najprawdopodobniej to coś jest w nas, chociaż niektórzy mogą sądzić za przyczyną swojej wiary, że jest to siła wyższa, która wdrukowuje w nas przekazy, arbitralnie uznawane za ważne i konieczne. W takim wypadku nasz wpływ na zapamiętywanie rzeczy, o których nie możemy wiedzieć, ponieważ ich osobiście nie doświadczyliśmy, byłby niewielki albo zgoła żaden. Obiła mi się o uszy także teoria, że istnieje zapamiętywanie wydarzeń poprzez odzwierciedlenie ich w genach, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Jednak taka  pamięć wędrowałaby między osobami spokrewnionymi, a nie sądzę że istnieją takie ograniczenia w opisanych przypadkach doznań w miejscach, w których zdarzyły się złe rzeczy. Innym wyjaśnieniem może być to, że złe doznania psychiczne zostawiają materialny ślad w przedmiotach dookoła pewnej strefy i w jakiś sposób promieniują na zewnątrz i jest to odbierane przez osoby szczególnie wrażliwe.

Nad zagadnieniem tym zastanawiałam się wiele lat temu czytając powieści SF. Niektórzy z autorów wymyślali sytuacje, gdy dzieci z następnego albo następnych pokoleń zapamiętywały wydarzenia w rodzinie zaszłe wiele lat temu, przechowane w pamięci genetycznej rodziców, jednak czasem zbyt mało dbali o szczegóły i np. opisywano sytuacje, w których wydarzenia zapamiętane w genach ojców  czy matek, zachodziły już po urodzeniu dzieci, którym rzekomo pamięć  tę przekazano. Jeżeli  wydarzenia zapisywałyby się w genach, to ich przekazanie mogłoby zajść dopiero wówczas, gdy urodzenie dziecka następowało po wydarzeniu, a nie przed jego wystąpieniem. To, co było więc błędem w powieści SF, mogło być jednak wytłumaczone inaczej, ale wówczas dotyczyłoby pamięci miejsca, a nie pamięci człowieka.

Przeczytany artykuł przypomniał mi moje rozważania sprzed lat i przywiódł wspomnienia takich miejsc, które mogłabym uznać za promieniujące złą energią.

Pewna lekarka na oddziale kardiologicznym w szpitalu tłumaczyła mi dlaczego niektóre osoby opuszczające ten szpital z bardzo dobrymi wynikami, a przede wszystkim z takimi, które świadczą o poprawie zdrowia, uskarżają się na złe samopoczucie, znacznie gorsze niż wtedy, gdy do szpitala tego trafiały. Stwierdziła ona, że ściany budynku tak nasiąkają cierpieniem i chorobą, że już nigdy nikt nie będzie w nim czuł się dobrze. i że z tych względów niczyj pobyt nie powinien trwać tam dłużej niż 2 tygodnie.

W moim mieście, na nieodległym bazarku, w czasach kiedy jeszcze go odwiedzałam, po środku między straganami doznawałam uczucia ucisku w klatce piersiowej i ogarniającej całe ciało słabości; wystarczyło jednak kilka kroków w bok i czułam się już zupełnie normalnie. Wielokroć miałam podobne uczucie w niektórych miejscach w lasach otaczających mój dom na działce. Znając jednak historię tych miejsc, nie byłam wcale zdziwiona, że takie wydarzenia mogłyby tam zachodzić. Intrygujące było jednak to, że w miejscach takich zazwyczaj rosły poszukiwane grzyby, były mrowiska albo lubiły je wszystkie owady, czy robactwo, ale miejsc tych unikały zwierzęta domowe, choć chętnie odwiedzały je bezpańskie koty. 

Szczególnie pamiętam miejsce, dookoła nieistniejącej już, rozpadającej się budki dróżnika, gdzie rosły wspaniałe kozaki czerwongłowce. W czasie wojny usadzono tam, pod tą budką, rzędem Inwalidów wojennych, pełniących funkcje strażników kolejowych i jedną serią z karabinu rozstrzelano ich. A matka jednego z nich zbierała do pudełka od butów żwir przesiąknięty krwią, żeby nigdy jego krew nie została na zawsze w tej złej ziemi. Historie te opisałam w opowiadaniu „Te drzwi”. Możliwe jednak ,że miejsca te pokrywają się z podziemnymi ciekami wodnymi, opisywanymi jako działające na przyrodę i człowieka. Nie mam więc żadnych dowodów na to, że złe wydarzenia odciskają się w pewnych miejscach, ale wierzę że jesteśmy coraz bliżej wyjaśnienia i udowodnienia takiego związku.

Obecnie także te lasy znajdują się częściowo w strefie nadgranicznej i być może, po latach ,w niektórych miejscach przechowa się pamięć tego, co działo się przy granicy jesienią roku dwa tysiące dwudziestego pierwszego. Może upamiętnią je dziwne, nieregularne w kształcie  mrowiska, Może wyrosną tam nadspodziewanie wielkie grzyby, przechowując pamięć cierpienia zaszłego w takim miejscu. Może wreszcie ktoś dozna zawrotu głowy i poczucia ogarniających go mdłości. I nie będzie wiedział dlaczego, bowiem pamięci miejsc jeszcze chyba nie udowodniono.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (3)

Stereotypy

W jednym z poprzednich odcinków usiłowałam rozprawić się z myśleniem stereotypowym. Moje wysiłki nie prowadziły do sukcesu, ponieważ nauczyłam się już, że unikając jednego stereotypu, popada się w inny. Podam przykład: za moich szkolnych czasów, a zapewne i teraz, matki koleżanek bardzo interesowały się innymi dziewczynami, z którymi ich córki lubiły przebywać lub się przyjaźniły. Wówczas jednak nie było niczym dziwnym wypytywanie koleżanek o ich rodziców; zawód, dochody, wykształcenie i poglądy. Ludzie mniej ukrywali się ze swoją ciekawością w sprawach innych ludzi i nie wstydzili się tego, jak teraz.

Pewna mama mojej koleżanki powiedziała przy jakiejś okazji, że ja nie będę nigdy dobrą żoną, ponieważ pochodzę z rodziny rozwiedzionej, a takie dziewczyny nie są nauczone właściwego postępowania w małżeństwie. Ta  jej opinia utkwiła w mojej pamięci na długo i wzbudziła wewnętrzny protest tak silny, że zawierając małżeństwo przyrzekłam sobie być bardzo dobrą żoną, wbrew panującym poglądom. Nie chciałam być oceniona stereotypowo i sama nie wiedząc o tym popadłam w inny stereotyp, dobrej żony. Miało to jednak niedobre skutki dla mojego przyszłego życia. Także nie wyszło na zdrowie moim dzieciom, ponieważ stereotypowa żona i matka zawsze uzgadnia swoje poglądy na wychowanie dzieci ze swoim mężem, prezentuje jednolitość, chociaż sama może myśleć inaczej. Żona także w imię dobrej atmosfery w domu i w szkole nie okazuje dzieciom, że ludzie poglądami mogą się różnić, mogą się spierać, a nawet kłócić. Dorośli powinni wobec dzieci trzymać jednolity front. Tak przynajmniej wówczas uważano jako warunek dobrego małżeństwa. Zgoda zawsze była priorytetem, osiąganym kosztem czegoś innego.

Pewien mój znajomy opisał na Facebooku to, co widział w strefie przygranicznej, a mianowicie samochód wojskowy, do którego załadowano ludzi i wywożono w nieznane, prawdopodobnie z powrotem do lasu. Skojarzyło mu się to z widokiem żydów wywożonych w czasie wojny z łapanek. Inna znajoma oburzyła się, że myśli stereotypami, a wyłazi z niego „pieprzone lewactwo”. Walcząc więc ze stereotypem, sama popadła inny stereotyp. Czy jest więc możliwe uniknięcie stereotypów i czy zawsze są one złem? Jak odróżnić dobre od złych, słuszne w danej sytuacji od niesłusznych lub zbędnych?

Matka mojej koleżanki częściowo miała rację; istotnie córki rozwiedzionych rodziców nie miały zbyt dobrego poglądu na dobre małżeństwo. Za to ja nie wiedziałam, że powinnam podążać w zupełnie inną stronę, mianowicie zrewidować pojęcie dobrego małżeństwa pod kątem lepszego odpowiadania na własne potrzeby, niż na potrzeby mojego męża. Ba, nie brałam ich w ogóle pod uwagę, co po latach sprowadziło mnie na drogę niezadowolenia z życia i bezsilności. Czułam się bezradna, ponieważ życie utraciło dla mnie wszelki smak i barwę. Zanim zrozumiałam, co się stało i jakie popełniłam błędy, odwrót  od nich nie był już możliwy, chociaż świadomość sytuacji nieco poprawiła mój nastrój i pozwoliła po latach odnaleźć własną drogę. Szkoda jednak, że dopiero wtedy, gdy nie miałam już zbyt wiele energii, by w pełni z wiedzy tej skorzystać.

Dzisiaj całe społeczeństwo tkwi w matni stereotypów pleniących się szerzej, niż dawniej, za sprawą mediów społecznościowych. Wymotanie się z nich nie jest łatwe, a w zasadzie niemożliwe. Chcąc powiedzieć coś własnymi słowami na temat sytuacji politycznej w naszym kraju, ocenić jakieś wydarzenia i odnieść się do nich, trudno znaleźć właściwe słowa i wyjść poza to, co mówi się powszechnie, słyszy w telewizji i czyta w gazetach. Rzadko komu udaje się dostrzec nowy aspekt spraw, określić stosunek do nich w sposób odmienny od powszechnie obowiązującego w danej bańce społecznej. Ponieważ poruszanie się między bańkami jest bardzo trudne albo wręcz niemożliwe, normalnemu człowiekowi, chcącemu uniknąć stereotypowego myślenia właściwie pozostaje bezradność.

Wydawać więc by się mogło, że nie walczą ze sobą poglądy, a walczą stereotypy, ponieważ stereotypy są tylko przybliżeniem, a nie realnymi sytuacjami; ich walka do niczego sensownego nie doprowadzi, stwarza tylko iluzje walczących stron o prawdzie i słuszności. Prawdy i słuszności zaprawdę w tym jest całkiem niewiele. Większość sytuacji jest niejednoznaczna, a tej niejednoznaczności nikt nie chce dostrzegać. Nawet gdy dostrzeże, stara się ją ograniczyć do kilku uproszczonych możliwości.

Przypomina mi to moją stację pogodową, w której rozróżnia się następujące stany: słońce, słońce i chmury, chmury, chmury i deszcz. Czujnik tej stacji umieszczony jest na parapecie i w zasadzie, gdy pada deszcz, mógłby on rozpoznawać ten stan na żywo. Jednakże autorzy algorytmu stan pogody wysnuwają z korelacji wysokości ciśnienia i wilgotności powietrza, co sprawia, że za oknem pada deszcz, a stacja pogodowa wskazuje pełne słońce, a co więcej nie dostrzega deszczu lejącego dzień i noc.

Dzisiaj nie wystarczy dziecko, które woła, że król jest nagi; ten obraz jest zbyt optymistyczny. Dziecka nikt nie będzie słuchał, bo jest głupie i naiwne. Nie wystarczy mądry człowiek, specjalista i wykształcony znawca tematu, ponieważ takich ludzi tym bardziej się nie słucha, jako zbyt odległych od naszego stereotypowego rozumienia świata. Wskutek tego nie ma nikogo, kto spojrzałby na politykę i tłoczące się wokół opinie  w sposób rzetelny, ale nieskażony stereotypami. Jednocześnie widoczne jest godne lepszej sprawy  uzależnienie od wypowiadania zdania, które uważa się za własne i przepychanie go na siłę.

Oglądam jako dobranockę audycję „Szkło kontaktowe” w TVN 24. Dzwonią tam zazwyczaj ludzie, którzy czują ogromną potrzebę wypowiadania się na aktualne tematy, jednakże mogą minąć miesiące tego codziennego programu, zanim trafi się ktoś, kto choć ma słuszne poglądy, ich słuszność wywodzi z własnych przemyśleń, a nie przeżywania cudzych stereotypów. Jednakowoż, gdyby autorzy audycji zrezygnowali z wysłuchiwania telefonów od widzów podejrzewam, że program ten nie miałby takiej popularności, na jaką zasługuje. Musi więc kłaniać się tak zwanemu przeciętnemu widzowi i schlebiać mu udając, że wypowiada mądre słowa, nawet kiedy bredzi głupio.

Nie umiemy myśleć i nie umiemy mówić własnymi słowami, ot co!

Ostatnio zapanowała moda na wierszowanie, tym łatwiejsza, że istnieją w internecie zestawienia możliwych rymów. Wysłuchiwanie owych wierszowanych stereotypów politycznych staje się już ponad moją wytrzymałość

Żyjąc w takim społeczeństwie łatwo uwierzyć, że sztuczna inteligencja jest całkowicie możliwe i osiągalna. Jeżeli tak, zapewne będzie na poziomie mojej stacji pogodowej, gdzie na czujnik pada deszcz, a ona deszczu tego nie rozpoznaje, ponieważ za prawdę uważa kombinacje ciśnienia i wilgotności powietrza. Taka pewnie będzie i sztuczna inteligencja – rozpozna wydumane połączenia, nie rozpozna rzeczywistości. Gdyby SI dysponowała tym wszystkim, co w trakcie mojego życia zapisałam i co zostało w związku ze mną zarejestrowane, około 75 procent mojej osobowości, a w każdym razie przeważająca wielość myśli i przekonań niestereotypowych nie znalazłaby odbicia. Osoba otrzymująca mojego cyfrowego bliźniaka nie musiałaby dowiedzieć się tego, jaka jestem naprawdę. Dotyczy to większości z nas.

Rysuję na tobie…

W pewnej reklamie obejrzałam scenkę, gdy dom oczekuje na nowych właścicieli, a po ich osiedleniu, cieszy się z tego, że dzieci na ścianie w sypialni rysują domki twierdząc, że to ich malowanie lekko go swędzi. Idylla rodzinna skojarzona jest z miejscem bezpiecznym i przyjaznym wszystkim. 

Przypomniał  mi się mój rodzinny dom  na ulicy Lesznowolskiej sześć, w Warszawie, gdzie na pięterku miałyśmy z siostra sypialnię. Zimą w nim woda zamarzała, bo nie paliłyśmy w piecu, A nie paliłyśmy, bo nie miałyśmy pieniędzy na węgiel.

Kładłyśmy się spać w paltach, czapkach, szalikach; nakrywałyśmy się kołdrami i dopiero pod nimi rozbierałyśmy się. Woda w misce postawionej pod łóżkiem zamarzała nocą, a rankiem stawiałyśmy miskę na maszynce elektrycznej, podgrzewałyśmy ją i dopiero mogłyśmy się nieco umyć. Raz w tygodniu chodziłyśmy do łaźni i dzięki temu nie byłyśmy na tyle brudne, żeby budzić odrazę. W niedzielę, kiedy musiałyśmy zostać w domu, szukałyśmy różnych zajęć, a ja malowałam na ścianie korowód tańczących, średniowiecznych dam i kawalerów, barwnych dzięki farbom podkradanym w pałacu młodzieży, na zajęciach kółka malarskiego. Damy miały fantazyjne nakrycia głowy, powiewające welony, ciężkie suknie lamowane futrem.

Wydawałoby się zwykłym ludziom, że rysowanie na ścianie jest czymś zwyczajnym, właściwym dla dzieci, pokazującym ich twórcze zachowania, zasługujące na chwilowe chociażby upamiętnienie, zwłaszcza w dobie łatwo zmywalnych farb. Jednak takim nie było w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej, nastoletniej młodości. Było to wówczas  zachowaniem, przekraczającym dopuszczalne normy, może dlatego, że odmalowanie ścian w tamtych czasach było zajęciem czasochłonnym i kosztownym. Wierzchnia warstwa farby wymagała zeskrobania, a potem kilkukrotnego gruntowania, zanim położono właściwą, ostatnią warstwę. Na malowanie na ścianach mógł pozwolić sobie ktoś, komu już wszelkie remonty i upiększanie mieszkania było zupełnie obojętne, jak mojej mamie. W nieogrzewanym drewniaku, zwłaszcza zimą nie do pomyślenia.

Nasza mama była osobą bardzo praktyczną i wytwory mojej fantazji potrafiła wykorzystać stosownie do okoliczności. Pisząc do kwaterunku pismo w sprawie przeprowadzania koniecznego remontu naszego domu, powołała się na trudne warunki uwiecznione przez jej córkę na ścianie mieszkania. Jak zwykle w takich wypadkach, pojawiła się komisja mieszkaniowa i sporządziła protokół z oględzin. W protokole tym napisano, że córki wnoszącej remont namalowały na ścianie damy i rycerzy z dopiskiem przedstawiającym kalendarz temperatur dzień po dniu oraz konkluzję, że ich rycerz zwiał z zimna.

Może komisji to się podobało, ale na decydentach chyba nie zrobiło najlepszego wrażenia, ponieważ uznano wprawdzie, że przeprowadzenie remontu jest konieczne, ale jego zakres określono jako kapitalny, a nie częściowy, co odbiło się czkawką na naszej sytuacji, ponieważ wydano decyzję o wykwaterowaniu nas do baraków na Młocinach, poza granicami Warszawy, gdzie wysiedlano wszelkie męty i pijaków, a standard tych baraków był jeszcze gorszy, niż naszego domu – z wygódką za barakiem i wspólną studnią przy ulicy. Tak więc to, co w zamierzeniu miało wzbudzić litość stosownej komisji, stało się początkiem naszej klęski. Odkręcenie tej sprawy zajęło mamie mnóstwo starań i nigdy do końca nie było pewne, czy się udało. Właściwie było to tylko odroczenie tego, co nieuchronne.  Ówczesne przepisy prawa rozróżniały prawo do lokalu zastępczego albo pomieszczenia zastępczego. Lokal zastępczy otrzymywało się, gdy zostało się całkowicie wykwaterowanym, pomieszczenie zastępcze zaś wówczas, gdy wykwaterowanie było czasowe (teoretycznie). Lokal zastępczy nie mógł być gorszy, niż zajmowane wcześniej mieszkanie, przy pomieszczeniu zastępczym nie obowiązywały żadne standardy. Ale to już inna historia.

Trudno więc sobie wyobrazić nasz dom na Lesznowolskiej (dawno już nieistniejący), cieszący się z faktu, że jakieś dziecko maże po nim kredkami, skoro nawet piękny korowód średniowiecznych dam i kawalerów, w moim przekonaniu prawdziwe dzieło sztuki, wywołało wręcz odwrotny skutek, niż wszyscy zamierzaliśmy – ja traktując to jako pocieszenie, mama jako argument dla władz. Nasz dom chichotał zapewne w głębi swojego drewnianego, tynkowego szkieletu, złośliwie i paskudnie, ponieważ nie doznał z naszej strony wystarczającego ciepła i aprobaty.

Nie zabieram głosu w sprawie tego, co dzieje się w naszym kraju i na jego granicy; nie mówię też, nie wspominam nawet o tym, co myślę, gdy słyszę co wyprawiają narodowcy. Robię to celowo. Wiele światłych  i mądrych osób zabierało i nadal zabiera głos w tej sprawie, ale ja nie lubię mówić o treściach przeżutych już wcześniej  przez kogoś innego. Jednak moje wspomnienia o malowaniu korowodu na ścianie łączą się z tym, co myślę o losach uciekinierów koczujących na naszej granicy. Mam nadzieję, że jak wiele osób wzmacniały przeciwności losu, tak i niektóre z tych nieszczęsnych dzieci przetworzą w przyszłości swoje wspomnienia, nie w bezkrytyczną nienawiść, a w jakiś rodzaj sztuki, który może bardziej i dokładniej będzie oddziaływać na ich otoczenie, niż tysiące artykułów w prasie. Życzę tym dzieciom tego, żeby znalazły w swoim doświadczeniu drogę, albo nawet chociaż ścieżkę do czegoś pięknego i sensownego. (pod warunkiem że najpierw przeżyją). Chłód, jakiego doświadczają,  kiedyś nakierował mnie na taką właśnie drogę, oszczędzając losu wiecznie niezadowolonej, roszczeniowej staruchy, narzekającej na wszystkich i wszystko dookoła i szukającej wokół wrogów.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (2)

Stereotypowo, rodzinnie i racjonalnie 

Czuję się winna, że nagle lekkość wyparowała z moich tekstów, wywiana jakimiś podmuchami realiów, chociaż nie pojawiły się one ni stąd ni zowąd, ale za pośrednictwem telewizji, prasy i ludzkich opinii. Zbliża się czerń lub to, co można nazwać szkwałem, wichurą nawałnicą – z dziurą powietrza przed nami. Wyczuwalna zapachem i dotykiem. 

 W rodzinach bywa tak, że zalążkiem ostrych dyskusji (łagodnie mówiąc) mogą stać się rzeczy drugorzędne lub trzeciorzędne, zazwyczaj nie warte konfliktów, najczęściej związane z polityką. Jakkolwiek jednostkowo, zwyczajny człowiek nie ma żadnego wpływu na bieg wydarzeń, angażuje w ich ocenę nadspodziewanie wiele emocji. Czasami używa w dyskusjach takich argumentów, które stawiają przeciwnika pod ścianą i nie ma on już wobec ich siły nic do powiedzenia, choć wszystko się w nim buntuje.

Jednym z takich argumentów bywa przywołanie osobie takiej jak ja, nie wychodzącej już z domu, niepodważalnej prawdy, że nic wie, ponieważ żyj w zamkniętej bańce (to najmodniejsze ostatnio powiedzenie oceniające ludzki stan świadomości) i nie widzi życia na zewnątrz. Słuszne, oczywiste i niezaprzeczalne. Nie wychodzę z domu, nie rozmawiam z obcymi mi ludźmi poza kilkoma bliskimi, a więc nic nie wiem o życiu na zewnątrz mojego bąbla. 

Zastanowiwszy się jednak bliżej stwierdzam, że ci wszyscy, którzy chodzą chodnikiem pod moim balkonem, ci którzy jeżdżą tramwajami i autobusami, ci którzy chodzą do pracy i plotkują przy parzeniu kawy, w niektórych sprawach żyją w takiej samej bańce jak ja, czasem nawet szczelniejszej. Pierwszy przykład z brzegu: Wszyscy oglądamy te same wiadomości z różnych stacji telewizyjnych, czytamy kilka różnych gazet, surfujemy w sieci, i nasze źródła wiadomości o rzeczach istotnych, dziejących się w polityce, są mniej więcej jednakowe. Jeżeli staramy się czerpać swoją wiedzę z różnych źródeł, tej i tamtej opcji, wiemy mniej więcej większość tego, co jest w ogóle dostępne możliwościom zwykłego człowieka.To już nie czasy mojej mamy, która umierając w podobnej sytuacji jak ja, miała jako źródło wiedzy tylko radio.

Ponadto moje doświadczenie życiowe mówi mi o tym, że wiele spraw nie pojawia się na forum publicznym i do wielu zwykły człowiek nie ma dostępu. Nie wiemy nic o informacjach dostarczanych rządom przez wywiad, nie wiemy o trzymanych w ścisłej tajemnicy zamiarach polityków i tylko czasem coś z domysłów do nas dociera, zazwyczaj wtedy, gdy osoby istotne w danych sprawach są mało dyskretne lub zgoła głupawe. Ale na to nigdy nie można liczyć. 

Nasze polskie życie w oczach telewizji prasy i mediów w 95% wiąże się z polityką, ale traktowaną bardzo trywialnie, mianowicie co kto powiedział, kto mu odpowiedział, kto się oburzył, a kto go poparł. Pozostałe 5% to różne michałki, jakieś wypadki samochodowe, jedno lub dwa morderstwa tygodniowo, jedno dziecko potrzebujące zbiórki pieniężnej na lekarstwa, od czasu do czasu na okrasę wywiad z kimś znanym ale raczej kontrowersyjnym. Inne tematy rzadko przebijają się do publicznej świadomości.

 Tymczasem wszystkie ważne wydarzenia polityczne pojawiały się ni stąd ni zowąd niespodziewanie i nieprzewidzianie; potrafiły one przeorać całe ludzkie życie, chociaż większość się niczego takiego nie oczekiwała. Dlatego też sugerowanie, że ktoś przebywający w swoim mieszkaniu, we współczesnym czasie dysponując telewizorem, internetowymi wydaniami gazet i tygodników oraz dostępem do sieci nie ma pełnej możliwości zdobycia takich informacji, które mają inne osoby, jest zwyczajnie powoływaniem się na rzekomą własną przewagę w zdolnościach życiowych przewidywań. Dlatego argument że akurat ja nie mam w tych sprawach nic do powiedzenia, ponieważ nie wychodzę z domu, nie jest argumentem, nie tylko niesłusznym, ale i w jakimś sensie użytym w złej wierze.

Tymczasem to ja mam przewagę nad młodszymi ode mnie, ponieważ w moim życiu zachodziło wiele sytuacji niespodziewanych i nadzwyczajnych, których symptomów wówczas nie potrafiłam rozpoznać. Zdaje mi się chwilami, że czasy dawniej były bardziej okrutne, i że ludzie przyzwyczajali się do nich znacznym stopniu, dlatego podnosiliśmy się szybciej i większe znaczenie miało odpowiednio wczesne przygotowanie się.  Dzisiaj już podobne zagrożenia wyczuwam, jak pies w parku zakopane zwłoki. Znam zresztą historię i wiem, co mogło wyniknąć z różnych z pozoru drobnych wydarzeń na odległych nawet krańcach świata. Jakiś cios nożem, jakaś katastrofa samolotu lub helikoptera, a czasem wystarczy nawet buńczuczne przemówienie wygłoszone w odpowiednim miejscu i czasie.

Ale problem jest szerszy. Dotyczy on w ogóle traktowania starszych ludzi i ich doświadczeń. Podobnie jak stan intelektu młodszych tak i stan starszych nie jest jednakowy. Nie można jednak uznawać, że każdy starszy człowiek nie ma zielonego pojęcia o współczesności, ponieważ żył i dojrzewał w czasach, gdy nie było tego i tamtego, które to przedmioty, a raczej gadżety i możliwości, wydają się niezbędne dla nabycia znajomości świata. Ich wartość jest przeceniana, podobnie jak niedoceniana wartość intuicji, doświadczeń i woli zrozumienia czy poznania.

Stąd już krok do pomniejszania roli ludzi starych, których długoletnie zużycie  powoduje czasem (ale nie zawsze) oczywiste błędy w rozumowaniu i myśleniu, to jest działaniu mózgów i ciał, ale rekompensowanych przez inne możliwości. Nie bierze się pod uwagę, że starszy człowiek, podobnie jak młodszy i właściwie każdy inny, jest indywidualnością z określonym zasobem zdolności, intelektu, umiejętności przewidywania i kojarzenia faktów.

W poprzednim odcinku pisałam o tym, że ludzie często zadają pytania, które są oczywiście niedostosowane do sytuacji zapytywanego i o rozważaniach, z czego to wynika: z umysłowego lenistwa, czy też słuchania wyłącznie siebie i traktowania rozmówcy podobnie do lustra w łazience.

Bywa też chyba i inna przyczyna. Jest nią przyzwyczajenie do myślenia stereotypami. Jesień – kiedyś chodziliśmy na grzyby, nie wybierasz się w tym roku przypadkiem? Ktoś kończy 80 lat – pewnie urządza z tej okazji przyjęcie, podobnie jak robił to z okazji siedemdziesięciolecia, sześćdziesięciolecia, pięćdziesięciolecia itp. Nawet rodzinne dyskusje na tematy polityczne zazwyczaj operują stereotypami, poglądami już wyrażonymi wcześniej przez kogoś, opisanymi, przeżutymi i wydawać by się mogło, że nie ma nic nudniejszego niż wypowiadanie narzuconych przez innych opinii, zdań takich, które wypowiadają wszyscy, w których nie ma ziarna oryginalności i własnej refleksji. Skąd się więc biorą emocje w takich dyskusjach? ¶

Czasami wydaje mi się, że jesteśmy marionetkami odgrywającymi role i że role te satysfakcjonują nas ponieważ pozwalają być elokwentnymi, zwalniając jednocześnie z obowiązku myślenia. Osoby starsze, mieszkające samotnie i mające niewiele kontaktów z otoczeniem czasami zapominają wręcz mówić i gdy trafi się okazja do rozmowy, w razie wypowiadania nieprzygotowanego z góry tekstu, jąkają się, i wstydzą chropowatości wypowiedzi. Co innego, gdy mogą wystrzelić z frazą o grzybach, uroczystościach, wizytach u lekarza, czyli tematach, na które wypowiadano się wielokrotnie dawno temu. Wystarczy po prostu powtórzyć to, co sam język podsuwa…

A podobne przeoczenia zdarzają się dzieciom, może nawet znacznie częściej. Opowiadałam kiedyś pełnoletniej dziewczynie, o tym, jak obejrzałam pierwszy program telewizyjny u koleżanki w mieszkaniu, wśród kilkunastu osób, na ekranie wielkości pocztówki i że program ten był jedynym dostępnym w wymiarze kilku godzin dziennie, A ona wtedy spytała, dlaczego nie oglądaliśmy go w komputerach. I nie dziwi mnie więc, że pewna polityczką pomyliła czasy ludzi pierwotnych z czasami dinozaurów. One obie myślały stereotypami – w tym przypadku z książek do historii, tylko daty im się pomyliły. 

Daty są tylko sztuczną konstrukcją i wykorzystanie ich musi być świadome i niezbędne. Czas nie daje się sklejać lub oddzielać według upodobań. Stereotypy wówczas zgrzytają.

Rozważania, wieści i dywagacje z prawego boku i lewej półkuli (1)

Lata na karku

Czytam artykuł w kwartalniku “Newsweek Psychologia” o cechach rozmaitych grup wiekowych. Mam tu dość obszerne  omówienie ludzi po czterdziestce, pięćdziesiątce, sześćdziesiątce i zaledwie pół stroniczki o ludziach po siedemdziesiątce, nic o starszych.. 

Zalecenia dla siedemdziesięciolatków są tego rodzaju, jakiego może udzielić trzpiotowata nastolatka – ograniczają się do jednego: dbać o to, żeby mieć wokół siebie jak najwięcej przyjaciół. Może wyobraża ona sobie, że byłoby nam lepiej, gdybyśmy więcej tańczyły i romansowały. Zabawne, że doradzają nam coś, z czym mamy jako cała grupa wiekowa trudności, jako zależne  nie tylko od naszych chęci i starań. Oczywiście nikt nie zajmuje się strukturalnymi przyczynami tego, że ludzie starsi mają ograniczony zasięg przyjaznego otoczenia. Napiszę więc o tym ja. 

Wielu starszych ludzi zastanawia się nad tym dlaczego i co się stało, że nagle grono ich licznych przyjaciół ograniczyło się do kilku osób, w najlepszym wypadku. Część z nich wini siebie za to, uważając że to ich starcza osobowość jest odpowiedzialna za to, że są mniej pożądanymi znajomymi. Nawet we wspomnianych artykułach podkreślono, że ludzie po siedemdziesiątce utrwalają w sobie wcześniejsze tendencje charakteru, co taka 70-latka rozumie jako skostnienie swojej osobowości sprawiające, że jest mniej pożądaną znajomą i przyjaciółką.

Nieprawda, nieprawda i jeszcze raz nieprawda. Przyczyna tego zjawiska jest znacznie szersza, związana z odbiorem starości w społeczeństwie, zwłaszcza naszym. W dziale „Pychologia” Newsweeka wypowiadają się większości młode osoby (jak można domniemywać z załączonych fotografii) i raczej nie mają one zielonego pojęcia o problemach i dylematach 70-latków poza drobnymi wzmiankami w lekturach obowiązkowych studenta czy świeżo upieczonego psychologa. Z przyjemnością przeczytałabym na ten temat artykuł osoby mocno dojrzałej, mającej pojęcie o tym o czym młodzież wypowiada się tak arbitralnie.

Wracając do przyczyn ograniczenia społecznego kręgu osób starszych. Społeczeństwo definiuje osoby młode i bardzo młode na podstawie wyglądu, dzieląc je na mniej lub więcej atrakcyjne. Ludzi w średnim wieku definiuje się w odniesieniu do ich pozycji zawodowej i osobistej, są więc dobrze ustawieni lub w gorszym położeniu. Ludzi starszych i niepełnosprawnych  definiuje się najczęściej łącznie, jako jednorodną grupę tych, na których z różnych powodów musimy uważać i o których się troszczyć, chociaż tak prywatnie biorąc, nie jest to dla nas zbyt wygodne. Samo myślenie o osobach starszych należy zaliczyć do zasług i w związku z tym resztę można sobie odpuścić. O czym zresztą można rozmawiać ze starszym człowiekiem? Trzeba do niego głośno mówić, bo pewnie jest głuchy, namawiać do jedzenia, bo pewnie nie ma apetytu, w pandemii zrobić zakupy i pomóc wynieść śmieci. Nie są partnerami w żadnym wypadku i w żadnej sprawie. 

Na mojej grupie osiedlowej Facebooka pewna pani zaproponowała, żeby stworzyć podgrupy dla mieszkańców poszczególnych bloków, którzy mogą mieć problemy związane tylko z ich mieszkaniami, np. brakiem ogrzewania, wody i innymi sprawami, w których łatwiej się kontaktować z osobami mieszkającymi w pobliżu, gdy można wyjść w kapciach na inne piętro i zadzwonić do drzwi. Na tę propozycję odpowiedziano z oburzeniem, że pomysł jest bez sensu, ponieważ na naszym osiedlu większość mieszkańców jest ludźmi  starszymi (zasiedlenie bloków nastąpiło w latach siedemdziesiątych, a więc mieszkańcy mają około siedemdziesiątki, a ludzie ci nic nie wiedzą na niczym się nie znają i nie ma z nimi w ogóle żadnych wspólnych tematów. Nie wytrzymałam i lekko złośliwie rozprawiłam się z tym wpisem informując, że większość anonsów dotyczy poszukiwania za darmo jakichś rzeczy, a nadmiarem rzeczy przeważnie dysponują osoby starsze i długo mieszkające w jednym miejscu; autor wpisu należy pewnie do tych, którzy zapewne nie przebierają w darczyńcach pod względem ich wieku i przyjmą poszukiwano rzecz od każdego, kto będzie ją miał i chciał bezpłatnie podarować. Nawet staruszka/ki.

Polubiło mój spis kilkadziesiąt osób, ale nie utworzono podgrup dla danych bloków, bowiem ten jeden wpis obrzydził zdecydowanie pomysł kontaktowania się z osobami starszymi. Najzabawniejsze, że większość z tych osób należała do kategorii 60 +, a jednak potrafiła obcować z Facebookiem. Pewnie też dałoby się z nimi porozmawiać o wielu innych rzeczach, gdyby młodzi ludzie nie przywoływali ich do porządku i zachowywania się, jak staruszka przystało i gdyby rzeczony Facebook nie zaliczał ich do pewnej bańki, której udostępnia się określone dla wieku, stosowne treści. Mam znajomych, którzy nie zdefiniowali swojej płci i widzę, jak Facebook gimnastykuje się, żeby opracować i udostępnić ich wpisy, co czasami wychodzi bardzo śmiesznie. Często wpisy tych znajomych wręcz pomija, udostępniając co któryś z kolei. Podobnie zresztą wygląda polityka publikowania tak zwanych najtrafniejszych komentarzy, zamiast wszystkich, jeśli komuś ten wybór trafności nie budzi zaufania. 

Na tym miałam skończyć ale życie dopisało nowe zagadnienie do rozważenia.

Pewien mój znajomy zadał mi pytanie: czy wybierasz się na uroczystość 80-lecia naszej koleżanki? Zadał mi je i zanim zdążyłam odpowiedzieć, podzielił się swoim doświadczeniem z inną naszą koleżanką, która zadała mu pytanie: Czy wybierasz się na grzyby? Wszyscy troje zbliżamy się, lub lekko przekroczyliśmy siedemdziesiąty dziewiąty rok życia i wszyscy troje mamy kłopot z chodzeniem; ja już właściwie leżę, A czas pobytu w innej pozycji liczę w minutach, podobnie zresztą jak mój znajomy. W związku z tym pytania o wybieranie się gdziekolwiek: na imieniny, grzyby, czy jeszcze gdzieś, jest pytaniem albo głupim albo niestosownym. 

Rzeczywiste pytanie mojego znajomego brzmiało więc tak: dlaczego takie pytania sobie zadajemy? 

Pyta mnie także ktoś bardzo dobrze mnie znający: czemu nie pójdziesz z tym do okulisty? To – to jest wielki ropny burchel, niewiele niżej od obrysu oka. Odpowiadam cierpliwie: wiesz, że nie wychodzę z domu, a okulista nie składa wizyt zdalnie, w naszej przychodni nawet internista ma pełen kalendarz zdalnych wizyt i trzeba dużego szczęścia, żeby się do niego dostać. Tym bardziej okulista, nic nie mogący bez aparatury miedzy sobą, a klientem. nie ruszy się z miejsca. Muszę więc zdać się na rumianek i inne domowe ziółka. Ponieważ jestem wdową, nie mogę użyć najsłynniejszego ludowego sposobu na takie ropnie, to jest pocierania złotą obrączką. U wdów ona nie działa.¶

Skąd takie pytania?

Zamyśliłam się. Ja bym o to nie spytała, ale mogłabym doskonale opisać osobę, która takie pytanie zadała by mnie lub mojemu znajomemu: Jest młodsza i na pewno sprawna, więc nie wiąże naszej niesprawności z konkretnymi faktami. Może to być miłe, jeśli sądzi, że jesteśmy tacy sami, jak lata temu wstecz, może być niemiłe, jeśli jesteśmy wrażliwsi, Czasami  może być drażniące, bo sugeruje, że osoba ta słucha wyłącznie siebie, A do nas gada, żeby po prostu mówić. Jesteśmy jej lustrem albo złudzeniem, że nic się nie zmieniło od czasów, kiedy je posiadała.

Daleko od miłości

Opisaną w poprzednim odcinku torturę muchy oraz wypuszczenie jej na wolność można by uznać za przejaw miłości do zwierząt, roślin i wszystkiego co żyje, nawet najdrobniejszego planktonu. Oczywistą oczywistością jest to, że człowiek (który brzmi dumnie) i który jest ukoronowaniem stworzenia ziemskiego, wszelakiego, na miłość zasługuje, jeśli nie tysiąkrokrotnie, to stukrotnie albo w proporcji do rozmiarów (jak słoń wobec mrówki) i zdolności myślenia (jak człowiek wobec dziecka i ryby, które, jak wiadomo powszechnie, głosu nie mają).

Byłaby to interpretacja najprostsza, Najłatwiej przychodząca na myśl i całkowicie fałszywa. Miłość jest zupełnie czymś innym niż poczucie odpowiedzialności i sumienia. Miłość to nie rozsądek ani poryw; nie dobro wyśnione czy oczekiwane (jak miłość do siebie samego), bynajmniej nie nierozerwalny albo rozerwalny tylko czasami związek, jak wcześniej mi się wydawało; nie poczucie przynależności, nie upojny sex i wogóle nie wszystko to, o czym na co dzień myślimy. Zwłaszcza o czym na co dzień myślą młodzi i młodsi.

Do zastanowienia się nad nią zmuszona jestem  pod wpływem rozmowy z pewnym dwudziestolatkiem, dotyczącej zatrudnienia, spraw pracowniczych, talentów i ograniczeń przy wykonywaniu obowiązków służbowych, itp detali. Znienacka ów młody człowiek, dwukrotnie nawet zapytał mnie: 

– No wszystko dobrze, ale co zrobić, żeby doznać prawdziwej miłości? – jakby to była część instrukcji w sprawie oczekiwanego od pracodawcy zachowania pracownika i którego opis można uzyskać od leciwej osoby, która miała w swojej drodze zawodowej kilkanaście przystanków. I jakby prawdziwość/nieprawdziwość były tu znaczącym kryterium.

Moje blisko osiemdziesięcioletniej serce zapikało gwałtownie i wydusiło odpowiedź nie mającą większego sensu, choć prawdziwą. Powiedziałam mu odruchowo:  – nie masz żadnej gwarancji, że cię spotka, im bardziej i uporczywiej będziesz jej pragnął, tym mniej masz szans na to, że jej doznasz. Później młody człowiek dokonał uściślenia co uważa za miłość, a które to uściślenie niespecjalnie odbiegało od moich młodzieńczych przekonań, a których częścią była dychotomia (choć różnie nazywana) miłość/przyjaźń czy miłość/sex lub miłość/uporządkowanie życia. Znaczy to (choć może to tylko jednostkowy przykład), że rozumienie pojęcia miłości odbiega od rozumienia religijnego, choć nie jest wolne od akcentów idealistycznych i że nie widać większych różnic między pokoleniami zdolnymi do praktykowania i porównywania różnych rodzajów miłości.

Inaczej jest u schyłku życia. Można wszak je przeżyć i nie doznać głębokiej satysfakcji, jaką ze sobą niesie odwzajemniona i spełniona pod względem wszystkich oczekiwań miłość, nabywając przekonania, że poszukiwało się nie na tej drodze, co trzeba albo (w gorszym nastroju), że jest się posiadaczem jakiejś wrośniętej w organizm wady, odstręczającej obiekty zainteresowania od siebie. Możliwe, że działa to prawo podobne biegunom baterii. Źle ustawione będą się odpychać i nigdy nie przyciągną. Dlatego też życie wymusza zmianę poglądów i na ogół zdanie na temat miłości 80 latka jest inne niż dwudziestolatka. Inaczej zwłaszcza patrzy się na naturalną potrzebę spełnienia; nie jest ona aż tak bardzo konieczna do życia, jak zdawało się wcześniej.

Pierwsza, podstawowa (chyba) różnica to anulowanie lub osłabienie pragnienia posiadania, własności, wyłączności, totalnego zgrania lub totalnego zawłaszczenia i wchłonięcia. Starzy ludzie (choć nie wszyscy), ale ci, mający świadomość swojej sytuacji i z nią pogodzeni, nie dążą do tego, co młodzi; nie zawołają “jesteś mój” i często tego nie chcą. Ja na przykład widzę wartość w odmienności, w innym sposobie myślenia, wyciągania wniosków – bo to mnie właśnie ciekawi w drugim człowieku. Pewne cechy wydają się milsze niż inne, a co za tym idzie, pewni ludzie sympatyczniejsi, choć podobno nie dotyczy to większości starców lubiących swoje zakotwiczenie na lata w rzeczach stałych i niezmiennych. Jednak ja cenię w drugim człowieku to, co budzi moją ciekawość. Dążenie do zjednoczenia ciał i dusz zabija ciekawość odmienności, zwalcza ją, jeśli już zaistniała wcześniej. Każdy rozdźwięk między osobami pogłębia poczucie odrębności i każe myśleć o klęsce.

Świat nie jest idealny. Moja naiwność także była zawsze duża. Bliska przyjaciółka, z którą spędziłam wiele najgorszych dla mnie dni, nie powiedziała mi prawdy o swojej młodości. Inny bliski człowiek ukrywał przede mną sprawy finansowe. Kiedyś bolało mnie to, dziś jest już inaczej. Potrafię myśleć jak oni i pozostaje mi współczuć, że nie dostrzegli tej siły przyjaźni czy miłości, która we mnie drzemała i której nie dano się rozwinąć do pięknej pełni, ja zaś pocieszam się, że los oszczędził mi cukierkowych przyjaźni i pozornie szczęśliwej miłości.

Wydaje mi się, że staruszką byłam już mając 14 lat. Tymczasem inni próbowali zawsze przyjąć mnie do swoich zestawów form, do kształtów przez siebie zaprogramowanych, zaaprobowanych głównie w myśl własnych predyspozycji. Czy nie jest to zawłaszczenie?

To zawsze powodowało mój stres i często moją chęć walki. Nie jestem więc przykładem działania romantycznej miłości, którą kogoś mogłam darzyć lub którą darzono mnie. Nasze uczucia zawsze były ograniczane niewiedzą bądź świadomym kłamstwem. Czy więc mogę być przykładem tego co myślą o miłości staruszki? Wszak większość ludzi woli to, co zna od tego. co jest odmienne i nieznane. Dotyczy to nie tylko piosenek, filmów itp.

Zawsze jednak w młodości szukałam w lekturze i filmach opisów miłości. Dzieło sztuki bez tej zawartości nic dla mnie nie znaczyło, chociażby mogło być wytworem genialnego umysłu. Mogę więc tylko siebie winić, że sama się nakręcałam na miłość romantyczną, bowiem podświadomie czułam, że jej istnienie jest mocno niepewne. I zapewne do dziś się nakręcam, choć w lekturach i filmach szukam już zupełnie czegoś innego. Prawdę mówiąc temat miłości mi się przejadł.

Odcinek ten zaczęłam pisać kilka tygodni temu. Zaczęłam i nie mogłam skończyć. Moje myśli się rozbiegały, wracały do stanu obecnego, do chwili tutaj i teraz, a tutaj panowała mgła.

Dzisiaj mgła się rozwiała, chwila skonkretniala, nabrała barw, nabrała smaku gorzkich barw i smaku wspomnień, sięgnęła daleko w czas, gdy mogłam coś robić albo decydować, że nie zrobię nic .

Stan wojenny, wyjątkowy, czy jak go tam zwał, to coś, co sygnalizuje nam, zwykłym zjadaczom chleba, że nie wiemy o niczym ważnym, że daje się nam przeżutą papkę zamiast potrawy do gryzienia, A w kotłach gotuje się już potrawa, która może być gulaszem z muchomorów sromotnikowych. Kończę na dziś, gdy nie wiem, w jakim kierunku zmierzamy wszyscy. Tu i teraz. Daleko od miłości.

 

Malta – „Śródziemnomorska księżniczka”

część 2 : Śladami maltańskich darów

Podarki Malta International Airport

Upominki kupione na Malcie

Dawno, dawno temu żył raz sobie potężny król, któremu urodził się długo wyczekiwany syn, dziedzic korony. Wyrósł on na pięknego młodzieńca, ale był też kapryśny, niecierpliwy i samolubny. Pewnego razu królewicz stłukł dzban biednej staruszce, która zaczerpnęła oliwę z zamkowej cysterny. Rozżalona staruszka na odchodnym powiedziała królewiczowi:

„Obyś nigdy nie znalazł Krainy Trzech Krzywych Cytryn!”

Niestety, nikt na dworze nie słyszał o takiej krainie, ani mędrcy, ani nawet żeglarze.

Królewicz zapragnął tak bardzo odnaleźć tę tajemniczą krainę, że nie mógł o niczym innym myśleć, stracił chęć do życia i zaczął chorować. Wyruszył w świat rozpytując po drodze o Krainę Trzech Krzywych Cytryn. Wreszcie pewien napotkany żebrak powiedział królewiczowi, który obiecał za wieści bochen chleba, że kraina ta leży za siedmioma morzami, za siedmioma wyspami, tam, gdzie słońce wschodzi. Królewicz mimo obietnicy pozostawił głodnego żebraka bez nagrody. Podobnie postąpił wobec starego wędrowca, od którego dowiedział się, że Kraina Trzech Krzywych Cytryn jest strzeżona przez potężną wróżkę. Usłyszał również, że tylko jeden raz na sto lat cytryny rodzą po jednym owocu i jeden człowiek może je dostać. A są to cytryny o czarodziejskiej mocy: jedna z nich zapewnia wieczną młodość, druga piękność, a trzecia daje szczęście.

Upłynęły lata, królewicz wędrując przeżył tysiące przygód, aż posiwiały mu włosy. Po drodze, opętany pragnieniem znalezienia Krainy Trzech Krzywych Cytryn, okazywał się zawsze bezlitosny wobec spotykanych ludzi. Aż w końcu, kiedy przepłynął siedem mórz i siedem wysp przemierzył, usłyszał, że właśnie jest w Dolinie Trzech Krzywych Cytryn. A była to dolina jakby wymarła, z gajem uschniętych drzew i głazami rozrzuconymi po polach. I były tam trzy poskręcane, uschnięte drzewka cytrynowe. Zrozpaczony królewicz przeklął chwilę, w której dowiedział się o Krainie Trzech Krzywych Cytryn. Wtedy stanęła przed nim piękna wróżka i powiedziała, że to nie dla niego wyrosły i dojrzały czarodziejskie owoce, bo są one nagrodą dla tych, którzy nie tylko są wytrwali w dążeniu do celu, ale nadto dokonują wielkich czynów, bronią słabszych i krzywdzonych. Już podąża po te owoce, cenniejsze niż całe złoto świata, bohater mężny i szlachetny. To powiedziawszy, wróżka zniknęła, a królewiczowi brzmiały jeszcze jej słowa: „nie dla ciebie, nie dla ciebie…”

Taka jest w skrócie treść maltańskiej baśni, jak wszystkie bajki, z morałem.

I rzeczywiście, nieurodzajne, kamieniste, spalone słońcem wyspy zyskały nowe oblicze dzięki pracowitości, mądrości i zapewne szlachetności jej kolejnych mieszkańców.

Na podróż po maltańskich wyspach, z życzeniami niezapomnianych wakacji, Malta International Airport przygotował dla nas, pasażerów rejsu LOT-u, podarki. I oczywiście darów było siedem, ale można je podzielić na trzy grupy wg wskazówek dla podróżnych.

Zawsze miej przy sobie butelkę z wodą

Malta może się poszczycić 300 dniami słonecznymi w roku, krystalicznie czystymi i lazurowymi otaczającymi wodami, można więc powiedzieć, że jest to raj. Ale te rajskie wyspy zawsze zmagały się z problemem braku wody do picia. Brak rzek, mało opadów, mimo to Malta doskonale poradziła sobie z tym problemem. Woda, z której korzystają Maltańczycy w kuchniach i łazienkach pochodzi częściowo z wody morskiej, odsalanej i uzdatnianej do picia. Ma jednak leciutko wyczuwalny słonawy posmak, więc wielbiciele herbaty kupują sobie wodę w dużych butlach.

Butelka na wodę z ochraniaczem termicznym, którą dostaliśmy w praezencie, przypomina, że tutaj w lecie nie ma kropli deszczu, jest upalnie i słonecznie. Chociaż w tym roku było wyjątkowo gorąco jak na czerwiec, a słońca jakby trochę mniej, bo z Sahary (do Afryki jest niedaleko) wiatry przyniosły mnóstwo żółtego pyłu.Jest go tak wiele, że samochód zostawiony na parkingu pod wieczór jest wyraźnie żółtawy. Wszystko wokół było pokryte tym pyłem, wyraźnie widać to na zdjęciach. Pył, zawieszony w wilgotnym, bo nadmorskim powietrzu, powodował przymglenie zdjęć, traciły one na ostrości i kolorze.

Podróżuj z dobrze przygotowanym bagażem

Służą temu turystyczne niezbędniki i przydasie, które dostaliśmy.

Swoją walizkę podróżną można zabezpieczyć kolorowym paskiem (podarek), a na wycieczki  zabrać lekki torboplecaczek z tkaniny (podarek). Do plecaka warto zapakować tkany tutaj , bawełniany plażowy ręcznik, podobny do naszych cepeliowskich bieżników (podarek) i blaszane pudełeczko z pastylkami miętowymi (podarek). Na Malcie uprawiano kiedyś dużo bawełny, a mięta, podobnie jak inne miejscowe zioła, ma niepowtarzalny, silny aromat. I orzeźwia!

Warto popłynąć łódką do Lazurowej Groty, zwiedzić kamieniste Comino z Błękitną Laguną.Woda jest tam przejrzysta i ma przepiękny kolor, jeśli jest słońce. Plaże nad Zatoką Św. Pawła, wzdłuż której jest dużo hoteli, nie są zbyt piękne: na ogół małe, kamieniste, buroszare. Ale w Błękitnej Lagunie jest kilka plaż z żółtym piaseczkiem, tyle, że są jak te wyspy: malutkie. Trzeba też pamiętać o wygodnym obuwiu, bo wszędzie są kamienie.

Podróżowanie indywidualne jest tutaj łatwe. Można wynająć sobie samochód, ale nie jest to konieczne. Na Malcie funkcjonuje doskonale sieć autobusów, które docierają prawie w każde miejsce warte zobaczenia, a wszędzie jest blisko. Zagubić się jest tutaj trudno, tubylcy są życzliwi, więc wskażą drogę, znają angielski i są zaszczepieni. Tak, tak – na Malcie bardzo dba się o to, żeby się nie zarazić. Procentowo najwięcej zaszczepionych przeciw Covid-19 wśród krajów UE jest na Malcie – bodaj 98%. A mimo to nawet na plaży trzeba było nosić maseczki. W tym upale!

Spróbuj dań maltańskiej kuchni

Oczywiście warto popróbować miejscowej kuchni. Charakterystyczny wśród napojów maltańskich jest Kinnie, napój z miejscowych gorzkich pomarańczy i ziół, pyszny i doskonały na upały (jeśli zimny i z lodem). Puszkę Kinnie i Snacki zawierające ser kozi miejscowego wyrobu dostaliśmy od maltańskiego portu lotniczego w prezencie. Malta ma poza tym swoje wino (czerwone mi smakowało) i dwa gatunki piwa Cisk typu angielskiego. Brytyjczycy w dalszym ciągu chętnie przyjeżdżają na Maltę, mogą tutaj jeździć lewą stroną drogi i zjeść takie śniadanie, jak lubią: jajka na bekonie i fasolkę.

Maltańskie dary natury, owoce, warzywa i zioła, pochodzą głównie z Gozo, które jest bardziej zielone niż Malta i pełni rolę eko-ogródka. Uprawia się tu (i jada) marchewkę i groszek, fasolkę (bardzo angielskie), jest trochę oliwek, kaparów, pomidorów. I bardzo dużo, bardzo smacznych ziemniaków, których zbiory są 4 razy w roku. Nic więc dziwnego, że ziemniaki na różne sposoby przyrządzone są prawie w każdym posiłku. Z owoców – są winogrona, pomarańcze, brzoskwinie.

W kuchni maltańskiej jest sporo ryb i owoców morza oraz hodowlane króliki. Jedno z najbardziej znanych dań to właśnie królik po maltańsku (w składzie dania są m.in. marchewka, groszek, pomidory, ziemniaki i czerwone wino). A popularne dania przekąskowe to gbejnet, pastizzi i hobżbiż-żejt (czyli chleb maltański i oliwa). Pastizzi to ciepłe bułeczki z rozmaitym nadzieniem, np. groszkiem czy serem ricotta, można je kupić w malutkich piekarenkach prosto z otwartej na ulicę witryny. Gbejnet – to ser kozi lub owczy. Ze słodyczy popularne są ciastka z daktylami i nugaty. Pyszne są miody, najlepsze z Gozo. Z alkoholi – miejscowy przysmak to likier z opuncji figowej „bajtra”i różne nalewki, np. z chleba świętojańskiego (czyli szarańczyna), mającego jakoby własności lecznicze. Maltańczycy doceniają dobre wypieki – podobno nawet można zobaczyć, jak premier kupuje sobie sam (bez obstawy) świeże bułeczki w pobliskim sklepiku. Ich potrawy są odpowiednie do ich sposobu życia, niezbyt wymyślne, ale pyszne. W dużej mierze zawdzięczają to miejscowym ziołom, które mają bardzo intensywny zapach i smak.

A jakie podarki z podróży można przywieźć swoim bliskim?

Z przysmaków regionalnych – miód z Gozo, likier „bajtra” i nalewki.

Z wyrobów rękodzielniczych – to koronki, serwetki, samodziały, obszerne swetry robione na drutach (choć w zimie jest co najmniej kilkanaście stopni). Takie wyroby można kupić na bazarach, np. w Marxsaxlokk, rybackiej miejscowości znanej z barwnych łodzi w kilku kolorach zwanych „luzzu”, a na Gozo w sklepie rzemieślniczym w skalnych grotach. Może trochę kiczowaty, ale wg mnie fajny i niedrogi prezent to fartuszek z przepisem kulinarnym (na królika po maltańsku czy ośmiornicę) albo mapkami wysp maltańskich. I obowiązkowo – z wizerunkiem krzyża maltańskiego, jaki jest na ich fladze.

Dla bardziej wymagających są szkła podobne trochę do weneckich czy ceramika. Dawniej były bardzo znane delikatne wyroby ze srebra zwane filigranami, ale tego trzeba już szukać w dobrych sklepach. Najnowocześniejszym miastem jest Sliema, tam są duże sklepy. Tam też można znaleźć sklep Marks&Spencer (dla sentymentalnych, bo u nas już ich sklepów nie ma).

Mieszkańcy Malty okazali się naprawdę sympatyczni i przyjaźni, trzeba też wspomnieć, że to prymusi, jeśli chodzi o szczepienia przeciw Covid-19. Wprawdzie cynicy powiedzą, że nic w tym dziwnego, skoro utrzymują się w 25% z turystyki, a pandemia odcięła im to źródło dochodu. Chociaż akurat Maltańczykom straty w zarobkach wyrównało w pewnej mierze państwo. Tym, którzy w wyniku pandemii utracili pracę, państwo wypłacało hojne zasiłki. Tylko skąd mała Malta miała na to środki? Wieść gminna niesie, że podobno sprzedawano po niebotycznych cenach paszporty maltańskie, i wystarczyło, żeby kupił je pewien szejk dla siebie i swojego haremu (ok. 60 szt)…

P.S. W pierwszej części mojej opowieści o Malcie trochę zbyt długo trzymałam Odyseusza w grocie Kalipso – nie było to 10 lat, ale podobno tylko 6.

Wdrodze do Lazurowej Groty

Port rybacki w Marxsaxlokk

Główna ulica Valletty przed świętem

Małgorzata Jacórzyńska-Śmigiera

20.08.2021

Gość/gościni Babci Ezoterycznej Malta  – “Śródziemnomorska księżniczka”

Dziś moim gościem jest Małgorzata Jacórzyńska-Śmigiera, moja siostra i jej podróż na Maltę. Zaczęło się od prezentów – butelki na wodę i małej buteleczki z nalewką, które przywiozła mi siostra ze swojej tzw. „objazdówki”, czyli wycieczki objazdowej i o których wspomina w tekście. W przeciwieństwie do mnie, moja siostra choć niewiele młodsza (procentowo), jest w doskonałej formie fizycznej i może realizować swoje marzenia odłożone na starość. Jej opowiadaniu o wycieczce towarzyszyła ciekawa opowieść i mnóstwo zdjęć, których, niestety, tylko część mogę zamieścić. Namówiłam ją aby napisała coś o tej wycieczce i zamieściła na moim blogu. Nie tracę nadziei, że namówię ją na kolejne teksty. Ten, niżej przedstawiony swój tytuł zaczerpnął z informacji biura podróży organizującego wycieczkę. Zapraszam do lektury.

Malta  – “Śródziemnomorska księżniczka”cz.I

Tak nazwało Maltę biuro turystyczne, z którego wycieczką byłam na Malcie w czerwcu tego roku. Mała wyspa z wieloma obliczami. A właściwie Republika Malty to archipelag urokliwych, choć bardzo skalistych wysepek. Poza największą Maltą, Gozo – dobrze znane miłośnikom serialu „Gra o tron”, z grotą nimfy Kalipso, która jakoby więziła tu Odyseusza przez 10 lat, mniejsze skaliste Comino z bajkową Błękitną Laguną, bezludne Cominotto i Wyspy Św. Pawła, którego statek rozbił się w pobliżu, kiedy podążał do Rzymu. Skały, groty, zatoczki, nieurodzajny grunt, nawet plaże maleńkie i rzadko z piaskiem. Ale klimat jest tu ciepły, a zima łagodna. Czego szukali na tych wyspach, a co znaleźli ich liczni kolejni panowie?

Pierwotni mieszkańcy podobno przypłynęli z Sycylii ok. siedem tysięcy lat temu, to budowniczy wielu kamiennych, megalitycznych kręgów, starszych niż Stonehenge i egipskie piramidy. A potem wyspy opanowują kolejno Fenicjanie, Kartagińczycy, Rzymianie, Wandale i Ostrogoci, Bizantyjczycy, Arabowie, Normanowie z Sycylii. W 1530 roku cesarz Karol I Habsburg oddaje Maltę Zakonowi Joannitów, Szpitalnikom (bo taka była ich specjalność), szczutym i wygnanym po krucjatach z Ziemi Świętej, a potem z Rodos. Tu wreszcie znaleźli swoje miejsce, niewielkie, nieurodzajne, ale postanowili jego się trzymać. I odcisnęli na zawsze na nim swoje piętno.

Mieszkańcom próbujących przeżyć z uprawy swoich niewielkich, nieurodzajnych poletek, a kiedy nie dawali już sobie rady, to z piractwa, przywieźli zatrudnienie, opiekę zdrowotną i doskonałą organizację. Przynieśli im poprawę losu, a jako że wyspy leżały na skrzyżowaniu dróg handlowych, także i ochronę przed łupieżcami z zewnątrz. Ich fort wybudowany w dawnej stolicy Malty Vittoriosie (inaczej Birgu), która była pierwotną siedzibą joannitów, wzbudza podziw do tej pory i stanowi atrakcję turystyczną. Nie mówiąc już o obecnej stolicy Malty – Valletta, zbudowanej przez joannitów jako ich nowa siedziba, zniechęconych do Birgu szykanami miejscowych klanów, będącej jednym z największych miast warownych na świecie. Kamienne mury z żółtawego piaskowca, zdobione bramy wiodące do miasta, wąziutkie uliczki, a przy nich kamieniczki z charakterystycznymi zamkniętymi balkonami, często malowanymi na kolorowo, mają do tej pory niepowtarzalny urok. A wspaniałe widoki Grand Harbour? Zatoki i zatoczki, z mnóstwem marin wypełnionych jachtami, coraz piękniejszymi i bogatszymi, Disraeli nawet napisał, że Valletta jest czymś między Wenecją a Kadyksem. Ponad 1,5 godzin rejsu wzdłuż wybrzeży portu Grand Harbour pozwala w pełni docenić piękno tego miejsca. Po jednej stronie strome, skaliste wybrzeże, na którym została zbudowana Valletta, a po drugiej stronie dawne magazyny celne, dziś zagospodarowane na kawiarnie i restauracje. Dalej można zobaczyć Trzy Miasta (Vittoriosa, Senglea i Cospicua), zamieszkane od 3 tys.lat. To najpiękniejsze miejsce na wyprawę spacerowym statkiem ze Sliemy. Widać stąd jak na dłoni miejsca, w których odcisnęli swoje piętno kolejni władcy wyspy: joannici, a następnie Napoleon i w końcu Brytyjczycy, a nawet wcześniejsi – Rzymianie i współcześni filmowcy. Widoki gęsto zabudowanego żółtym piaskowcem wybrzeża nie pozwalają się nudzić. Nie widać za to już zniszczeń dokonanych przez włoskie i niemieckie lotnictwo w czasie II wojny światowej, Malta była wtedy chyba najintensywniej bombardowanym miejscem na świecie.

Valletta i Trzy Miasta pełne są śladów bogatej historii: poprzez forty św. Elma i św. Anioła oraz Pałac Inkwizytora zbudowane przez joannitów, poprzez stare magazyny kupieckie, teatr operowy działający w ruinach starej rzymskiej świątyni aż po charakterystyczne czerwone budki telefoniczne (chyba ostatnie działające w Europie) i skrzynki pocztowe pozostałe po Brytyjczykach. Wszystko to tworzy niepowtarzalną całość, i choć Valletta jest najmniejsza ze stolic Europy, należy do najpiękniejszych.

Śladów przeszłości jest oczywiście dużo więcej, nadały one Malcie tego lokalnego kolorytu, który jest tak ceniony przez turystów. Każdy, kto przyjedzie na Maltę musi oczywiście zobaczyć barwne, kilkukolorowe łodzie „luzzu”, którymi tradycyjnie posługują się rybacy na południu kraju. 

Wśród śladów przeszłości najbardziej pobudzających wyobraźnię są megalityczne świątynie (jest ich chyba na wyspach 30) sprzed kilku tysięcy lat. Należą do najstarszych na świecie, a ich przeznaczenie nie jest do końca znane. Najbardziej znane to Tarxien, hypogeum Hal Saflieni, a na Gozo Gigantija. Znalezione w miejscach wykopalisk figurki były wykonane z zadziwiającą precyzją, a bloki kamienne były zdobione spiralnym motywem. Podobnie jak w innych miejscach na świecie, były tu znajdowane również dziwne podłużne czaszki.

A jaka jest Malta współczesna, co jest teraz jej wizytówką?

Czy piękny nowy, ozdobiony wieloma malowidłami, port lotniczy w Luqa? Czy też znakomite opanowanie problemu wody na Malcie (nie ma tu rzek, a opadów też mało). Co mogłoby być tego symbolem – może butelka na cenną wodę pitną, ofiarowana nam, rozpoczynającym sezon letni na Malcie pasażerom LOT-u? Czy też „Kinnie”, napój z gorzkich pomarańczy i miejscowych ziół, konkurent Pepsi (pyszny, doskonały na upały, choć dostępny tylko na Malcie). Czy  rękodzieła: koronki, samodziały, a może miód z Gozo (który jest takim miejscowym ekologicznym ogrodem) albo ambrozja, czyli likier z opuncji?

Pokochałam Maltę, choć oczywiście kilkudniowy pobyt, i to w okresie straszliwych upałów, nie mógł przynieść pogłębionej znajomości Malty, a szczególnie jej mieszkańców. Ale widać, że na Malcie sporo się dzieje. Ostatnio dużo się buduje, tylko można spytać, czy budowa wieżowców w Sliemie, albo następnych hoteli z basenami na dachu, to dobry pomysł? Czy te hordy filmowców (tak, tak, Malta ma przemysł filmowy) z najbardziej znanych wytwórni (co najmniej  24 filmy znane na całym świecie były tutaj kręcone, m. in. „Gladiator”, „Troja”, „Hrabia Monte Christo”), bądź coraz większe rzesze turystów nie zadepczą tego, co stanowiło urok tych spokojnych wysp. Coś w nich musi być jednak szczególnego. Czy to mieszkańcy, urodą przypominający Włochów z południa, a mową Arabów? Czy te niezbyt zielone, skaliste, często pokryte pyłem z piasków Sahary ziemie, czy te z trudem wyhodowane oliwki, warzywa i kwiaty, a może opuncje?

Jacy są teraz Maltańczycy?

Wiadomo na pewno ze statystyk, że kochają samochody (każda rodzina ma ich kilka), a wiele z nich to odpucowane bardzo stare samochody kultowych marek (i to niezbyt zużyte). Ludność Malty jest od dawna bardzo religijna, podobno 98% jest katolikami. I to nie tylko formalnie, tutaj każdy kąt mówi o ich przywiązaniu do religii, a Matkę Boską i św. Pawła kochają szczególnie. To właśnie jakoby św. Paweł sprawił, że Malta stała się krajem katolickim. Tutaj co druga uliczka jest poświęcona jakiemuś świętemu patronowi, i na każdej kamieniczce obok kołatki jest wizerunek świętego czy nawet kapliczka. Uwielbiają wszelkie święta religijne, a na wyprawę do kościoła udają się najlepszymi samochodami. Choćby kościół był o rzut beretem, a kościołów jest tam bardzo dużo. I są otwarte!  Maltańczycy są na pewno spokojniejsi od Sycylijczyków, ale jak oni kochają swoje duże rodziny, tak mówią Polacy (a jest ich tu całkiem sporo), którzy mieszkają na Malcie wraz ze swoimi rodzinami od lat. Mówią, że żyje się tu spokojnie, dobrze, i prosto. Czują się tu bezpiecznie, choć zapewne majątków nie zbiją. Nie jest to miejsce, w które przyjeżdża się na sezon, żeby zarobić sporo pieniędzy i przywieźć je do siebie, ale jest to miejsce w którym chce się żyć, jeśli ktoś tęskni za takim niespiesznym życiem.

Właściwie nie jestem wcale pewna, czy spotkałam w czasie krótkiego pobytu jakichś rodowitych Maltańczyków, i ilu ich było. Wśród obsługi hotelu było wielu Filipińczyków, były Ukrainki i Polki. Zawsze mili sprzedawcy ze sklepiku na rogu, w którym codziennie kupowałam wodę mineralną , a czasem Kinnie, nie byli miejscowi. Ale tutaj szukali lepszego życia niż w swoim kraju, i tu chyba znaleźli przyjazne miejsce.

Z tej tygodniowej wycieczki na Maltę wróciłam bardzo zadowolona; narzekać mogę jedynie na upał. A teraz zagadka: pod koniec pobytu okazało się z przypadkowej rozmowy, że w wycieczce uczestniczy pewien znany polski pisarz. Osoba dość tajemnicza, bo dowiedziałam się niewiele ponad to, że słowem – kluczem może być  „mucha”. A zatem – kim był ten pisarz?

Małgorzata Jacórzyńska-Śmigiera

23.07.2021

Fotografie:

Błękitna Laguna na Comino

Plaża w Błękitnej Lagunie

Charakterystyczne zamknięte balkony

Statek wycieczkowy przy Comino

Każdy skrawek skalistego brzegu może być plażą

Jachty w Grand Harbour

Błękitna Laguna na Comino 10660

Valletta – Grand Harbour

Dawne magazyny kupieckie

Ślady brytyjskie w Valletcie

Kolorowe łodzie „luzzu”

„Czarna Perła” tu znalazła przystań

Kościółek św. Anny na Gozo

 

Planowanie tras + mucha uwięziona

Mapy i trasy – Taki tytuł nadał mój nieżyjący już mąż działowi swoich dokumentów w komputerze, przeznaczonemu na materiały związane z geografią i historią swoich rodzinnych stron, dziś znajdujących się na terytorium Ukrainy. Są to rozległe obszary, niejednorodne pod względem geograficznym i tylko chichotowi historii zawdzięczam, że odruchowo chciałam posłużyć się tym tytułem dla opisu mojego mieszkania. Zmieniam go więc na “planowanie tras”, żeby nie kłuł tak bardzo w oczy, bowiem osoba słabo chodząca, tak jak ja, poruszająca się po swoim mieszkaniu z pomocą chodzika musi planować trasy, podobnie jak ktoś, kto wybiera się w daleką podróż na Kresy.

Zadanie to, które sobie codziennie narzucam,  jest o tyle trudne, że niejednokrotnie nie  starcza mi siły na pokonanie całej zaplanowanej drogi i muszę  ją przerwać, by odpocząć, zanim ponownie w nią ruszę. Ale wówczas może się okazać, że istnieje potrzeba odwiedzenia nowych rejonów mieszkania, zabrania lub odłożenia czegoś na miejsce i wówczas zaplanowana trasa wymaga korekty. A także planowania kolejnej na czas, gdy będę już wypoczęta.

Przykładowo wstając rano z łóżka, planuję pójście do łazienki, a potem do kuchni, aby zrobić sobie kawę. Nie mogę zapomnieć o tym, aby zabrać butelkę na wodę, którą napełnię w kuchni i wracając z kawą, przynieść dodatkową szklankę. Nagle okazuje się, że moje kolano (biodro, kręgosłup, łokieć, bark – stała zmienna X)  traci moc utrzymania się w pozycji niezmiennej, a cóż dopiero mówiąc zmiennej, koniecznej przy chodzeniu, wobec czego powstaje problem konieczności skrócenia trasy i zmiany planów. Co jest więc najważniejsze? Łazienka czy kawa? Może się okazać, że nie to jest pilniejsze, czego domaga się organizm, a to, co pozwala szybciej usiąść i odciążyć (kolano, biodro, kręgosłup, łokieć, bark). Kuchnia jest bliżej, więc najpierw robię kawę, odkładając na potem wizytę w łazience choć czuję się niekomfortowo nalewając wodę do czajnika.

Inny przykład: gotuję sobie obiad; w planach mam wywar z włoszczyzny na trzy kolejne zupy w następnych dniach. Wiem, że na kuchennym stołku jednorazowo wysiedzę dziewięć minut na początku dnia, 2-3 minuty pod jego koniec, gdy przestają już działać (i tak za słabe) środki przeciwbólowe. Muszę więc przerwać  obieranie warzyw na co najmniej pół godziny leżenia na łóżku, zanim będę mogła dalej pracować nad obiadem. Planowanie w dniach gotowania (1 na 3, a w upałach, jako że mniej jem, 1 na 5) wymaga rozpoczęcia prac około 9 rano i rozłożenie go na 2-3 etapy w przypadku wywaru do zup, a nawet do 7 w przypadku całego dwudaniowego obiadu (bez deseru). Przy okazji każdej “wycieczki” do kuchni muszę zabierać brudne naczynia czy śmiecie lub inne rzeczy z pokoju do kuchni, inne zaś przy okazji wędrówki do łazienki. W ten sposób mam zupę ugotowaną na ok 14-tą, a cały obiad na 16-tą. W kolejne dni tylko wywar przygrzewam w mikrofali lub zaprawiam na kuchni koncentratem pomidorowym, przecierem ogórkowym lub zakwasem barszczu. 

Czasami muszę udać się do pokoju z komputerem stacjonarnym dla dokonania przelewu, zmierzenia ciśnienia, poziomu cukru lub przygotowania tabletek na kolejny tydzień. Rano wytrzymuję na krześle do komputera kilkanaście minut. Zazwyczaj wystarcza to do załatwienia spraw bankowych, nie wystarcza jednak np, do pisania i poprawiania odcinków bloga, odpisywania na pisemka urzędowe, którymi biurokracja nas zasypuje z uporem godnym lepszej sprawy, wywiązanie się z tego wyzwania wymaga czasem kilku dni. Dopomaga mi program tłumaczący mowę na pismo, którym mogę się posługiwać leżąc w łóżku, niestety, program ma bardzo mały zasób słów, więc wymaga dużej liczby poprawek – wykonywanych już przy komputerze stacjonarnym z uwagi na to, że tablet ma zbyt małe litery i wprowadzanie poprawek np w środku wyrazu jest niemożliwe, podobnie jak polskich liter z ą,ę, ś, ż itp.

W międzyczasie muszę udać się do łazienki, a przy okazji każdego pobytu tam, wykonuję starannie zaplanowane inne czynności higieniczne. Gdzieś około 12 w południe jestem zasadzie umyta z grubsza, jak za PRL-u, nad umywalką. Prysznic i inne dokładniejsze mycie odbywa się już z udziałem pani, która raz w tygodniu przychodzi mi w tej czynności pomóc i zabezpieczyć przed wypadkiem.

Wycieczki do łazienki, szczególnie w nocy, są podstawą dziwnych czynności wykonywanych wbrew mojej woli przez mój, jakby nie było, mózg. Podkreślam to, bowiem nie wierzę w istnienie duszy poza mózgiem. Nie podoba mi się to, co on wyczynia i wcale nie chcę go słuchać, ale niestety muszę; w nocy nie lubię się wybudzać, więc muszę być posłuszna jego dziwacznym sugestiom, wymamrotać kilka nazw, żeby mi pozwolił iść swoją drogą z powrotem do łóżka. Jakie to są nazwy? Niepotrzebne w każdym razie.Nazwiska, daty, liczby, numeru konta i pinów.

Wstając w nocy do łazienki jestem na wpół przytomna, muszę pamiętać jednak o tym, żeby przed wstaniem chwilę posiedzieć, co pozwoli uniknąć zawrotów głowy, skutkujących przewróceniem się po drodze. Potem ruszam w trasę. Zerkam na mój chodzik, czy nie ma tam jakiegoś naczynia do odstawienia w kuchni, która jest po drodze, i człapię dalej. Nie zapalam światła, ponieważ trudno mi sięgać do wyłączników, a blask dobiegający z ulicy i parkingu jest wystarczający dla orientacji w przestrzeni mojego mieszkania. Kiedy wydaje mi się, że bez wybudzenia się ogarnęłam wszystko, w połowie drogi do łazienki dopada mnie PRZYMUS. Jest dziwny niewytłumaczalne i przy tym okrutny. Ni stąd, ni zowąd, zaczynam przypominać sobie różne rzeczy, z których przypomnieniem miałam problem w ciągu dnia lub ostatnich dni. Tydzień temu usiłowałam przypomnieć sobie nazwisko koleżanki ze szkoły podstawowej, i nie przypomniałam sobie, dopiero w czasie nocnej podróży do łazienki wyskoczyło mi ni stąd ni zowąd, jak diabeł z pudełka.Przy okazji pojawiły się dwa piny i kod do drzwi wejściowych bloku, który z racji tego że nie wychodzę z mieszkania, jest całkowicie niepotrzebny. Potem już poszło! Nazwiska kilku dziennikarzy z telewizji, data przewrotu majowego w międzywojniu, stabilizująca te informacje data  bitwy pod Grunwaldem – wcale ich nie szukałam. Wraz z wychodzeniem z łazienki zanika potrzeba przypomnień i powrotu do danych, z których przypomnieniem się miało kiedyś problem, za to zapomniałam odstawić brudnych naczyń do kuchni. Zastanawiam się, skąd to się bierze. Z lektur wiem, że za wspomnienia odpowiada hipokamp, ale co go uruchamia akurat wtedy? Czy mój buntowniczy mózg usiłuje udowodnić wszem i wobec, że jeszcze daje sobie radę (choć z trudem)? Nie wierzę, że to siła wyższa mi podpowiada, kiedy moje panowanie nad sobą jest ograniczone.

Wczoraj całe przedpołudnie męczyła mnie mucha. Latała dookoła mnie, siadała na moim ciele,szafce, linkach do wstawania, szczególnie w miejscu, gdzie owijałam je sobie wokół dłoni. Młoda, niesforna, nieokiełznana. Na stojącej na podłodze obok łóżka lampie mam zawieszki, gdzie znajdują się różne potrzebne mi przedmioty, dające się powiesić, a między nimi muchobijka czy muchołapka. Mucha latała niezależnie od tego, czy światło było zapalone czy zgaszone, choć cały czas płynęła poświata od włączonego telewizora z TVN24, z programem “Szkło kontaktowe”, który jest moją starczą “Dobranocką”. Dzięki niemu nie omija mnie nic w polityce, co daje się satyrycznie skomentować i pozostać w przekonaniu iż na świecie nie dzieje się nic złego, tylko bywa śmiesznie. Po nim już tylko połykam proszki i idę spać. Mucha nie dałaby mi zasnąć, a spryciara latała i siadała tylko wtedy, gdy nie miałam w ręku muchobijki. W międzyczasie nalałam do szklanki wodę zaprawioną listkiem mięty z mojego balkonu. Wodą popiłam lekarstwa, a do pustej szklanki wleciała mucha i z zapałem łaziła po jej ściankach. Przykryłam szklankę małą plastikową tacką, którą miałam pod ręką, i odwróciłam zestaw do góry nogami, tak że szklanka stała na tacce. Mucha została uwięziona, a ja zgasiłam telewizor i światło, układając się do snu. Źle spałam tej nocy, ciągle nie mogłam zapomnieć o musze, która od czasu do czasu.brzęczała w szklance. Rano mucha była już bardzo słaba. Umościła się we wgłębieniu powstałym wskutek doklejenia uszka do szklanki, ale spadała stamtąd i miała trudności z podniesieniem się. Wiedziałam, że o niej nie zapomnę, więc musiałam ją uwolnić, żeby dalej się nie męczyć, i żeby jej nie torturować. Odwróciłam  szklankę przykrytą tacką, otworzyłam drzwi balkonowe i odsunęłam zasłony, po czym wstawiłam szklankę przykrytą tacką do koszyczka, który mam przy swoim chodziku. Powstał problem: tacka była znacznie szersza niż brzeg koszyczka, problem więc był z jej przyciśnięciem i zachowaniem szczelności zestawu. Przez to poruszałam się opierając jedną ręką na chodziku, co powodowało dodatkową niestabilność całości układu mojego i muchy. Udało mi się jednak bezkolizyjnie dotrzeć do drzwi balkonowych, ale z powodu schodka nie mogłam wyjść na balkon z tą muchą. Musiałam więc zdać się na los szczęścia i odkryć tackę licząc na to, że torturowana przeze mnie całą noc mucha będzie szybko uciekać, co się potwierdziło; frunęła, jakby ktoś w nią dmuchnął z całej siły. 

Powiecie zapewne, że mój umysł zaczyna błądzić przywiązując się do stereotypu cierpień przyrody, spowodowanych przez człowieka, podczas gdy mucha musiała zaznać przemocy  tyle tylko, że otrzymała tymczasową więzienną celę w szklance i że był to tylko przypadek jednostkowy. 

Ale może cała noc dla muchy jest odpowiednikiem miesięcy więzienia dla człowieka? Ile żyje mucha? Kilka dni, tygodni? Odpowiadać to może ilu miesiącom więzienia człowieka? Nigdy wcześniej tak nie myślałam o drobnych sprawach. Kiedy czytałam o buddystach, zamiatających miotełką ziemią przed sobą, żeby nie zadeptać robaczka, uważałam to za zabawne. Nagle zmieniłam zdanie. Czy dlatego że mam dużo czasu i mało bodźców, czy może z tego powodu, że starość skłania do innego patrzenia na świat i jego wydarzenia oraz na ich hierarchię? A może powodem było moje indywidualne sprawstwo w dyktowaniu losu innej żywej istocie, co rodzi poczucie odpowiedzialności? Nie mam zielonego pojęcia.

Pisząc ten odcinek zdają sobie sprawę, że odlatuję, jak ta mucha od więzienia, ja od rzeczywistości, a może właśnie przeciwnie, zanurzam się w niej zbyt głęboko? Kto wie?

To, co się do mnie zbliża, może wymagać nowych umiejętności, nikt tego nie wie, ale działa jakiś automatyczny system nauczek, wskazówek i odniesień – jak może wydawać się niektórym wierzącym w Boga, i niewierzącym w porywach też.

Raz maleńki Tadeuszek
Napchał do flaszeczki muszek
A nie chcąc ich morzyć głodem
Dodał chleba z miodem…

Tak mój ojciec, Tadeusz, żartobliwie cytował wierszyk, kiedy ja byłam jeszcze bardzo mała, a on zainteresowany dziećmi i chciało mu się dawać im jakieś wskazówki moralne (zresztą ograniczone do kilku stereotypów). Dziecinnieję na starość zapewne. Ja uwięziona mucha.