Gadzi mózg

Człowieczy mózg przypomina cebulę – nie kształtem, a warstwowością – kolejne warstwy narastają na najbardziej prymitywne części, pokrywają je zostawiając jednak miejsce na nowe narośla – tak przynajmniej zrozumiałam stosowne rysunki. Dlatego też uwalnia się czasem z tych najstarszych warstw cebuli mózgowej coś, co mogłoby być emocjami stworzeń pierwotnych, a w każdym razie pierwotniejszych niż ja i moi przodkowie, być może. Nie wiem czy gady odczuwały intensywnie emocje; nie sądzę, ponieważ są zwierzętami zimnokrwistymi i dużo czasu zabiera im doprowadzenie się do stanu, w którym mogą podejmować jakąkolwiek aktywność. Ale może jakieś gady w trakcie procesu przekształcania w coś bardziej skomplikowanego pozostając gadami doznawały przyrostów niejednolitych i nieidentycznych, zanim się ustaliły i skostniały, kto wie?

Dlatego też uważam że gady odczuwają zimno/ciepło, senność/aktywność, potrzebę/brak. Nie jest jednak tak, że uczucia schowane w najgłębszych pokładach mózgu są letnie i miałkie. Tak może być i z potrzebą/brakiem wysublimowanymi w ognistej alchemicznej wrażliwości sennych kamieni filozoficznych, przeniesionych dalej i wyżej w hierarchii rozwoju. Dlaczego więc sądzę, że uczucia z mojego snu pochodzą z najstarszych części mózgu? Niekoniecznie gadziego, może na przykład stworzenia narodzonego w powulkanicznym jeziorze. Dlatego, że jako człowiek nigdy nie doznawałam ich w podobnie silnym natężeniu, a w każdym razie w wyniku jakichś rzeczywistych wydarzeń.

Kiedyś we śnie odczułam silne uniesienie, którego do dziś nie potrafię nazwać, zapewne można by zaliczyć go do  grupy uczuć religijnych, choć nie miało nic wspólnego ani z religią, ani  ze znanymi uczuciami miłości, nienawiści czy pragnienia. Ostatnio sytuacja powtórzyła się, z tym, że uczucie należało do zupełnie innej kategorii. Nie było gadzim pojmowaniem siły wyższej i jej kultu (jeśli gady cokolwiek takiego znają, choć psy już zapewne tak), było tęsknotą za czymś, czego jeszcze nie doznaliśmy gadami będąc, ale przeczuwając wzniesienie się na wyższy stopień skomplikowania, z może przyrośniętymi kolejnymi warstwami mózgowej cebuli. Było przeczuciem, że mamy możliwości przewidziane przez to coś, czy kogoś, kto steruje przyrostami cebuli i robi miejsce na następne jej warstwy pod twardym i nierozciągliwym kamieniem czaszki.

Kilkadziesiąt lat temu odczułam cień podobnej emocji związanej z pewną osobą. Z osobą tą dawno już nie mam kontaktu, a emocja w skali jeden do 10 sytuowała się na pozycji mniej więcej siódmej ale pamiętam ją doskonale z uwagi na inne uboczne okoliczności. Tymczasem ubiegłej nocy miałam sen w którym ta osoba wystąpiła w sytuacji zupełnie odmiennej od rzeczywistej i nieprawdopodobnej. 

Był to sen z gatunku tzw. post apo niewielkiego natężenia. Ów świat alternatywny był ubogi i siermiężny i zupełnie nieprawdziwy. Moi znajomi, a wśród nich ta osoba, pozakładali kolejne rodziny, mieli stadko kolejnych dzieci, gnieździli się wszyscy na kupie w malutkim mieszkanku w popeerelowskim bloku. I oni i ja byliśmy wszyscy ubogo i niechlujnie ubrani, zmarznięci, wobec siebie niechętni i niechęć tę okazujący. Ja odszukałam ich i przyszłam do ich mieszkania, ponieważ we śnie prowadzili sklepik za osiedlem, w starym baraku stojącym wśród piasków, które kiedyś były dobrze utrzymanymi trawnikami zalążków parku (ale park ten nigdy nie wyrósł bowiem drzewa i krzewy uschły). Potrzebowałam coś z tego nędznego i odległego sklepu, równie zwyczajnego i siermiężnego jak rzeczy, które kupowano w tamtych czasach. Tu mała dygresja:

Najlepiej pamiętam gromadzenie uszczelek w starej buteleczce po lekarstwie zawsze potrzebnych w dużej ilości: do kranów, do butli gazowych, do termosów, do syfonów na naboje, czerwonych lub czarnych, gumowych lub twardszych z tworzywa o niewielkiej różnicy średnic. Pamiętam też pierwsze butelki plastikowe, w których zaczęto sprzedawać olej i to, że z dużym trudem myłam je, bowiem o wiele lepiej nadawały się do zabierania napoju do torby niż ciężkie butelki szklane. Był to więc czas początków pojawienia się tej kategorii śmieci, które stanowią dziś globalny problem, kiedy wymiana uszczelki wystarczała do przedłużenia życia armatury a wymycie butelki plastikowej pozwoliło uwolnić wagę dźwiganego przez kobiety codziennego wyposażenia do pracy (nikt wówczas w biurach nie oferował kawy czy herbaty, nie było mikrofali do podgrzania potraw ani kateringu – nosiło się picie i kanapki).

Jednakże uczucie, które w związku z tym doznałam we śnie, dziwne, nie na miejscu i nieprawdopodobne było tak silne i od wielu lat nie odczuwane; nie sądziłam że w ogóle można taką błahą emocję odczuć tak porażająco i całościowo; mogę to wytłumaczyć jedynie faktem, że była głęboko ukryta i wydostając się na wierzch poprzez tarcie o inne warstwy mózgowej cebuli rozgrzała się, mimo że nie byłam gadzia od dawna.

Od dawna zastanawiałam się, co może powodować pojawienie się doznań nie związanych z obrazami oglądanymi w realu lub we śnie, doszłam do wniosku że to uczucie palącego braku pozornie niezwiązanego doznaną w danej chwili rzeczywistością, braku który można nazwać od imienia  patronki jego – Lilithowym. Zrozumiałam, że wiąże się to uczuciem ubóstwa, które w tamtych latach, za PRL, za którą nie wypada wzdychać było dominujące, przywołało jednak te lata, kiedy była młoda i sprawna, mogłam wiele zrobić i panować nad znacznie większą liczbę zdarzeń niż dzisiaj czasach rzekomej wolności, antropocenu i powszechnego wyrzutu sumienia. Mój gadzi mózg cofnął mnie do czasów przed…  Właśnie, ostatni rzut oka na świat który zostawian.

Odpowiedzialność kobiet

Pewna moja znajoma, pani około pięćdziesiątki, napisała:

“Uwaga – będzie ostro. Uważam, że każda kobieta popierająca PiS musi być bezdennie głupia. Ja rozumiem, że kobiety w wieku powyżej 60 lat zioną zawiścią w stosunku do kobiet w wieku „rozrodczym” bo są za stare na zajście w ciążę dlatego popierają PiS i czarną mafię kościelną ale kobiety młode, które mogą zajść w ciążę która może zakończyć się urodzeniem dziecka bez głowy, które dobrowolnie oddają swoją macicę w władanie starym obleśnym dziadom (np. Kaczyński, Terlecki), gnojom którzy wykorzystają nieletnie dziewczyny (były marszałek Sejmu)… Jak nazwać takie kobiety? Gardzę takimi kobietami… “

Przeraża mnie ta mentalność nastolatki, ten brak refleksji i to podpieranie pretensji do świata powtarzanymi bezmyślnie bzdurami o zależności wieku od zazdrości o młodość(???) i urodę, to spłycanie wszystkiego, sprowadzanie spraw poważnych do głupawego banału. Łatwo gardzić kimś, o czyich doświadczeniach nic się nie wie i o kim z wyżyn własnego konta na FB można nie myśleć, chłonąc ostatnie porywy własnej młodości.

Dlatego opowiem o doświadczeniu mojej rówieśniczki, koleżanki z którą kiedyś razem pracowałam, niesympatycznej osoby, niezbyt lubianej. Treścią mojej opowieści, jej morałem właściwie jest relacja (ponadczasowa) o tym, jak bardzo można utonąć w poczuciu winy. Jeśli wie się o tym, co kobieta ta i inne jej podobne przeżyły, trudno zdobyć się na pogardę. Po prostu nie przystoi myślącej kobiecie, siostrze w strapieniach.

Jakkolwiek była niesympatyczna i nielubiana, pomagała koleżankom z pracy udzielając pożyczek z kasy zapomogowej w razie konieczności dokonania tzw w PRL “skrobanki”. Środki antykoncepcyjne wówczas nie istniały, a choć aborcja była prawnie dopuszczalna, skierowaniu do szpitala na zabieg towarzyszyło coś w rodzaju dochodzenia (komisja trzyosobowa z czynnikiem społecznym) a szpitale już wówczas manewrowały kolejkami w ten sposób, że po doczekaniu się na wyznaczenie terminu, sprawa najczęściej była już bezprzedmiotowa. Dlatego potrzebna była zaufana koleżanka zarządzająca zakładową kasą zapomogowo-pożyczkową. I czasem kilka remontów mieszkania w niedługim okresie czasu.

Ela (to nie jest jej prawdziwe imię) dostała pierwszej miesiączki w wieku 11 lat w stołówce domu wczasowego, gdzie wyjechały z matką na dwutygodniowe wczasy. Kąpała się w jeziorze, a potem w mokrym kostiumie boso weszła na obiad nie zauważając, że zostawiła na lastrykowej podłodze czerwone ślady. Nikt jej nie uprzedził, że coś takiego może zajść i z czego to się bierze, więc bardzo się przeraziła i myślała, że umrze ze wstydu. Wszyscy na nią patrzyli z niesmakiem, a pani sprzątaczka przyleciała zaraz z mokrą szmatą, owiniętą wokół szczotki, mrucząc pod nosem: “niby miastowe a wstydu nie mają!”

Matka dołożyła swoje trzy grosze, ale od tamtej pory zaczęła traktować córkę trochę poważniej. Wszak była już kobietą, więc należało udzielić jej pakietu przestróg i pouczeń koniecznych dorosłej kobiecie. Z innych źródeł Ela też czerpała wiedzę, niestety jednak czasem zamiast wyjaśnień dostawała nowe zagadki.

Uznając jej dorosłość matka rozpoczęła dzielenie się wiadomościami związanymi z rodzeniem dzieci, przy czym problemy poczęcia, seksu i przyjemności zostawiała z boku. Eksponowała odpowiedzialność i obowiązki. Mimo to informacje były tak frapujące, że dziewczyna chłonęła je całą sobą.

Dowiedziała się więc, za jak wiele rzeczy odpowiada dorosła kobieta. To, że już może urodzić, wcale nie oznacza przyzwolenia na brak powagi w traktowaniu rzeczy. Żadna miłość i inne bzdury nie są ważne.

 – Kiedy ty myślisz o randkach i innych fiu-bździu, życie szykuje ci przeszkody i zagadki do rozwiązania, od których zależy twój los. Słuchaj więc uważnie. Znasz naszego kuzyna, Mariana? Pewnie nie wiesz, że urodził się obojnakiem. To taki ktoś, o kim nie wiadomo, czy jest kobietą czy mężczyzną. Nie ochrzczono go dlatego i przez pierwsze dwa czy trzy lata życia ubierano na zmianę: raz w sukienki raz w spodenki. Potem rodzice zdecydowali, że zostanie chłopcem, w szpitalu zrobiono mu operację, a kiedy dorósł i okazało się, że pod innym względem jest kaleką, ożenił się z porządną dziewczyną, ale też kaleką, tyle, że on był głuchy, a ona kulawa. Jednak oboje nie byli głupi, żyli sobie spokojnie, pokończyli szkoły i mieli dwoje dzieci, zupełnie normalnych, a nawet, powiedziałabym, przemądrzałych. Syn wyjechał za granicę i nawet jakąś książkę napisał po angielsku od początku do końca. Córka została aktorką, ale za cicho śpiewała i nie zrobiła kariery. No więc mieli mnóstwo szczęścia ci rodzice Mariana.

Dlaczego mieli szczęście? To u nich, te kalectwa, to było rodzinne. Dziadek Mariana, brat twojego dziadka miał trzy żony i z każdej po kilkoro dzieci. To był taki szaławiła, wprowadzał nowe władze w Polsce po wojnie. Komunista znaczy się. Pierwsze dwie żony były starsze, tak koło trzydziestki, bo brat dziadka lubił starsze kobiety. Nie za stare, ale takie średnie. Ale dzieci były pół na pół – jedna zwykłe, inne upośledzone umysłowo. Brat dziadka dowiedział się od jakiegoś lekarza, że stare kobiety mogą częściej rodzić dzieci niedorozwinięte, więc trzecią żonę wziął młodą, czternastoletnią. To była matka Mariana.

– No to… nie kobieta była winna….

– Nie masz racji – powiedziała matka. – Kobieta jest odpowiedzialna za to, kogo wybierze na ojca swoich dzieci.

Ta świadomość zniszczyła moją koleżankę, gdy przyszło jej urodzić jedno dziecko niepełnosprawne, a drugą ciążę przerwać. Zakochała się w niewłaściwym człowieku. dlatego ma na sumieniu dwa życia, a na plecach niesie do końca garb winy i obowiązku. Jest morderczynią. Rozgrzeszyć mógłby ją tylko biskup, bo zwykły ksiądz nie ma uprawnienia. Nie może przystępować do sakramentów i musi odpowiadać dlaczego, kiedy ją pytają.

Zaniedbana, zła, trudna do wytrzymania, ze szczętem nieszczęśliwa. Wszystko daje swojemu dziecku, ale nigdy nie mogąca sprawić, żeby było szczęśliwe. Mąż odszedł i dostał rozwód z jej winy bo nie chciała z nim współżyć.

Ale to były inne czasy – nie było badań prenatalnych, wiedzy o dziedziczeniu i genach, omówień problemów w prasie czy książkach, nie było też internetu. Nie było środków antykoncepcyjnych poza szmatką nasączoną octem – po. Nie było osób niepełnosprawnych, tylko kaleki – ale kobiety i tak zawsze były winne. I – jak dziś wspomniana moja znajoma z FB – wieszają psy na innych kobietach. Także za to, że nie umieją utrzymać przy sobie mężów. I że są niesympatyczne.

Wstąpił do piekieł, po drodze mu było…

Kiedy będąc małą dziewczynką uczęszczałam na lekcje religii, krótko po wojnie  odbywające się jeszcze w szkole – zanim ustrój usunął je z niej na wiele lat – pełna złości i nienawiści do złej katechetki, karcącej dzieci drewnianą linijką po wierzchu dłoni (nie po spodzie, jak pokazują nieraz w filmach!), w odruchu dziecięcej złości i chęci bluźnierstwa (ale niezbyt groźnego, nie takiego, żeby nie można się było potem z niego wykręcić), tak recytowałam wyznanie wiary – uzupełnione o moje prywatne szyderstwo.

Nie wiedziałam, że przyjdzie mi za to teraz odpokutować.

Istotnie, piekło przychodzi zazwyczaj “po drodze.

Ale zacznę od początku. Korzystając z tego, że w erze zdalnych porad lekarskich nie trzeba wybierać się tam na własnych, mało sprawnych nogach, odświeżyłam w poradni przeciwbólowej pewnego szpitala swój zapis sprzed kilku lat. Testowałam wówczas jeden zestaw leków przeciwbólowych, który nie przyniósł żadnego rezultatu, chociaż wiązał się z uciążliwymi dojazdami i długim oczekiwaniem na korytarzu i wreszcie, wskutek niemożliwości dojazdu i długiego przebywania w pozycji siedzącej, zaniechałam tych wizyt. Teraz postanowiłam do nich powrócić, zwłaszcza, że ból coraz bardziej przeszkadzał mi w codziennym życiu, a używane  leki powodowały inne dolegliwości. Najbardziej jednak zależało mi na jak najdłuższej względnej samodzielności: wstać, umyć się, przebrać, coś ugotować i zjeść. I usiąść do komputera. Pisać. Czytać inaczej niż z wysięgnika nad głową. Spać w kilku innych pozycjach niż “strzałki” na prawym boku. Niewiele. To, że trzy lata nie wyszłam z mieszkania, nie liczy się, mam małe wymagania. Żyje moja głowa – reszta jest na jej służbie i ma jedno zadanie – nie przeszkadzać.

Problemem wizyt w przyszpitalnej przychodni było permanentne rozproszenie ich uczestników. W maleńkiej przestrzeni dwóch pokoików, nie większych niż po 8 m kw, kłębiło się dwoje lekarzy anestezjologów, pielęgniarka, dwoje pacjentów, inne osoby odbierające recepty. Nie wszyscy na wózkach mogli się przecisnąć przez wąskie drzwi. Dwa telefony dzwoniły nieustannie. Młyn, którym moja pani doktor kręciła, nie należąc do najbardziej ogarniętych osób, często wymykał się spod kontroli, zwiększając opóźnienia do jednej lub dwóch godzin. Inną  kwestią było to, że utrudniał to system zapisów – po dwie osoby co 15 minut na lekarza (4 osoby na raz), teoretycznie w parach: jedna miejscowa, jedna spoza Warszawy, a tamte często przysypiały w korytarzu już od rana .

Teraz problem kontaktu z pozoru wydawał się łatwiejszy, ale stał się głównym. Nie można było reagować na to wszystko, co działo się w tle; trudno było przez telefon coś wyjaśnić, gdy lekarz prowadził jednocześnie rozmowę z innym pacjentem, pielęgniarką i kimś jeszcze, a z dźwięków trzeba było się orientować jaka jest akcja. Dodzwoniłam się od lipca kilka razy i udało mi się przetestować trzy zestawy leków – niestety bez działania przeciwbólowego za to z licznymi niemiłymi skutkami ubocznymi. Jeden z zestawów był ten powtórzony sprzed lat.

Przy ostatnim uprzedzono mnie, że lek uzależnia. Odpowiedziałam pani doktor, że nie ma znaczenia w moim wieku, wszak w grę wchodzi zaledwie parę lat wg statystyk. Przyjęła do wiadomości i już rozmawiała z kimś innym. Szpitalny anestezjolog. Jasne. Telefon piknął i miałam zdalną receptę.

Od początku lek nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Bolało jak dawniej (zwłaszcza, że szły deszcze i ochłodzenie), a pojawiały się nieoczekiwane ujemne skutki. Jakieś rozsynchronizowanie oczu, podwójne widzenie umożliwiające czytanie, nawet mimo skrajnego powiększenia obrazu na tablecie, nadmierna senność (przesypiałam większą część dnia), płynowstręt i jadłowstręt. Nawet do wypicia łyka wody musiałam się zmuszać. Jedna z rąk popadała w niekontrolowane drżenie, zwłaszcza wówczas, gdy musiałam się czegoś przytrzymać, by na przykład wstać z łóżka lub zmienić pozycję. I sny. Prawdziwe koszmary, stopniowo zmieniające się  w wizje. Śmiać mi się chciało, że nazwa leku nawiązywała do egzystencji – jakby bez tego wszystkiego życie nie mogło istnieć. Pani doktor poleciła mi zmniejszyć dawkę, bowiem lek nie działał. Samowolnie przestałam go brać gdy totalnie straciłam kontrolę nad sobą..

Początkowe koszmarne sny przerodziły się  w wizje na jawie. Muszę tu zaznaczyć, że jak wszyscy pisarze, mam przyjazne stosunki z własną podświadomością, nie jest w stanie przestraszyć mnie byle co. Tym bardziej, że przez cały czas zdawałam sobie sprawę, że wizje są wytworem mojego mózgu, który zbyt szybko (jak na mój gust) przywykł do serwowanego mu zestawu chemikaliów, ale który szybko – jak wierzyłam – się z nich wyzwoli.

Tymczasem wizje komplikowały się. Były to prawie bez wyjątku twarze. Różne i różnego rodzaju – zaczerpnięte z wielu źródeł. Były więc szkice twarzy starców, sporządzane piórkiem przez jakiegoś średniowiecznego malarza, a właściwie fragmenty twarzy, zdjęcia z prasy, filmów, reprodukcje malarstwa, twarze moich bliskich zmarłych, a nawet jakichś koleżanek ze szkoły podstawowej, dawno zapomnianych. Nie zwracały mojej uwagi oczy tych twarzy, a może ich nie miały. Miały za to usta z wydatnymi wargami i z grymasami wyrażającymi całą gamę dezaprobaty. Mówiły coś bezgłośnie, ale skrzywienie ich ust wystarczało za słowa. Za to ja, czegokolwiek bym nie powiedziała – do nich nie trafiało. Zero reakcji.

To ciekawe, jak wszystkie te postaci potrafiły wybrać z mojego wnętrza pasujące do siebie ostrosłupy, a każdy z nich był moją złą cząstką. Twarze, a właściwie ich wargi upokarzały mnie, udawadniały w swój bezgłośny sposób jaką nikłą i nikczemną jestem istotą, jak bardzo nie zasługuję na dalsze życie, ile krzywd wyrządziłam samym swoim egzystowaniem, nawet bez złych, albo wręcz żadnych zamiarów. To nic, że wszystko było nieprawdopodobne, że jakieś dzieci(nieistniejące) koleżanki(istniejącej) pozamieniałam na pół-taczki pół-ludzi, a potem odpiłowałam tym cyborgom koła, nic to, że wiedziałam, jakie to nieprawdopodobne i nierzeczywiste – ale wywołana emocja, uczucie przygnębienia i głębokiej winy zostawało i osadzało się coraz głębiej.

Prawie nie budziłam się. Nie jadłam, nie piłam; łyk wody nabranej dla zwilżenia ust wypływał kącikiem ust, a ponieważ leżałam stale na prawym, mniej bolącym boku, po tej stronie warg zrobił mi się liszaj, podobnie jak i zaognił się kącik oka od wypływających łez. Przestałam panować nad ciałem ale na szczęście starczyło mi rozsądku, żeby się zabezpieczyć. Pani sprzątająca przychodziła dwa razy w tygodniu i robiła wokół mnie porządek. Dałam jej kartkę z telefonami rodziny, a na pytanie, po co, odpowiedziałam, że jeśli mnie już nie będzie. Naiwnie spytała: przecież sama pani nie da rady wyjść, ale tylko mruknęłam coś – nie miałam siły niczego jej tłumaczyć. 

Najgorsze były dwa dni, kiedy leżałam w pełni przekonana, że powinnam umrzeć aby “wszystko było w porządku na świecie”.

Z tego przekonania wyrzucił mnie (dosłownie) mój syn, który przywiózł nowe łóżko z działającymi elektrycznie sterowanymi podnośnikami w miejsce poprzedniego, wygniecionego z dołami i górami i źle działającą poklejoną plastrem okablowaniem. Zakłębiło się w mieszkaniu, kazali mi sprawdzić czy wszystko działa i już ich nie było. Nie zauważyli chyba, że ze mną coś nie tak.

Na chwilę wymyślone twarze wymazały twarze rzeczywiste. Zrobiłam im zdjęcie telefonem, żeby mieć dowód, kto istnieje i zaczęłam wracać do życia. Najpierw nauczyłam się pić, potem jeść zmiksowane zupy z warzyw, jakie w międzyczasie nie zgniły, powyrzucałam popsute rzeczy z lodówki, powoli robiłam coś koło siebie, kazałam sobie obciąć włosy i spodobałam się sobie po tych postrzyżynach.

Po dwóch dniach zginęły już nie tylko usta pokrzywione w złośliwych grymasach ale i ch właściciele – twarze. Po kolejnych dwóch zniknęły senne koszmary i przestałam śnić, albo sny pamiętać. Z twarzy zeszła opuchlizna, zgoiły się bruzdy od śliny i łez i znowu jestem – jak na moją rzeczywistość – prawie jak nowa.

Przeczytałam do końca książkę i przejrzałam internetowe wydania gazet. W jednej z nich czytałam o podłączaniu osób do respiratorów, dlaczego są w śpiączce farmakologicznej, jak to wygląda ze strony chorego. Zastanowiłam się: A jeśli ci ludzie w śpiączce cierpią, jeśli widzą duchy żywych, zmarłych, a nawet dzieł sztuki, jeśli przeżywają zmasowany atak wszystkich sił na siebie i nie mogą dać znaku życia? Powiedzieć, jak cierpią. Doczekać się śmierci, jak ja miałam przez dwa najgorsze dni?

Pod żadnym pozorem nie chcę być podłączana do takiej maszyny.

Kilka dni wcześniej – 6 października – Mars zbliżył się do Ziemi na minimalną odległość ok. 62 mln km.  Ścisła opozycja Marsa do Słońca wypadała 13 października.

Bez poprawek

(kilka tygodni wcześniej, gdy się wszystko zaczynało)

(Sen 20.09. nad ranem)

Dzisiaj miałam dziwny sen. Znajdowałam się na sali wśród wielu osób w oczekiwaniu na egzamin pisemny na temat, jaki już zapomniałam.  Każda przystępująca do niego osoba miała prawo zabrać ze sobą wyłącznie cztery przedmioty. Jednym z tych przedmiotów był długopis, potem zabrałam jeszcze okulary i dwa inne przedmioty – pamiętam, że piątym przedmiotem, którego nie było mi wolno zabrać, były nożyczki. Wszystkie przedmioty schowałam do kieszeni na biodrze, w sukience (granatowej w białe wielkie grochy, którą kiedyś sobie sama uszyłam; kieszeń była na paczkę papierosów i zapałki, więc byłam zapewne w tym śnie jeszcze młoda i szczupła, skoro, jak pamiętam, zużyłam na nią 1 m 35 cm materiału z przecenionej resztki), a ponieważ nożyczki wystawały mi z tej kieszeni, szłam do drzwi bokiem, tak aby ukryć jej widok przed pozostałymi osobami. 

Kiedy weszłam do sali, w której odbywał się egzamin, dostałam kartkę papieru poliniowaną i ostemplowaną czerwoną pieczęcią. Zaczęłam na kartce tej pisać wypracowanie zawierające wykład starożytnego filozofa (w każdym razie był to szkic wykładu), wygłoszonego przypadkowym osobom, zaczepionym przez niego na ulicy i namówionym do jego wysłuchania .

Pisałam bardzo długo i kiedy wreszcie przestałam, zauważyłam że zapisałam z obydwu stron nie tylko tę kartkę, którą otrzymałam, ale jeszcze drugą. Zastanawiałam się chwilę i sprawdziłam jakie przedmioty są mi urzędowo dostępne, zawieszone w przezroczystej saszetce, przyczepionej do ściany obok stolika..

Zauważyłam, że była to gumka do ścierania i inne drobiazgi; nie było wśród nich nożyczek, ale nożyczki nie przydałyby mi się do niczego, ponieważ papier zapisany był dwustronnie, a zwykła gumka nie ściera długopisu. Chciałam sprawdzić i przeczytać to, co napisałam i ewentualnie poprawić błędy, okazało się jednak, że rękopis jest zupełnie nieczytelny do tego stopnia, że nie byłam w stanie nawet oznaczyć cyframi kolejności stron. Przerażona tym obudziłam się, pytając siebie o sens tego snu. ponieważ odniosłam wrażenie, że mówił o czymś bardzo głębokim i ważnym. Odczuwałam poza tym wstyd, że przystępując do konkursu, nie zachowałem się uczciwie, zabierając nożyczki, jednakże nie byłam w stanie ich wykorzystać; do niczego nie były mi przydatne, były jednak ważne, ponieważ jest za ich sprawą zapamiętałam towarzyszące mi uczucie zażenowania, podobne do wyrzutów sumienia. Zastanawiając się dalej nad przekazem tego snu doszłam do przekonania, że ważny jest też temat tego wypracowania, dlaczego był to akurat wykład filozofa i akurat dla przypadkowych osób. 

Podejrzewam, że dlatego, iż myślałam wczoraj o cytacie przeczytanym w Internecie i doszłam do wniosku że niemiecki filozof, którego nazwisko brzmi bardzo dostojnie, a z którym nie miałam okazji się zapoznać, bredził równie spiskowo, jak moi niektórzy znajomi na Facebooku. Ważny też był krąg słuchaczy filozofa, którego wykład był tematem mojego wypracowania i fakt, że nie dałam rady go zmienić świadczący, że tekst wysłany w świat, już nie może zostać poddany korekcie. To, co wyszło spod pióra i z mojej głowy, zostanie już na zawsze nie do poprawienia, tak więc niedozwolone nożyczki i dozwolona gumka do niczego się nie przydadzą, choć pozostają mi wyrzuty sumienia, że postąpiłam nieuczciwie.

Pozostałoby mi na tym zakończyć opis snu – odwołaniem do cytatu owego filozofa, z którym zapoznałam się dzięki Facebookowi, a który zamieściłam w poprzednim odcinku.

Jednak nie, to jeszcze nie koniec moich rozważań. Pomyślałam, że mój sen może mieć związek z tym, że dziś Facebook przypomniał mi odcinek “Babci ezoterycznej”, w którym opowiadałam o ulicy Marszałkowskiej w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Ten opis stał się fragmentem drugiej części mojej powieści “Sierotka”. Przypomnienie mi tego wspomnienia, opublikowanego jeszcze w “Tarace”, nasunęło mi jednocześnie refleksję, że część druga książki jest napisana i zawiera sporą partię tekstu, mianowicie około 100 stron zormalizowanych; szkoda, żeby taka partia tekstu przepadła. Ciągle jednak mam trudności z powrotem do pisania dłuższych tekstów i skończenie drugiego tomu stanowiłby wyzwanie, które mnie przerasta psychicznie i fizycznie. Psychiczne trudności wynikają ze zbyt małej odległości czasowej od zamierzonego okresu, w którym stopniowo moja kariera życiowa zmierzała ku końcowi, fizyczne z niemożliwości siedzenia na krześle czy fotelu dłużej niż 13 minut z powodu przeszywającego, ostrego bólu kręgosłupa, a nawet tekst dyktowany w programie głosowym wymaga siedzenia przy klawiaturze i poprawiania o wiele obszerniejszego, niż normalny, wpisywany ręcznie.

 Jednak gotowy fragment (początek) drugiego tomu powieści jest zbyt duży, aby zamieścić go, jako odcinek aktualnie prowadzonego mojego bloga, wpadł mi więc do głowy pomysł aby dołączyć tę część do tekstów udostępnionych bezpłatnie na witrynie autorskiej Kasia Urbanowicz@pl. 

Astronomicznie i astrologicznie jest to czas bardzo trudny. przełomowy, czas wykluwania się nowych plam na Słońcu, przebiegunowania Ziemi i niekorzystnych układów planet pokoleniowych. Moje osobiste przeczucia (którym staram się nie dawać nadmiernego przystępu) wirują jak nakręcone udzielając odpowiedzi dziwacznych i niezrozumiałych jak plamy na Słońcu i jak kolejne sny – coraz mniej zrozumiałe ale z coraz większym ładunkiem symbolicznym.

https://wyborcza.pl/7,75400,26316851,nasa-rozpoczal-sie-25-cykl-na-sloncu-odwraca-sie-wieloletni.html

Kopanie piwnicy – sen 21.09 g. 5,13

Kopiemy ze zmarłym mężem piwnicę i ja dostaję tytuł inżyniera haremu. Jest to przedsięwzięcie typu kulturalnego (czymkolwiek by było), ale bardzo dziwnego. Piwnica ta ma ładne, głębokie brzegi, jest przynajmniej trzy metry głęboka i zawiera wydzieloną przestrzeń, w której ma znajdować się winda albo inne inne urządzenie do wyjścia z wykopu. Raptem na budowie pojawiają się Chińczycy i zaczynają tę piwnicę poszerzać; dokładają nowe bloki obmurowania i przyczepiają je w bezładzie i pośpiechu. Wszędzie jest pełno gliny i błota a piwnica, początkowo zaprojektowana według prawideł sztuki, zaczyna mieć coraz bardziej nieregularne kształty. Chińczycy na budowie ciągle się zmieniają ale mąż nagle mi znika i nie mam już z kim się porozumieć, jak to wszystko naprawić. Jednocześnie z góry spadają kamienie oraz z rzuca się także w dużej ilości mokrą zaprawę budowlaną,

Nie wiem jak wyjść z tej piwnicy, a poza tym stoję już na ostrej grzędzie, utworzonej pośród stale pogłębiających się miejsc bez możliwości zmiany miejsca.Dookoła mnie oprócz Chińczyków pojawiają się na budowie jacyś Europejczycy, ale trudno z nimi porozmawiać, bo nie znam języka. Jeden z nich ma twarz całą zaklejoną gliną i tylko otwarte usta; proszę go o to, żeby pomógł mi jakoś wyjść, ale on twierdzi tymi zabłoconymi wargami i różowym językiem, że jest to niemożliwe, bowiem nic nie widzi i nie ma zielonego pojęcia o moim położeniu, chociaż oczy ma otwarte.

Potem Europejczycy znikają i znowu chodzą sami Chińczycy, z którymi nie wiem jak się porozumieć, po czym na zmianę znowu pojawiają się Europejczycy. Tak to zapamiętałam – jako korowód charakterystycznych twarzy i sylwetek, ale odmiennych sposobów poruszania się.

Próbuję z nimi wszystkimi rozmawiać, ale zawsze rozmowy te kończą się na niczym. Oni sami wchodzą i schodzą po kamieniach przyklejonych do ścian, robią to jak wprawni wspinacze na ściance i nie rozumieją, że ja nie jestem w stanie po tych kamieniach się wdrapywać .

W końcu pojawia się jakaś kobieta i jej też próbuję wytłumaczyć, że musi zebrać kilku ludzi na górze i ci ludzie muszą mnie wciągnąć na linie, w inny sposób nie jestem w stanie wyjść.

Na to kobieta odpowiada mi, że muszę założyć konto gdzieś w pobliżu, zebrać środki finansowe i dalej pertraktować.Chce mi się bardzo siusiu i nie mogę ani wyjść ani się schować, więc budzę, się ponieważ muszę iść do toalety. 

Wysłane z iPada 29.09.2010 g. 3,21 w nocy:

“Moje myśli są poustawiane w ostrosłupy, są galaretowate i mokre, ale jednak nie są okrągłe.”

Nie dostrzegłam w tym początku. W fakcie, że wysyłam sama sobie maile w nocy i w tym, że w moim śnie pojawiają się twarze… I że dojrzewają.

Przeczytałam jeszcze rano w czyimś nekrologu i zapisałam:

“Pomimo postępującej przez lata ciężkiej choroby kręgosłupa, jej kręgosłup moralny i polityczny pozostał nienagannie prosty.”

Ja też choruję na kręgosłup. Też jest pokrzywiony, a właściwie skręcony, jednakże nie on mnie boli, ą stawy biodrowe.

Znak Strzelca jest znakiem bestialskim, to znaczy złożonym z części zwierzęcej i części ludzkiej. Jako koń pragnę biec, galopować bez ograniczeń przed siebie, jako człowiek krępuję swoje popędy. Ja uważam, że znak ten składa się na bestię z trzech, a nie dwóch części. Trzecią jest świat, otoczenie, warunki w których żyję. Niewątpliwie u mnie ograniczająco zadziałał ustrój polityczny, w PRL-u galopowanie było niedozwolone. Kobieta powinna pracować, dbać o rodzinę, a przemieszczać się rzadko i tylko raczej na urlopy w ośrodkach przystosowanych do wypoczynku mas pracujących: domach FWP, ośrodkach domków campingowych nad jakąś wodą (morze, jezioro, rzeka). Wyjazd za granicę przez jakiś czas nie był możliwy, potem po licznych trudnościach. Jak w takim wypadku galopować? Jak zachować prosty kręgosłup? Więc mój kręgosłup moralny i polityczny także nie pozostały proste.

Ale proste kręgosłupy też mogą być objawami schorzenia. I tak źle i tak niedobrze.

Bezsilność wtóra

Sytuacja na kwarantannie (w moim przypadku nieustannej) kieruje moje myśli ku tym zamkniętym i jestem myślą z kimś, kto TAM jest, GDZIE jest. Opowiada o nim żona, była lub aktualna, zależy od miejsca przebywania dokumentów krążących między różnymi urzędami.

Rozmawiam z żoną. Jej włączył się rano czujnik dymu, bez sensu i potrzeby. Potem sam się naprawił.  Wszystko jest pomyłką, i życie i śmierć, i obecność i odejście, a nasze wybory iluzją. Wrogowie stają się przyjaciółmi, gdy jesteśmy razem myślami TAM.

Myśli intensywnie: jak się TAM obywa bez swoich leków, bez książek, bez filmów i bez czego tam jeszcze muszą się ludzie obywać. Przyzwyczajony do czynnego życia, jak znosi przymusową bezczynność? Czy myśli o niej? Czy jej sen nie przedostał się do jego snu? Wie, że cierpiał na bezsenność, ostatniego maila dostała od niego 22 lutego o godzinie 1, 24. Nic osobistego, tylko gazetka. Ale nie spał. A rano… Rano zaświeciło w oczy oślepiające słońce.

Czy ja mogę jeszcze coś zrobić? – myślała intensywnie. – Jestem ostatnia w kolejce osób uprawnionych. Jestem ostatnia w kolejce tych, którzy jeszcze coś mogą. Prawdę mówiąc nawet nie ustawiam się w tej kolejce. Tej bezsennej nocy otworzyła okno i przesiadła się na fotel. Księżyc ginął w powodzi miejskich świateł, a towarzyszył im błękitny błysk światełka nowego monitora od telewizora. Obudzona w środku nocy zimnym powiewem wiatru odczytała przesłanie, którego nie zamawiała. Tak bywa czasami, że budzą się uczucia, które kiedyś – wydawałoby się – umarły.

Patrzę dla niej w gwiazdy, w ich horoskop. Niczego nie wskazuje, poza wielkim zamieszaniem i nieporozumieniem. Koniunkcja tranzytującego Jowisza do urodzeniowego Neptuna w opozycji do Księżyca, szczególnie wielkiego tamtej nocy. Poza tym NIC, co mogłoby wskazywać, przestrzec, dać do myślenia. WIELKA POMYŁKA – klasycznie. Czasami horoskopy wskazują czyjąś śmierć także jako wielkie nieporozumienie. Ale o śmierci nikomu się nie mówi, taka jest zasada etyki astrologów.  Zamknięcie też pokazuje: więzienie, szpital, zakon, odludna wyspa… Ale nie tym razem.

Ja obudziłam się też kiedyś o czwartej rano z uczuciem, że pali mnie cała skóra. Pomyślałam: odleżyny i z przerażeniem przesiadłam się na fotel. W fotelu tym przespałam do rana. Piekła mnie lewa strona, obojczyk od serca, a na nadgarstku pojawił się wielki wylew. Ucieszyłam się. Lepiej na nadgarstku niż w mózgu. Głupio się cieszyć z czegoś takiego. Miałabym sprawę z głowy, niech inni się martwią! Ale jak jest, gdy boli cudze ciało, nie własne?

Pyta mnie ta żona/nie żona: – Kto zapłacze razem ze mną, komu starczy odwagi?

Trzeba powiedzieć jasno – w aresztowaniu tym nie było najmniejszego sensu, dowodu, uzasadnień zarzutu. Był jeden pewnik: władza polowała na kogoś, kto się jej naraził grubiaństwem, długim ozorem, a działał na tyle szeroko, że spodziewano się coś na niego wysupłać, znaleźć. Osoba o którą się martwiłyśmy z jego żoną może mogłaby coś powiedzieć, naskarżyć, dać cynk… Bo znała tego właśnie człowieka. 

A ten, którego znał, nagrywa filmy, w których prezentuje dziesiątki dokumentów ukazujących bezprawie jasno i bezsilnie, bowiem nikt nie może nic zrobić w obliczu nawiedzonego spojrzenia inkwizytora, któremu dano władzę. Z drugiej strony jednak nikt nie jest w stanie zweryfikować opowieści, która towarzyszy dokumentom.

A my pytamy, skąd się biorą teorie spiskowe. Z bezsilności rzecz jasna. Usiłujemy wytłumaczyć coś, czego nie wiemy i na co nie mamy najmniejszego wpływu albo naszego wpływu nie doceniamy. Najczęściej widzimy czyjąś złą wolę ale czasem idziemy w ślad filozofów podpierając się ich autorytetem.

Czytam:

„W przyszłości będziemy eliminować duszę za pomocą leków. Pod pretekstem „zdrowego punktu widzenia” znajdzie się szczepionka, dzięki której ciało ludzkie będzie leczone jak najszybciej bezpośrednio po urodzeniu, tak aby człowiek nie mógł rozwijać myśli o istnieniu duszy i Ducha.

Lekarzom materialistom zostanie powierzone zadanie usunięcia duszy ludzkości. Tak jak dzisiaj, ludzie są szczepieni przeciwko tej chorobie czy schorzeniu, tak i w przyszłości dzieci będą szczepione substancją, która może być produkowana właśnie w taki sposób, że ludzie dzięki temu szczepieniu będą odporni na bycie poddawanymi „szaleństwom” życia duchowego. Byłby on niezwykle mądry, ale nie rozwijałby sumienia, a to jest prawdziwy cel niektórych kręgów materialistycznych.

Dzięki takiej szczepionce można łatwo rozluźnić ciało eteryczne w ciele fizycznym. Po odłączeniu ciała eterycznego, związek pomiędzy wszechświatem a ciałem eterycznym stałby się niezwykle niestabilny, a człowiek stałby się automatem, ponieważ ciało fizyczne człowieka musi być wypolerowane na tej ziemi przez wolę duchową. Tak więc szczepionka staje się rodzajem arytmetycznej siły; człowiek nie może już pozbyć się danego materialistycznego uczucia. Staje się materialistą konstytucji i nie może już wznieść się do poziomu duchowego”.

Tak, tak, mylimy się. Nie napisał tego żaden mój nawiedzony duchowo znajomy z facebooka, nie jest to żaden płaskoziemiec ani antyszczepionkowiec ani inny nawiedzeniec, piszący bloga z przesłaniem dla świata. Napisał to niemiecki filozof, Rudolf Steiner (1861-1925) za Wikipedią “austriacki filozof, mistyk, badacz spuścizny Goethego, twórca antropozofii. Steiner zyskał początkowy rozgłos jako krytyk literacki i filozof kultury. Na początku XX wieku założył ruch duchowy, antropozofię, jako ezoteryczną filozofię wyrastającą z europejskiego transcendentalizmu i teozofii.” Częściowo przynajmniej należy go traktować poważnie.

Dziś takie teorie powstałe z bezsilności za sprawą internetu mnożą się jak króliki w upale, choć są jawnie nieprawdziwe. Komu by się chciało szczepionkami usuwać duszę, żeby rządzić ludzkością? Wystarczy jakiś związek chemiczny, własność takiego medium jak facebook, parę cyrkowych sztuczek, jak religijnej treści obrazy wyświetlane na tle chmur plus sprzyjające ustawodawstwo,

Zresztą nie taki człowiek, z którego wysączono duszę jest niebezpieczny. Największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony tych, którym wsączono kilka dusz na raz, a jedna z nich jest przekonana iż bez niej i bez jej porządków świat ulegnie zagładzie, trzeba go więc jak najszybciej i drogą na skróty naprawić. Jedna z tych dusz realizuje coś, co uważa za swoje powołanie, druga garściami czerpie z metod inkwizytorów, trzecia idzie w tym na skróty nie widząc, ile zła wyrządza, a któraś kolejna zacierając ręce wydaje nie swoje pieniądze. Kilku takich ludzi plus jakieś zjawisko przyrodnicze albo epidemia… I kilka ustaw

Bezsilność

W taki dzień jak ten nie chce się wstawać i patrzeć na świat. Wszystko wygląda jak festiwal bezsilności, każda ze stron, napędzana siłą prowadzącą niegdyś Edypa ku zatracie porusza się niczym marionetka na patyku, wykonując sobie przypisane przez kogoś ruchy.

Wiry w przestrzeni mnożą się, zagarniają coraz więcej miejsca i choć nie widać, co je napędza, czujemy przez skórę energię upartą, bezmyślną ale zdeterminowaną, jednakże cel jej działania jest nieznany.

W poprzednich odcinkach pisałam o rzeczach i sprawach, które nas zawłaszczyły, związały i od których nie możemy, na nawet nie próbujemy się wyzwolić. Dziś chcę oddać pod refleksję pogląd przeciwny – gdy wyzwolenie się nie jest dla człowieka korzystne. Oczywiście zazwyczaj nie zależy to od niego samego, a od czasu, w którym żyje, od tego jednego momentu, o którym nikt nie wie, że przesądza o wszystkim.

Swego czasu na potrzeby opowiadania “Oczy jak chabry” poświęconego pogromom Polaków na Ukrainie w czasie II wojny światowej (niestety, prawdę o tych wydarzeniach i w ogóle potrzebę mówienia i pamiętania o nich zawłaszczyła sobie jedna opcja polityczna), przeczytałam kilka tomów relacji bezpośrednich świadków wydarzeń. Wiele z nich zawierało sugestie odpowiedzi na nie zawsze zadane głośno pytania: dlaczego jedni ocaleli, a inni zginęli? Dlaczego ocalało wiele dzieci, gdy ginęły całe rodziny? Jak się stało, że niejednokrotnie mały człowiek wychodził cało z opresji, które silniejszym, bardziej doświadczonym i zdeterminowanym nie dały szans. Czy była to tylko sprawa przypadku, czy istniały w wydarzeniach prawidłowości, o których wówczas nikt nie wiedział?

Większość dyskutujących zgadzała się, że dzieci biedniejsze, z rodzin, o których mówimy dziś “dysfunkcyjne”, będąc odporniejszymi na przeszkody losu, tę miały przewagę na starcie, że do życiowych doświadczeń dołączały instynkt zwierzęcia i zwierzęcą determinację oraz swego rodzaju jednokierunkowość działań. W przeciwieństwie do rodziców, martwiących się jednocześnie o kilka spraw jak, dzieci, gospodarstwo, rodzina, przyszłość itp, dziecko martwiło się wyłącznie o siebie. Żyło wśród trudności i stresu dnia codziennego, przyzwyczajone niejako do walki o życie. Rzeczy ostateczne wyczuwało przez skórę, instynktem, nie rozumem. Ta wiedza jest coraz mniej powszechna, zwłaszcza, że świadków tamtych lat ubywa, a i tak od co najmniej kilkudziesięciu lat “historycy” wiedzą lepiej niż naoczni świadkowie. Kto tam słucha opowieści babci lub dziadka, którym opowiadali rodzice o sposobach przetrwania w zawierusze wojny, latach głodu i nędzy, opresji ze strony wszechwładzy? A jeśli wysłucha lub przeczyta relację przypadkiem jakiś psycholog, będzie twierdził,  że tamte biedne dzieci opowieściami wzmacniały swoje JA.

Była jeszcze inna prawidłowość. Większe szanse miały dzieci nieposłuszne. Moim zdaniem ratowała je nieprzewidywalność, ale kto wie? Może szła ona w parze z wyczuciem chwili, swego rodzaju wrodzoną życiową wirtuozerią, może zaś istotnie chroniło je coś innego? Odmienność, konieczność odnajdywania się wśród obcych wyostrzała spostrzegawczość, pozwalała dostrzegać prawidłowości nowego trybu życia. Nie czerpiemy dziś wiedzy od uchodźców, udajemy, że byłaby ona jedynie źródłem stresu, a stres i psychiczny dyskomfort to najgorsze, co może nam się przydarzyć. Wyraźnie widać to po ciężkich przeżyciach rodzin skazanych na przebywanie ze sobą w dwutygodniowej kwarantannie, którą uważają za najgorsze, co mogłoby ich spotkać. Albo tego, że w szkole temperaturę dzieciom można mierzyć jedynie za zgodą rodziców, bowiem niektóre może to nadmiernie stresować. Ale odbiegłam od relacji o jednym z licznych przykładów.

Znamiennym przykładem jest historia pewnego nieposłusznego dziewięciolatka, który na samym początku pogromów, gdy jeszcze niewielu Polaków wiedziało o nich,  huśtał się na furtce od ogródka – czego surowo zabraniali rodzice.  Kiedy na ich podwórku pojawiła się grupka obcych osób, mówiących po ukraińsku i nakazujących rodzicom zawołanie wszystkich członków rodziny dla przekazania im ważnego oświadczenia, nie podszedł do rodziców, jak pozostałe dzieci, a schował się w krzakach porastających płot od zewnątrz gospodarstwa. Rodzinę z komplecie zastrzelono, prawdopodobnie chodziło o to, aby uchronić wyposażenie domu przed tryskającą krwią; ocalał tylko ów nieposłuszny chłopiec, a co więcej, udało mu się na własną rękę ukrywając się przezimować, a potem dostać się do stacji, z której odbywały się transporty do Polski i tam wyjechać.

Bardzo niekomfortowe jest myślenie o tym, że społeczeństwa napędzane są przez agresję, przez wczesne doznawanie jej w dzieciństwie i naukę na własnej skórze jak się przed nią bronić, a nie przez posłuszeństwo, ugodowość, współpracę, cierpliwe znoszenie opresji. Ta druga postawa wywołuje w agresorze przekonanie, że wszystko mu wolno, a więc zwiększa sumę cierpienia. Niebezpieczne z pozoru zachowania jak demonstrowanie w obliczu aroganckiej i agresywnej władzy, ponoszenie ofiar na ogół nie idą na marne. Jeśli obracają się przeciwko społeczeństwu na skraju wytrzymałości, to potem , gdy zdobytą władzę spokojnie już przejęli inni cwaniacy. Takie zrywy, jak na Białorusi mogą źle się skończyć ale paradoksalnie, niosą doświadczenia, które temu pokoleniu mogą się jeszcze przydać. Następne już zapewne zapomną.

Wyobraźnia, inteligencja i dobre wychowanie są przeszkodą dla tych, którzy skaczą na główkę do nierozpoznanego zbiornika, choć czasem im się udaje przeżyć. Zwłaszcza, gdy przeżycie to jest jedyną szansą…

Smutek bierze gdy patrzę na współczesne dorastające dzieciaki, które nie bardzo wiedzą czego chcą, i  nudząc się przy swoich smartfonach kontestują rzeczywistość lub to, co za nią biorą, pogubione w świecie współczesności.One nie musiały jeszcze o nic walczyć i to może stanowić ich zgubę. We własnych oczach stanowią centrum otaczającego je świata, przyzwyczajone, że ścieli się on im do stóp, przeszkody własnej egzystencji widzą jedynie tam, gdzie im się wydaje, a nie tam, gdzie istnieją rzeczywiście, buntują się przeciw rzeczom nie dającym się uchwycić albo naprawić. Nawet wówczas, gdy angażują się w słusznej sprawie, ich zaangażowanie nie zabiera wiele czasu ani troski. Jakieś weekendowe zbieranie śmieci, klimatyczne strajki, najpiękniejsze przemówienia nie naprawią niczego. Nie czują, że wielkimi krokami zbliża się do nich zły wilk z otwartą paszczą, o czym nie mówiono w bajce, zapraszany przez niedocenianego pradziadka…

Tabu

W internecie zobaczyłam taki obrazek a sądząc z pierwotnego zamieszczenia śmiało można go zakwalifikować jako pokaz dyskomfortu obserwatora, spowodowany uniesieniami wiary polegającym na układaniu się na ziemi w ukazaniu pokory przed Bogiem lub jego ucieleśnieniem – odwzorowaniem: kościołem czy kapłanem, bowiem przedmiot uniesienia nie jest widoczny, można jedynie się go domyślać.

Obrazkowi towarzyszyły liczne komentarze. Oto niektóre z nich:

  • między wiarą, a fanatyzmem jest różnica
  • ciemnogród
  • oddaje cześć brudnej podłodze? Można pewnie : )
  • To nie wiara : to religia
  • każda religia, to patologia..
  • Ta matka, co leży w tym czerwonym, ona, myślę, tylko odsypia nieprzespaną noc przy dziecku
  • Nie ma nic gorszego niż fanatyzm religijny !!!!
  • jakże jest to smutne, co się z nami stało – ile w nas jadu, wszystko stało się śmieszne i tylko krytykować i opluwać. I my mówimy o TOLERANCJI ? Paplamy tym słowem ale gdzie jest praktyka? Widzimy brak tolerancji u tych, którzy nam nie odpowiadają, a co robimy MY sami?

Dla mnie obrazek nie tylko nie był śmieszny, ale bardzo, bardzo smutny. Ile trzeba mieć w sobie poczucia nieszczęścia, żeby szukać ukojenia w takim upokorzeniu się i poddaniu!

Nie jest też śmieszny dlatego, że przerażają nas, stonowanych i stąpających po ziemi ludzi, wszelkie wykwity ludzkich emocji silniejsze, niż uznajemy za normę (żal, uniesienie, radość na przykład wyrażane wrzaskiem w miejscu publicznym), i przerażają nas dlatego też, że obawiamy się przekroczenia cienkiej granicy, która, jak uznajemy, dzieli normalność od nienormalności. Boimy się, że z nas kiedyś ktoś będzie drwił czy się śmiał. Dlatego w tłumie łatwiej, a każde uczucie sensowne lub bezsensowne należy uszanować. Kryje się zapewne za tym siła, której mamy szczęście w danej chwili nie doznawać. Łatwo się o tym przekonać urządzając wycieczkę po bibliotece własnych przejawów niesmaku i odrazy. 

Spróbujmy na przykład zająć się (znanym mi z osobistego doświadczenia), zafiksowaniem na pewnej przestrodze przed okazywaniem uczuć mężczyźnie przez kobietę lub niektórych przekonań w relacjach z nim. To tabu społeczne ciągnie się dziesiątki, jeśli nie setki lat, a bywa, że przechodzi z pokolenia na pokolenie.

Narzucanie się mężczyznom prowadzi do tego, że nie czują oni szacunku do kobiety, traktują ją jako łatwą zdobycz, czują do niej pogardę, więc w konsekwencji kobiecie prawdziwie zakochanej przynosi wstyd i wyklucza sukces, za jaki chciałaby uznać wzajemność uczucia. Tak wpajała mi matka.

Bardzo mnie oburzało we wczesnej  młodości to społeczne tabu przed okazywaniem przez kobietę zainteresowania chłopakiem, wręcz ukrywanie go, ta cała oszukańcza gra z udawaniem obojętności, wręcz niechęci do swojego obiektu zainteresowania. Oczywiście szybko się przekonałam, że jest to nieodzowne, jeśli nie chce się potem mieć kłopotów z mężczyznami nadinterpretującymi moje zachowanie, z ich agresywną zdobywczością, choć przyznam, jako środek eliminujący samców nie wartych zainteresowania, działało doskonale i co najważniejsze, bardzo szybko.

Prędko więc nauczyłam się właściwego zachowania, a inaczej mówiąc, życie mnie nauczyło. Wydawać by się mogło, że ustawiwszy siebie na pozycji uznanej za właściwą w otaczającym mnie społeczeństwie, powinnam przestać się stresować przykładami, że inne kobiety postępują odmiennie, ponieważ one to nie ja, więc niech sobie robią, co chcą. Tymczasem stało się zupełnie inaczej

Nie miałam im tego za złe, nie próbowałam ingerować, nie krytykowałam wobec innych z wygodnej kanapy, ale czułam zażenowanie i niesmak. Do tego stopnia. że widząc sytuację w filmie, odwracałam głowę od ekranu. Kiedyś zrobiłam to zbyt gwałtownie, zabolała mnie szyja i dzięki temu odkryłam tę prawdę o swoich uprzedzeniach.

Skąd taka gwałtowna moja reakcja?

Mój wyrzut sumienia, że ja kiedyś też tak mogłam się narzucać i co ktoś o mnie wówczas pomyślał.

Czy powinno mnie obchodzić, co ktoś o mnie pomyślał kilkadziesiąt lat temu?

No właśnie, powolutku dochodzimy do sedna.

Moje wychowanie opierało się na niewzruszonej prawidłowości:

WAŻNE JEST TO CO LUDZIE O TOBIE MYŚLĄ

Wiele lat spędziłam nad tym, żeby przełamać to wpajane mi od wczesnego dzieciństwa przekonanie, ale dziś widzę, że popadając w skrajne przeciwieństwo, przeginając w drugą stronę, nie osiągamy założonego celu – swobody myśli bez ograniczeń. Widzimy że brak ograniczeń też ma swoje wady i dostrzegamy je. W końcówce naszego życia wiemy, że coraz mniej wiemy. Dlatego: 

WAŻNE JEST TO WSZYSTKO, CO LUDZIE ODCZUWAJĄ AUTENTYCZNIE, CHOCIAŻ MOGŁOBY SPRZECIWIAĆ SIĘ TO NASZYM PRZEKONANIOM I BUDZIĆ W NAS ODRAZĘ. DAJMY IM PRZEŻYĆ ICH ŻYCIE PO ICHNIEMU!

Czemu starsi ludzie są tacy niedzisiejsi ?

Pisząc poprzedni odcinek o zniewolonych ludziach zastanowiłam się, dlaczego tzw wolni ludzie, walczący zajadle o swoją wolność, nie mogą żyć bez tak wielu rzeczy, w przeważającej mierze całkowicie zbędnych. Wszak oni są w niewoli tych rzeczy! Pół biedy, jeśli są to przedmioty, które można nabyć, gorzej jeśli to są zwyczaje, których trudno się wyzbyć.

Ryzykować chorobę dla jakiegoś przyjęcia, nazywanego weselem? Za które w dodatku należało wpłacić państwu młodym tytułem prezentu całkiem niemałą sumę, ponieważ  w swoim niewzruszonym przekonaniu uznali, że koszty muszą się im zwrócić (jak zawsze coś otrzymuje się, za coś, co się daje). Narażać się dla jakiejś dyskoteki, w czasie, gdy jest mnóstwo innych sposobów na poznawanie innych ludzi? Zaprzeczać istnieniu koronawirusa dla jakiejś fryzjerki czy stylistki paznokci?  

Ba, przejmować się “tragedią” młodej pary, która nie mogła zaprosić na wesele więcej niż 150 osób? Na tyle, żeby poświęcać w prasie kilka artykułów temu okropnemu doświadczeniu?

Ja widzę tylko jedno – współcześni młodzi ludzie nie przyjmują do wiadomości, że mogliby w ogóle z czegoś rezygnować, czego chcą albo im się wydaje, że powinni chcieć. Nieważne czy sprawa duża, czy mała, błaha czy poważna – sam pomysł o rezygnacji z czegokolwiek, co uważa się za swoje święcie przysługujące prawo, stanowi horrendum możliwych horrorów. Maseczki? Rękawiczki? Odstępy między ludźmi? – jakie prawo mają inni coś nam nakazać albo  czegoś zabronić! Nie do pomyślenia. Wszak jesteśmy wolni. A wolnych ludzi nie obchodzą inni.

Takie już mają ci dzisiejsi młodzi ustawienia fabryczne, inne zupełnie niż moje pokolenie przyniosło ze sobą na świat – zrodzone w bólach pokolenia poddanych, którym Bóg powiedział “W bólach rodzić będziesz” i “z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”, a oni dostosowywali się w dostosowaniu tym gorliwie uzyskując perfekcyjną biegłość w czasach mojej największej życiowej aktywności. Nowe modele młodych, wprowadzane ostatnio na rynek z częstotliwością około 5 lat, nie są ponoć w stanie w ogóle  porozumieć się, nie tylko z resztą społeczeństwa ale i ze sobą i dlatego opisać je można tylko tak, jak ongiś charakteryzowano rozmaite nacje, zamieszkałe na krańcach globu – listą  cech zewnętrznych: czym się żywią, jak wyglądają, co czczą i w co wierzą budując świątynie i stawiając posągi. Niestety, nie oni mają monopol na stawianie świątyń i posągów.

Więc czemu starsi ludzie są tacy niedzisiejsi? Mogliby być normalni, jak wszyscy inni, szybcy i nieuważni, diagnozujący młodych powierzchownie, ale z godną pozazdroszczenia pewnością, wierzący sobie i tylko sobie oraz wybranym przez siebie dziwakom, przekonani, że autorytetami są tylko samozwańczy oszuści, a elity wyodrębniono ongiś wyłącznie po to, żeby było z kogo kpić i w kogo ciskać wyimaginowanym, symbolicznym g…nem. 

Normalni starsi ludzie powinni służyć młodym, kłaniać się im w pas, pozwalają oni bowiem im żyć swoim kosztem (wszak biorą nienależne pieniądze z podatków młodych, a nie pracują) i właściwie nie są nikomu do niczego potrzebni, są tylko kłopotem. Szwendają się po chodnikach, mając za złe rowerzystom, że zajmują im miejsce, nadmiernie przywiązani do jakichś głupich przepisów, jak o tych maseczkach w sklepach i komunikacji. Mają jakieś wymagania zupełnie głupie i nieuzasadnione, włączają telewizory rankiem na przykład, kiedy normalny człowiek śpi, a złoszczą się, że ktoś wieczorem sobie pośpiewa na balkonie albo wyrzuci przez okno pustą butelkę. No co? Pełną miał wyrzucać? Cieszyć się cicho?!

Kupisz takiemu wiśnie, to ma pretensję, że umyłeś mu od razu całą łubiankę, zamiast popłukać tylko trochę do zjedzenia; takimi przesądami się starcy kierują, że rozrzedzony wodą kwas staje się mniej kwaśny i bardziej podatny na zepsucie. Coś im się roi w tych ich starczych umysłach, że pracują nierównomiernie, intensywniej tam gdzie nie trzeba.

Chociaż niektórzy młodzi, przyznam szczerze, też przeginają. Jeden taki gościu kombinował cały wieczór jak wymigać się i nie kupić babci leku na receptę na serce. Bo po co ma się truć – tak twierdził, szkoda forsy na leki dla kogoś kto i tak musi niezadługo umrzeć, lepiej wydać na flaszkę lub na fajki. Dopiero kumpel zwrócił uwagę, że babcia bez leku na serce może zejść śmiertelnie, a wtedy przepadnie jej emerytura i nie będzie skąd brać na flaszkę i fajki.

Tak, młodzi też bywają krótkowzroczni! 

Starając się przeciwstawić starym, wchodzą w to z całym bagażem zbędnych starych, cudzych przeświadczeń. Że ślub, to pamięć szczęścia na całe życie, że dom lub apartament jest niezniszczalny, że człowiek musi wypocząć, a wypoczywanie to najlepiej wylegiwanie się na plaży, że miłość rodzi się w czasie tańca (najlepiej na dyskotece), że im masz modniejszy ciuch i bardziej dziwacznie wymodelowane paznokcie, tym bardziej na tę miłość zasługujesz (zwłaszcza, że świadczą one o tym, że nie pracujesz na codzień fizycznie, ale i w tym zakresie można oszukiwać).

Najgorsze jest zaś to, że starzy każą się młodym, dzieciom nawet, ba, niemowlakom, obowiązkowo szczepić pod pozorem, ze pamiętają jak się na różne choroby chorowało i umierało. A przecież szczepionka to twój prawdziwy wróg (o czym przekonuje internet)! Starzy preferowali poczucie bezpieczeństwa, młodzi już się przekonali jak wielka to iluzja. Wszak w jednym małym zastrzyku można zawrzeć wszystko, czego się obawiamy i czego doznać nie chcemy!

Tymczasem, spoglądając trzeźwo, młodzi, nawet ci pogubieni, są lepiej przystosowani do zmian, jakie nas czekają. W nosie mają studia, etaty, kredyty, życiowe plany. Są trzciną, która może nagiąć się w tę stronę, w którą zaczną wiać wichry. Już w uszach czują ucisk zmian ciśnienia, choć jeszcze za młodzi są, żeby w kościach poczuć nadchodzące deszcze. Nie wciskajmy więc im naszych kryteriów bezpieczeństwa: własności, powodzenia społecznego i ułatwiania życia. Dajmy im przeżyć życie na ich sposób, odetnijmy się od dobrych rad i słusznych przykładów, lub, wreszcie, umrzyjmy do cholery! (tfu, tfu, moda się zmieniła, teraz jest koronowirus). Do korona tego tam, co wiecie…

Czy ja sama sobie nie przeczę? Może rozdwojenie weszło nam już tak w krew…

Bez czego nie możemy żyć jako zniewoleni wolni ludzie

 Czas kwarantanny pokazał jak bardzo wiele jest rzeczy, którymi człowiek/czka są obrośnięci jak statek pąklami – bez których nie możemy żyć. Jeszcze 50 lat wstecz żyć się dało bez trudu, dziś zaś nie można. I nie mam na myśli tu telewizorów, laptopów, komórek, smartfonów, tabletów i innego sprzętu, a rodzaje interakcji ze światem. Wesela, mecze, dyskoteki, galerie (bynajmniej nie sztuki), plażingi, swięta piwa, wina i imprezy miłośników wszelkich używek zażywanych w stosownych dekoracjach. Dziś nie daje się żyć także bez fryzjera, kosmetyczki, siłowni, basenu, biegania, ćwiczeń, środków wyłączających pocenie się przez 7 dni – wszystkiego, co nazywamy zdrowym życiem, a co zazwyczaj nim nie jest (jak popijanie jakichś spirulin z algami i sproszkowanym jęczmieniem w stosownych odstępach czasu między jednym a drugim, przed śniadaniem i pierwszym papierosem oczywiście).

70 lat temu nie było telewizorów i żyliśmy. Dziś nie mogę żyć bez tabletu, a rozbestwiona wolnością, bez wysięgnika do tabletu, choć chwilowo umyka mojemu samopznaniu fakt, iż fecebook cenzuruje docierajace do mnie posty i komentarze pod nimi,  pod pretekstem „najtrafniejszych”, podobnie jak czynią to internetowe sklepy, których wyszukiwarki za najtrafniejsze produkty zawierające słowo kluczowe (dobrane dowolnie) uznaje najdroższe, jak na przykład „balsam do ciała z olejkiem arganowym” wyświetla z uporem maniaka krem do twarzy, trzy razy droższy, mimo, że gdzieś tam na składzie jest poszukiwany balsam.

30 lat temu oczekiwanie na telefon stacjonarny trwało latami, a 25 lat temu nieliczne komórki miało kilku ważnych ludzi w Polsce. Jeden z tych ważnych ludzi, kichając i kaszląc z przeziębienia, sprowadził z zagranicy musujące pastylki, stawiające od razu na nogi – dziś oferowane z kolorowymi kubkami w licznych reklamach. Nic dziwnego, że dziś pomagają mniej.  

Ja dysponowałam pierwszym komputerem w życiu, którym posługiwać się nauczyłam zamiast maszyną do pisania. W mojej pracy urządzono kurs dla pracowników, a pierwszymi, którzy odpadli byli prezesi, rzekomo z braku czasu, ale w istocie z trudności przyswajania sobie wiedzy, która najlepiej wchodziła do głowy niewiele znaczącym urzędniczkom, księgowym i takim tam stukającym w klawisze, przed którymi prezesi rumienili się ze wstydu. Z satysfakcją więc włączałam komputer i czytałam na ekranie ściśle tajne łamane przez poufne pisma smażone przez naszych władców, dyktowane jedynemy zaufanemu, który z czystej złośliwości udostępniał je on line nic nieznaczącym kobitkom. Parę lat póżniej wybuchła słynna afera z “tylko czasopisma” i proces sądowy, gdy ważna kobieta w ministerstwie podobno nie miała zielonego pojęcia, co na jej konto wypisywał ktoś w tekście ustawy, podobnie jak robił to zbuntowany chłopak w mojej firmie.

Dziś to nagminne, że po moich tekstach szurają jak szczury buszujace w śmietniku producenci słodko nazywanych „ciasteczek”, „nakładek”, „wtyczek” itp wynalazków, żebyśmy się nie nudzili przebierając w teoriach spiskowych.

Instytut Badań Kościelnych w Łucku (Ukraina) wydaje serię książek “Wołanie z Wołynia”. Swego czasu wydawano też kwartalnik “Wołyń Bliżej”, dla którego już mój nieżyjący mąż pisał artykuły o historii tych ziem i rodów ją zamieszkujących. Od tamtych czasów dostaję różne wydawane ich staraniem książki. Ostatnio otrzymałam tomik poezji Stefana Bardczaka “Wołyń bogaty”. Szczególnie urzekł mnie jeden z wierszy zatytułowany “Kostopol” opisujący miasteczko powiatowe do którego przynależała wieś Zalesie, dziś zrównana z ziemią, gdzie urodził się mój mąż. O samym poecie nie wiem nic, nie znalazłam jego nazwiska w internecie, wiem tylko z notki towarzyszącej, że tworzył w latach trzydziestych międzywojnia. Oto ten wiersz:

Kostopol

U fury, co się przez ulice wlecze,
u dyszla i uprzęży
wiesza się nuda i siada koniowi na grzbiecie
wraz z kurzem, co perspektywę ulic o połowę zwęził,

Ulice, jak krowy, nabrzmiałe piaskiem, jak mlekiem, z miasta
wychodzą późnym wieczorem
na polach, po lesie, w Zamczysku się szastać.
I prosić wiatry o deszczową porę..

Palcami ścieżek biegną przez żyta, jęczmienie, pszenice,
owsów i pros okiscie –
proszą ścieżki, proszą ulice:
– Przyjdźcie zielenie do miasta! 0, jutro przyjdźcie!

Miasteczko samotne w czarnej krepie nocy klęczy
krzykiem syren tartaków, ślepiami elektrycznych Iamp
prosi o jedno, nie o zieleń, i o nic więcej:
by kamień zwalił się na nie, jak na robotnika padający tram

„Na szerokim Świecie” nr 29 z 21 lipca 1935;
„Życie Katolickie” nr 40 z 4 października 1936

Dawniej nuda siadała koniowi na grzbiecie, dziś wieje z kolejnej piątej czy szóstej reklamy samochodu w telewizorze, mimo zaopatrzenia jej w filozoficzne teksty ściągnięte z dzieł, których w założeniu nikt nie powinien rozumieć. Miasteczko prosiło o zieleń i dziś prosi o nią – im większe tym bardziej. Wsiadamy więc do samochodu i jedziemy kilometry stąd – prosto do zieleni. My, ale nie ja.

Ja zaś idę na chwilę swojego ogródka. Na zerwanej mięcie zaparzę herbatkę na noc. Ta mięta nazywa się „gruszkowa” i smakuje zupełnie inaczej niż lekarska w saszetkach.

 

 

 

Korzyści płynące z dystansu do siebie i widzialnego świata.

Taki temat zaproponowano mi w komentarzach do poprzedniego odcinka. Żachnęłam się w pierwszym momencie. Żadne – chciałam zawołać ale powstrzymałam się. Mój głos odzwyczaił się od rozmów, więc brzmi strasznie i chropawo. Czasem gdy chcę zapisać jakąś myśl, a nie chce mi się szukać nośnika, zapisuję sobie notatkę głosową i wiem doskonale jak chrypliwie skrzeczę. Poza tym to absurd gadać, w odpowiedzi na zapisane.

Nie zawołałam więc do nieobecnego głosowo i wizualnie komentatora, co spowodowało, że nieco dłużej zastanowiłam się nad prawdziwością mojego stwierdzenia i doszłam do wniosku, że jak wszystko, nie jest takie proste. To, że nie widzę teraz korzyści, nie oznacza, że ich nie ma. Zresztą gdyby ich nie było, nie dystansowałabym się od świata, wciskającego się wszelkimi, cyfrowo dostępnymi kanałami w moją samotnię, skąd ślę wieści do tego, który raczej się na mnie wypiął. Zadałam sobie inne pytanie, przystępniejsze. Dlaczego dziś?

Dlaczego DZIŚ się dystansuję, a wczoraj się nie dystansowałam, gdy usłyszałam „MAMY SIŁY I ŚRODKI I NIE ZAWAHAMY SIĘ ICH UŻYĆ” w odpowiedzi na jakieś dywagacje polityków opozycji? I to wówczas, gdy nikt nie rzucał kamieniami, niczego nie niszczył ani nie palił. 

Wczoraj miałam niedobry przebłysk z takich przemówień (dlatego jedno z nich w 2005 roku utrwaliłam, jako przemówienie burmistrza średniowiecznego miasteczka nawołującego do rozprawienia się z czarownicami), ale on wczoraj przywołał słowa kogoś innego, z telewizora w Gdańsku, gdzie wówczas mieszkałam, z grudnia 1970 roku, skutkiem których zginęła przypadkowo para młodych ludzi, kończących szkołę pomaturalną, gdzie pracowałam, o których planach na początek samodzielnego życia  wcześniej słyszałam i na których owe siły i środki przypadkiem skupiły swoją uwagę. Dlatego wczoraj przypomniały mi się zdjęcia, jakie sobie robiliśmy latem, w zgromadzonych na placu ich przyszłej budowy cementowych przepustach i włazach; mieli tam dostać własny barakowóz mieszkalny, roześmiani jak dzieci, pełni nadziei i planów. Nawet nie wiem jak zginęli; w szkole pomaturalnej, której byli uczniami, zabroniono o tym mówić i nie wolno było nikomu pojechać na pogrzeb do ich rodzinnej wsi. Dlatego wczoraj się nie zdystansowałam. Ale dziś już tak.

Im dłużej człowiek żyje i jeśli Pan Bóg pokarał go dobrą pamięcią, tym więcej wspomnień się pojawia. Niektóre z nich złośliwie trwają i trwają. W grudniu 1970 roku w Gdańsku miałam własne zmartwienia, walczyłam na przykład z wszechobecnymi stadami karaluszego potomstwa, które nastały po definitywnym wytępieniu myszy, chorowały moje dzieci, walczyłam z dyrektorem szkoły, który nauczycieli i pracowników mieszkających na jej terenie w mieszkaniach służbowych traktował jak uczniów w internacie (miał na przykład klucze do mieszkań i w każdej chwili mógł wejść) i sprawa dwójki zabitych w czasie zamieszek schodziła przy tym wszystkim na dalszy plan. Dziś przeminęły karaluchy, dyrektor, małe zmartwienia osobiste i troski, a w pamięci została ta dwójka z letniej wycieczki. Czemu?

Wówczas śmierć kogoś zabitego przez milicję nie była niczym nadzwyczajnym. Była wtopiona w nasz świat jako element ryzyka. Jeśli miało się rodzinę i dzieci, nie należało się w nic mieszać, taka była prawda. Nie szło się do kina, gdy na mieście były zamieszki. Dziś już tak nie jest, nie jesteśmy przyzwyczajeni, nasza umiejętność dystansowania się zanika, gdy pojawi się echo tamtych ech; burzy nasz spokój.

Wyrzucenie czegoś wymaga większej energii niż gromadzenie. Wiem to z przykładu moich słoików. Opróżnione składuję w kartonach, wszystkie jak leci, choć tylko niewielu z nich użyję ponownie. Aktualnie w moim nieużywanym na co dzień pokoju stoją już dwa kartony i rodzina za każdym razem nakłania mnie, abym zrobiła analizę: zostawić kilka potrzebnych, resztę wyrzucić. Cóż, problem w tym, że tylko częściowo mogę przewidzieć ilość i wielkość słoików, które w przyszłości wykorzystam. Wiem ile potrzebuję większych na kiszenie ogórków na zimę, ale co do reszty nie potrafię przewidzieć. Już w zasadzie nie robię przetworów, ale gdy ktoś przyniesie mi za dużo owoców, przecież nie wyrzucę, tylko zrobię dżem albo kompot w słoiku. Dlatego wyrzucanie, które łączy się z koniecznością przewidywania i selekcji jest na tyle energochłonne, że wolimy je odciągnąć w czasie.

Tak samo jest z śmieciami pamięci i ich selekcją, co nazywamy ładnie dystansowaniem się. Lepiej nie wyrzucić jakiegoś słoika, który może być potrzebny, niż wyrzucić i potem z tego powodu mieć problemy. Złe wspomnienia mają zwyczaj wyskakiwać jak diabeł z pudełka dlatego, że zmagazynowane kiedyś jako nieistotne, niezbyt dotyczące kogoś osobiście, w sprzyjających warunkach wracają, zazwyczaj jako ostrzeżenie.

„UŻYJEMY WSZYSTKICH DOSTĘPNYCH ŚRODKÓW”

Tak, takie słowa dobiegały z telewizorów kiedy przemawiający I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego partii (pisanej wówczas dużą literą) w Gdańsku, Stanisław Kociołek, po podpaleniu przez zgromadzony tłum budynku komitetu tejże partii ostrzegał i nawoływał do spokoju i powrotu do pracy, czego skutkiem wyniknęła śmierć tych młodych ludzi, których ani imion ani nazwisk nie pamiętam, a którzy mieli nieszczęście wypuścić się z internatu na miasto w niewłaściwym czasie.

Spotkałam autora słów oko w oko lat temu parę wstecz, gdy szłam na spacer po  moim osiedlu, a w człowieku bawiącym się z małym dzieckiem w osiedlowej piaskownicy rozpoznałam tego, o którym słyszałam, że został wystawiony na durnia, obiecywał bowiem spokój tym, którzy powrócą do pracy, ale obietnicy tej nie dotrzymał. Miał wszystkie dostępne środki, więc ich użył (albo ktoś użył w jego imieniu). Wówczas byłam zdystansowana, świat wokół mnie szedł ku lepszemu, słoiki bezpiecznie były zmagazynowane w kartonach pamięci, stary człowiek mógł spokojnie bawić się z wnuczką, nic mi było do tego. 

Dziś się już zdystansowałam do tamtych spraw pocieszając się, że nawet jeśli coś się zmieni i będą pałować na ulicach, to mnie nie spałują, bowiem nie wychodzę z domu nie tak jak kiedyś, gdy pracowałam w słynnym “Domu pod sedesami”, gdzie mieścił się PZU i gdzie codziennie przechodziły demonstracje, a gdzie w sam dzień imienin z wiechciem kwiatów wracałam po pracy przechodząc obok Pomarańczowej Alternatywy. Spałowano najpierw moje kwiaty, potem mnie, już w przejściu podziemnym, dokąd bezskutecznie uciekałam. Jak dziś pamiętam, że gdy milicjant skończył ze mną, dalej mścił się na moim pięknym bukiecie, który mimo że leżał na ziemi, nie rozpadł się ale  trwał do marnego końca w przezroczystym celofanie. 

Skwitowałam moje obawy zrzuceniem ich na karb starczych dewiacji psychicznych, gdy mózg wyczerpany wieloletnim życiem, tworzy własne potwory, a instynkt zwierzęcia każe także człowiekowi  mieć zawsze na uwadze POWTARZALNOŚĆ. Dlatego chwała tym, których pamięć szwankuje, choć obawiam się, że i oni wyłapią właśnie przede wszystkim sygnały zagrożenia, choć może nie pamiętają, skąd się wzięły.

Wracając więc do pożytków z dystansowania. Jasne, że są, ale chwilowe. Dlatego pewnego dnia powiem synowi, żeby wyrzucił wszystkie moje kartony ze słoikami, bez wyboru, jak kiedyś wyrzucaliśmy sterty foliowych torebek po mleku, zbieranych przez mojego teścia za czasów PRL (odkąd mleko zamiast w butelkach zaczęto sprzedawać w torebkach) i on nawet tego nie zauważył. Ja też nie będę patrzyć, zamknę oczy, zdystansuję się całkowicie i zaproszę do swojego wezgłowia panią z kosą.