Swego czasu zapisywałam sny, które arbitralnie uważałam za ważne w moim życiu. Czasami były to sny prekognicyjne, czasami diagnozowały problem, który za dnia wydawał się nie do rozwiązania. Zbiór ten zapisywałam w folderze „sny wszelakie” nie w pełni im ufając, (ale mając nadzieję) że są ważne. Dopiero po czasie (czasem po latach) ujawniał się ich właściwy charakter. Ostatnie dwa lata pozbawione były snów tego rodzaju, albo nie zapisały się one w mojej pamięci. Przypisywałam ich brak temu, że dolegliwości fizyczne zaciemniały obraz wewnętrznej ciemności, a także spokojnemu trybowi życia, jaki prowadziłam. Ktoś, kto w wyprawy udaje się na własny balkon ( pod warunkiem, że nie jest pokryty śniegiem i że świeci słońce), nie może liczyć na olśnienia prekognicji. Świat przeszkód praktycznych (jak sięgnąć do papierka, który upadł na podłogę albo jak dostać się do przedłużacza, który komuś przeszkadzał na kanapie i niefrasobliwie cisnął go w kąt, albo jak sięgnąć do słoika z marynowaną dynią, umieszczonego w głębi niedostępnej przestrzeni poza babcinym fotelem) zdominował wynalazczość umysłu ciągle jeszcze dość sprawnego, żeby nie poddawał się prozaicznym przeszkodom.
Mimo tego to choroba przywiała do mnie znowu ważkie sny.
Oto jestem w licznym towarzystwie na jakiejś stacji naukowej, badającej coś tam, co niezbyt mnie obchodzi. Poruszam się na wózku, nie oczekując niczego nadzwyczajnego, ale ciesząc się z tego, że wokół mnie poruszają się ludzie, a towarzyszy mi przyroda. Zdaję sobie sprawę, że rano oglądałam na Travel Planet film z wyprawy do Kambodży, nakręcony przez młodego człowieka pracującego jako wolontariusz opiekujący się słoniami i wiem, że dżungla nakręcona jego, (a raczej jego fotografa) kamerą, nieco przypomina zakamarki podlaskich okolic mojej działki (sprzed lat). W skrócie: przewrócone konary, zarośla, mech i błoto – tam gdzie rosły najpiękniejsze grzyby, jeśli udało się mojemu mężowi wjechać samochodem w pobliże niedostępnych na oko zakątków.
Ten senny krajobraz różni się od rzeczywistych jego wersji – działkowej i dżunglowej. Z wzgórza, znad drzew, widoczne są kopuły kilkunastu wież, tworzących jakąś sieć. Impreza, w której uczestniczę, jest przyjęciem z okazji ważnej dla owej stacji naukowej – uwieńczeniem jej sukcesu.
Popijamy drinki i rozmawiamy o niczym. Część z moich rozmówców, to osoby już nieżyjące, więc nie mamy możliwości uzgodnienia stanów aktualnych. Oni wszyscy się boją, tego co nadejdzie, ja jestem w nastroju rozrywkowym.
W pewnym momencie zauważam, że kopuły (które wieńczą wieże) podnoszę się na moment i opadają na ich podstawy. Towarzyszy temu lekkie drżenie ziemi, ale i przesuwanie się ich obrazu ruchem wahadłowym, na boki. Nie odczuwam lęku, raczej euforię „że coś się dzieje”. Ładnie to wygląda; poszczególne pozycje wież nakładają się na siebie i przenikają, jak na wyrafinowanej grafice, przezroczystością pozwalającą jednak odgadnąć ich ruchy w czasie.
Nagle nad najbliższą z wież przeleciało stado czarnych ptaków. Czyniły mnóstwo hałasu i znowu, zmieniły się w obrazy jak z grafiki, mnóstwo czarnych strzał, niczym sporządzonych przez dzieci z papieru, ale barwa ich szybko zmieniła się w mieniące się różnokolorowe, jaskrawe przedmioty. Ptaki nie są ptakami, ani strzałami, ani świecidełkami, lecz zawsze coś zostaje z ich poprzednich wersji.
Rozejrzałam się dookoła i dżungla wokół mnie stała się równie nienaturalna, jak wcześniej wieże i ptaki. Również ludzie, zgromadzeni na przyjęciu stali się podobni swoim wersjom w czasie, zastygłymi na pozór, ale jednak poruszającymi się skokowo.
Uświadomiołam sobie, że to odwzorowanie czasoprzestrzeni tylko z pozoru porusza się ruchem prostym. Nie, ono po prostu drgało; zawsze wracało na swoje miejsce; żywi i zmarli uczestnicy przyjęcia w którymś momencie powracali do tego samego błysku w szkle kieliszka, do tych samych słów. Cała reszta była atrakcyjną dekoracją, zaciemniającą istotę przedstawionych wydarzeń. Ale co nimi było? Jaki był ich sens?
Wydało mi się wówczas, że wieże to ogromnie powiększone węzły jakiejś siatki, zaciskającej się wokół wszystkiego, w czym uczestniczyłam. Nie bylismy nawet rybkami w tej sieci; gdyby ktoś wyciągał ją w inne miejsce, bez trudu prześlizgnęlibyśmy się między nim i pozostali na miejscu.
Czym jednak byłoby to miejsce po zniknieciu wież? Światem bez kręgosłupa? Przestrzenią porzuconą na pastwę losu? I co oznaczały drgania węzłów? Przygotowanie do przemieszczenia sieci, do jej odejścia, opuszczenia nas, czy przeciwnie, zacieśnienia, relokacji i zmiany rodzaju drgań.
Odczułam, że nie jest źle być u schyłku życia, w miejscu gdzie są żywi i zmarli towarzysze przyjęcia. Tych bardziej żywych czekają nowe traumy i wyzwania, tym zmarłym pozwala się zastygnąć bez zmartwień, w dobrym nastroju.
Obudziłam się z przekonaniem, że nikt po mnie już niczego nie oczekuje i dla nikogo nie jest ważne, czy buntuję się, czy chwalę swój los. Jestem zbyt drobnym żyjątkiem, nieskończenie małą mrówką wśód ziarenek przestrzeni, a na jej zachowania wpływ mają tylko ruchy wielkich mas mrówek. To złudzenie, że w pojedynkę mamy na cokolwiek wpływ poza własnym samopoczuciem, zwłaszcza jeśli jesteśmy mrówką buntowniczą. Tak czy siak, sieć wież ma własne zadania, kalkulacje i zamiary, i jako żywo, nic nam do nich. Czy gdy skończy się świętowanie, zmieni się wszystko i jak?
Czy właśnie to ludzie biorą za Boga?