Modlitwa do przodków

czyli

historia powstania mojej powieści „Papieżyca Odwrócona”

W ostatnich dniach ukazała się moja nowa powieść.  Żeby narobić Wam smaku prezentuję okładkę i co nieco o historii jej napisania:

Uczęszczałam kiedyś na kurs J.W. Suligi, poświęcony kosmografii światów subtelnych

https://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Witold_Suliga

– człowieka równie twardo stąpającego po ziemi, jak i respektującego prawa nazywane „ezoterycznymi” – słusznie lub nie.  Była to osoba dla mnie średnio sympatyczna (nie lubię mężczyzn pewnych siebie i swojego działania  na innych, jestem wiecznym kłębkiem wątpliwości), jednak to, co wykładał, w moim przekonaniu sprawdzało się jakoś, mimo kilku zaskoczeń.

Owe, nie najtańsze kursy, (w epoce kiedy miałam na nie pieniądze, a nie miałam lepszego zajęcia, poza mozolną i bolesną rehabilitacją po wypadku drogowym i nagłym przejściu z kategorii decydentów do kategorii osób z niepełnosprawnościami), wyniesione  z nich wiadomości, sięgające do sedna kultur, nie przyswajalnych zbyt łatwo przez intelektualnych szaraczków,  dla osób prawdziwie zainteresowanych wymagające drążenia na własny rachunek rozmaitych  faktów i tez nieznanych powszechnie, skłoniły mnie do poważnego traktowania swoich skrywanych zainteresowań, których wstydziłam się całe życie. Niewątpliwa wiedza i inteligencja prelegenta, umiejętność łączenia teorii z praktyką, ciekawe wnioski – przeważyły. Pan JWS przedstawiał się jako osoba niewierząca (w tradycyjnym rozumieniu tego słowa), jednakże pewne elementy kultów (różnych) uważał za sprawdzone i działające, m.in. modlitwy. Ja tam nigdy w modlitwy nie wierzyłam i żadna, z najbardziej nawet żarliwych, nie zaowocowała spełnieniem. Możliwe, że w moim dzieciństwie przykładano zbyt dużą wagę do zewnętrznych jej atrybutów, jak pozycja ciała, rąk i nóg (z jednoczesnym zadbaniem o skromność wyglądu), poruszanie ustami, aby widać było, że to modlitwa, a nie błądzenie myślami nie wiadomo gdzie, oderwały moją uwagę od jej istotnych cech i zamgliły możliwość jej przeżywania.

Życiorys wykładowcy kazał go traktować z pełną powagą, jak i wpłacone za kurs kwoty. Tych kursów było kilka, sytuowały tarota i inne techniki dywinacyjne (wróżebne) w tradycjach rozmaitych kultur. Pewne rzeczy (np., teoria egregorów, kulty przodków)  były dla mnie nowością. Przerwawszy kiedyś studia na Wydziale Filozoficznym UW, a skończywszy je na Wydziale Ekonomiki Handlu i Usług ówczesnego SGPiS w epoce przełomu lat 89/90, przeszłam ze strony świata idei na realną i przyziemną stronę mocy. Pan JWS uważał, że w słowiańszczyźnie mamy też do czynienia ze zjawiskiem zbliżonym do indyjskiej reinkarnacji – jednakowoż rozgrywającym się w obrębie rodów i rodzin (w przeciwieństwie do wschodniej, gdzie kolejne wcielenia nie ograniczają się do członków rodu). Oprócz słowiańskiego kultu przodków spore znaczenie ma tu trauma rodowa, lęki czasów i strategie rodzinne, przechodzące z pokolenia na pokolenie. Dziś czasami mówi się o symbolicznym przekazywaniu sobie rodowej części duszy. Skonfliktowana ze swoją rodziną (którą opuścił mój ojciec), a która z strony mojej mamy była w „upadku” (mama była wychowanką sierocińca) odkrywałam meandry rodzinnej historii, ukrywane często i skrzętnie i przewartościowywałam ją.

Co przemawiało za teoriami pana JWS? Sprawdzalność. Ćwicząc rozkłady Tarota i ich interpretację (Pan JWS nie ukrywał, że wróżb dokonuje „spod dużego palca”, tj intuicyjnie i bez namysłu, podobnie do powstawania dzieła literackiego) ustawiał nas w pary i kazał odgadywać całkiem konkretne dane – liczby, daty, odpowiedzi zerojedynkowe typu tak/nie. Bardzo szybko okazało się, że są pary idealnie zgrane – niezależnie od tego, kto zadawał pytanie i kto na nie odpowiadał trafiały w przeważającej liczbie przypadków i inne, trafiające kulą w płot. Ja z poznaną wówczas koleżanką, sąsiadką Małgosią spotkaną tam przypadkiem mimo, że większą część życia mieszkałyśmy w pobliżu, stanowiłyśmy jedną z najlepszych pod tym względem par. Nigdy więcej w życiu nie zdarzyło mi się tak trafnie odgadywać rozmaitych spraw, jak wtedy! Uwierzyłam wówczas w to, co nazywałam swoją intuicją i której zawsze przeciwstawiałam rozsądek. A właśnie intuicja miała być owym nośnikiem doświadczeń członków rodu.

To popychało nas do zapisywania się na kolejne kursy, z kursów tarota na kursy wiedzy związanej ze znajomością innych kultur, także innych wykładowców.

Ale wracam do powieści. Ukończyłam wówczas „Sierotkę:” i poszukiwałam wydawnictwa nią zainteresowanego. Z przykrością stwierdzam, że wówczas takowe się nie znalazło. Poetyka PRL nie była wówczas modna, podobnie jak i zaszkodziło kilka problemów, które do sierotki przedarły się wbrew mojej woli, a za sprawą intuicji i  zamknęły mi drogę do wydawnictw, z którymi wcześniej współpracowałam, pisząc opowiadania SF. Łatwiej przełknąć fikcję, niż opowieści prawdziwe (choć serwowane przy świeżyźnie i flaszce bimbru). Wydawcę Sierotki znalazłam zresztą później.

Spotkałam się wtedy przy okazji jakiejś fety literackiej  z przyjacielem, pracującym w pewnym wydawnictwie (już dziś nieistniejącym) oraz jego szefem. Ów szef, przemiły człowiek, podobnie jak mój przyjaciel nie ukończyli lektury „Sierotki”, bowiem wydawała im się nadmiernie okrutna. Niemniej doceniając mój styl i narrację, ów szef zaproponował mi napisanie powieści historycznej z epoki 20-lecia międzywojennego. Z radością przyjęłam tę propozycję, bowiem zawsze miałam lekkość pisania tekstów na zamówienie. Raczej nie miewałam w ich przypadku trudności wynikających z tematów podjętych z własnej inicjatywy, gdzie osobisty stosunek do tematu zaburzał lekkość pióra i powodował nadmiar dywagacji, Byłam pewna, że dam sobie radę.

Do pracy przystąpiłam z pełnym zaangażowaniem. Ściągnęłam z bibliotek cyfrowych gazety z okresu, czytałam je skrzętnie notując ciekawostki i miejsca, w których wystąpiły. Miałam też zarys fabuły – historię dziewczyny, która chciała zrobić karierę w kabarecie, a w końcu wyszła za mąż i usiłowała wpasować się w zwyczajną rodzinę, powodując nieumyślnie ciąg wydarzeń przynoszących tej rodzinie zagładę. Chciałam oprzeć się na historii, o której napomykała moja mama – nieszczęśliwego małżeństwa jej brata i ciągu wydarzeń, który doprowadził ją, córkę licznej rodziny (ośmioro? dzieci) do pobytu w zakonnym sierocińcu – początkowo jako sieroty, potem nauczycielki i opiekunki dzieci. Okazało się wówczas, że nic w tej historii – poza nazwiskami jej bohaterów – nie jest pewne. Nawet liczba dzieci, mimo poszukiwań w procesie spadkowym. Nie był znany zawód świeżo poślubionej żony brata mamy ani charakter jego powiązania z tajnymi służbami. Nie udało mi się też natrafić na żaden opis dramatycznych wydarzeń w prasie, który pasowałby do skromnych informacji wyciągniętych z napomknięć mamy. Jednym słowem tajemnica goniła tajemnicę.

Znalazłam się w niekomfortowej sytuacji. Na poszukiwania w prasie straciłam blisko półtora roku i niczego już nie byłam pewna. Na szczęście nie podpisałam umowy z wydawnictwem, bo nie byłam pewna czasu, jaki zajmą mi badania. Powieść miała być mocno osadzona w realiach, więc nie mogłam puścić wodzy fantazji za nic mając daty, wydarzenia, fakty i co więcej, atmosferę Warszawy tamtych lat, życie rodziny aspirującej do stanu szlacheckiego, ale w istocie sytuującej się wśród biedniejszej części mieszczaństwa.

W okresie tej niemocy twórczej pojawiły się kursy JWS i pewien jego wykład, w czasie którego zaprezentował nam schemat dziwnego tekstu. Wykładowca twierdził, że w pewnych przedsięwzięciach, które napotykają na trudności, może pomóc coś w rodzaju modlitwy do przodków. Nie miała to być jedynie okolicznościowa modlitwa odmówiona w kościele, o nie. Tekst jej należało przygotować wcześniej, spisać go i powinien zawierać imiona wszystkich przodków, na których pomocy nam zależy, z wymienieniem stopnia pokrewieństwa oraz odwołaniem do tych, o których wiemy mniej lub nie wiemy nic. Mieliśmy ich prosić o pomoc w naszym przedsięwzięciu. Do modlitwy należało przygotować się wcześniej, rozważając wszelkie aspekty sprawy, przystąpić uroczyście (ubranie, nastawienie, być może post lub inne, własne wyrzeczenia jako oznaki wagi problemu), mentalnie wyjaśnić przodkom, jak ważne to jest dla nas), wybrać miejsce (może być kościół ale też inne uroczyste, las itp. – ale takie, gdy wokół nas nie będzie w nim wielu ludzi, mogących swoimi myślami zakłócić nasz kontakt z przodkami) i wówczas wygłosić słowami uroczyście swoją prośbę o pomoc.

Postąpiłam w myśl wskazówek i zrobiłam to na działce. Odczytałam wcześniej przygotowany tekst, w którym na pierwszym miejscu wymieniłam przodków ze strony ojca, których uważałam nie wiem czemu za ważniejszych, potem zaś ze strony matki, których nie było zbyt wielu i o których niewiele wiedziałam. Potem uspokojona, zasnęłam. Przyśniła mi się opowiedziana w powieści historia, którą umieściłam w realiach zaczerpniętych z ówczesnej prasy, zresztą niewiele mająca wspólnego z wcześniejszym pomysłem. W moim śnie sporo było piosenek, których, ku mojemu ubolewaniu, w ogóle nie pamiętałam, a które wydawały mi się ważne. Próbowałam napisać je sama, ale nie wychodziło mi. Wówczas wpadłam na trop wierszy poetki Aleksandry Bacińskiej, której teksty urzekły mnie. Dzięki mojej koleżance, pisarce Mirce Sędzikowskiej, z zawodu nauczycielce języka polskiego, z którą Aleksandra pracowała w szkole, uzyskałam jej zgodę na wykorzystanie w powieści wybranych wierszy i dostałam zszywkę wydruków. Dziś Aleksandra Bacińska pisze teksty piosenek śpiewanych przez profesjonalne zespoły, jednak te wykorzystane przeze mnie pochodzą z pierwszych lat jej twórczości.

Opowiadana historia zabrnęła na tory, których wcześniej nie przewidywałam. Przede wszystkim jej wymowa okazała się zupełnie inna. Początkowo przyjmowałam jako pierwotną przyczynę dramatu niewierność, tymczasem „w pisaniu” sprawy okazały się o wiele bardziej ważkie, choć ulotne i nie do końca rozpoznane. Rozdwoiła się też postać głównej bohaterki i zmieniła swoją wymowę. Stała się mentorką dziwnego i utalentowanego dziecka i ich dwugłos zabrzmiał szerzej i wieloaspektowo. Wówczas powstał także tytuł powieści.

Wydawnictwo uznało, że tekst jest zbyt krótki, ale ja nie mogłam go rozszerzyć. Tak jakby historia miała koniec i ciąg dalszy należał do całkiem innej narracji. Możliwie, że duchy moich przodków sprzeciwiały się ciągnięciu sprawy dalej uznawszy ją za nieciekawą i mało inspirującą. Najgorsze w końcu się stało i pozostała tylko nuda, nuda, nuda  Żyli długo i nieszczęśliwie – ot co. W pełni ograniczeń, bez nadziei na zmianę, przeznaczeni do godnego znoszenia klęsk a nie odnoszenia sukcesów. Są tacy ludzie, a opis iż życia boli.

Kiedy czytam swoją powieść po raz pierwszy z pozycji czytelnika uderza mnie dziwna zbieżność. Panuje powszechne mniemanie, że współcześni za sprawą internetu i mediów społecznościowych odklejają się od rzeczywistości, przejmują się sprawami drugorzędnymi, wierzą w fake newsy, uciekają od spraw ważnych i wymagających namysłu. Dlaczego są homoseksualiści – odpowiadają sobie. To przez szczepionki. Wykorzystuje się do nich abortowane płody bez różnicy, damskie czy męskie. Jeśli do organizmu chłopca trafi cząstka płodu żeńskiego, chłopiec będzie homoseksualistą. I dalej w tym stylu. Barwnie, głupio i spiskowo.

Z pozycji czytelnika uderza mnie myśl, że ludzie dwudziestolecia międzywojennego byli tacy sami. Może nie było ruchów antyszczepionkowych, za to wierzono powszechnie w inne bzdury. W natłoku głupstw nikły ślady prowadzące do spraw życia i śmierci. Obcinanie włosów na głowie przez kobiety było szkodliwe, bowiem rosły wówczas, jak zwierzętom na całym ciele. Elektryczność przyłożona do głowy leczyła, a „magiczne oko” w radiu było emanacją ducha. Jesteśmy tacy sami, jacy byliśmy sto lat temu, zapewne dwieście i jeszcze wcześniej. Mielismy tylko inne gadżety do dyspozycji.

Spotkanie w lesie

( z cyklu: z szuflad starego biurka)

(anonimowa opowieść)

Pochodzenie dokumentu: znalaziono go w szufladzie starego biurka po śmierci mojego kuzyna wraz z dokumentami zmarłego Dziadka, Babci i Ciotki oraz rozmaitymi maszynopisami i rękopisami. Moja ciotka była nauczycielką języka polskiego w liceum, babcia i jej siostra także były nauczycielkami, dziadek wieloletnim nauczycielem i inspektorem oświaty, a mój kuzyn zaangażowany był w działalność społeczną i opiekował się licznymi swoimi starszymi przyjaciółmi. Jaką drogą trafiło opowiadanie do kogoś z nich (w postaci kserokopii z marnej, ktorejś kolejnej kopii maszynopisu z poprawkami naniesionymi piórem w miejscach nieczytelnych czcionek) trudno odgadnąć. Czy któryś z uczniów przyniósł dziadkom lub ciotce, czy też kuzynowi (jak inne pamietniki starych osób), nie sposób dziś dywagować. Motywy mogły być dwa: w czasach słusznie minionych polityczny wydźwięk historii mógłby nie być akceptowany, stąd tajemnica. Mogło być także coś innego –  mój dziadek, ciotka i kuzyn mieli doświadczenia z kręgu ezoterycznego (prekognicja), choć wiedziała o tym tylko ograniczona liczba osób, stąd mógł zechcieć im się zwierzyć ktoś z przyjaciół w takiej właśnie postaci.

Opowiadanie to jest tym bliższe moim doświadczeniom, opisanym w odcinku „Babci ezoterycznej” p.t. „Pułkownik z Taszkentu”, że ja również przez jakiś czas przebywałam wewnątrz innej, całkowicie mi obcej osoby.

Niezależnie od tego tekst ma moim zdaniem dużą wartość literacką oraz faktograficzną i nie zasługuje na zapomnienie. Jest też przykładem, jakże aktualnych rozważań nad istotą sprawiedliwości i naturą prawa. Przechodzę więc do niego bez dalszych dywagacji.

Uwaga autorki tekstu:

Jakkolwiek dialogów w tej pracy nie mogę podać dosłownie odpowiadają one dokłanie treści rozmów, które prowadziłam i które pamiętam bardzo dokładnie skutkiem napiecia przeżyć, jakie się z nimi łączyły.

                Wydawało mi się, że zbliżam się bardziej do prawdy ujmując tę treść w postaci wymiany zdań, gdyż wymiana zdań miała miejsce rzeczywiście. Intensywność zdarzeń była tak mocna, że niektóre fragmenty podane są z zupełną lub prawie zupełną dokładnością, w innych starałam się zbliżyć jak najbardziej do prawdziwych wypowiedzi.

Relacja spisana w czasie wojny w listopadzie 1943 roku, skrócona w 1970 roku

Motto: dodane przeze mnie, stanowiące cytat z autorki:

Bezstronne poznanie zaczyna się tam, gdzie gasną życzenia”

                Wysłano nas byśmy robiły zwiad strażnic na granicy Reichu i Generalnej Guberni; miałyśmy pracować między Częstochową a Radomskiem. Wyjechałyśmy z Warszawy w piątek, dnia 12 listopada 1943 roku. Podróżowałyśmy we trójkę: „Henryka”, „Wisia” i ja. Przybyłyśmy do Częstochowy trzynastego o bladym świcie i tego feralnego dnia rozpoczęła się nasza praca. „Henryka” pożegnała nas od razu, a my z Wisią miałyśmy dalej wypełniać nasze zadanie.

                Od razu na dworcu rozpoczęła się między nami sprzeczka: ja chciałam przespać się i sądziłam, że przyniesie to lepsze rezultaty naszemu działaniu, ponieważ będę wypoczęta i świeża; „Wisia” natomiast uważała, że powodzenie wyprawie zapewni najlepiej udział w odsłonięciu cudownego obrazu Matki Boskiej na Jasnej Górze. Ponieważ adres kwatery był u mojej towarzyszki i nie chciała mi go ona dać, nie mogłam więc wytchnąć po nocnej podróży.

                Proponowałam: — No, daj mi adres, położę się spać, a ty sobie pójdziesz oglądać cudowny obraz, każdy zrobi to, co będzie chciał.

                Ale ona uważała, że niezbędnie, że koniecznie muszę uczestniczyć w odsłonięciu obrazu i postanowiła to na mnie wymusić. Daremnie tłumaczyłam jej: — słuchaj, przecież jestem niewierząca, zrozum to, no proszę, zrozum. Czy nie możesz zrozumieć? A ona tupnęła nóżką i powiedziała, że nie, w żadnym razie nie może tego zrozumieć i nie zrozumie. Tupnięcie nóżką było tak szczere, że nie pozostawiło we mnie żadnych wątpliwości: rzeczywiście Wisia nie zrozumie, przekracza to jej pojmowanie. A więc chyba ja powinnam wykazać większą pojętność, jest to chyba oczywiste.

                Jeżeli zaś mam przejawić dobrą wolę, muszę chyba pójść z nią na Jasną Górę. Westchnęłam. W niebezpiecznych czasach zgranie przyjacielskie ułatwia przezwyciężenie wrogiej rzeczywistości i jest o wiele ważniejsze od poglądu na świat; z tego względu złożyłam na ołtarzu zgody moją niechęć do katolickich praktyk. Byłam jednak bardzo niezadowolona; po prostu nie lubię przymusu, a przymus w tej sprawie był aż nadto widoczny.

                Zmęczenie nocne odbierało mi dobry humor i wszystko zawadzało mi, a przede wszystkim dawała się we znaki psia pogoda: była mgła, siąpił drobny, przenikliwy i obrzydliwy deszczyk, a w powietrzu kłębiły się ohydne stada wron. Wrony wrzeszczały, wylatywały z mgły kołującym się stadem i znikały w niej, gorliwie kracząc.Weszłyśmy na szczyt klasztornego wzgórza, przy bramie na dziedzińcu jęczał żebrak i domagał się natarczywie datku: — Litościwe osoby — wołał — dajcie parę groszy biednemu kalece!

                Najwyraźniej Matka Boska nie uzdrowiła go, mimo że siedział co dzień o parę kroków od miejsca cudów. „Wisia” rzuciła mu pieniądze do czapki. Przeszłyśmy przez podwórze i nawę kościoła do kaplicy. Tam jej apostolska mość, „Wisia” uklękła natychmiast, żeby się modlić, a ja, przedmiot jej misjonarskich zapędów, usiadłam zrezygnowana w stallach, by rozmyślać. Trzęsłam się wewnętrznie ze złości, że muszę asystować przy obcym i niemiłym mi obrzędzie, aż nagle zrozumiałam — jestem fanatyczna. Czy bowiem człowiek pozbawiony fanatyzmu odczuwałby tak głębokie obrzydzenie do cudzych uroczystości? Raczej starałby się on wniknąć w egzotyczny ich bieg, gdyż zrozumienie innych, poszerza własne ja o całkiem nowe światy. Jakiż jest więc ten świat, w którym się właśnie znajdowałam, świat starych wierzeń mojej Ojczyzny? Kaplica wypełniła się pielgrzymami, jak co dzień od wieków. Od dawna bowiem przychodzili do niej ludzie cierpiący, chorzy, zgnieceni przez nieszczęście i spodziewali się tu właśnie doznać ulgi. Przypuszczali, że spełnią się ich napięte pragnienia, nastąpi cud i cierpienie zniknie.

                Na ołtarzu migotały wota i mówiły nadchodzącym, że oto co najmniej niektórzy odeszli zaspokojeni, podawały /…/, istnieje nadzieja! Czy miejsce, w którym zgromadziło się tyle ludzkich cierpień, pragnień, tyle bezgranicznej ufności, zawodów i spełnień jest zwyczajne? Z pewnością nie. Czyżbym sama nie miała niezliczonych życzeń, trosk i nadziei, że oddziela mnie od tych ludzi mur obcości? — Należy spojrzeć w siebie i odnaleźć pomiędzy nimi wszystkimi w tej kaplicy ludzkie podobieństwo.

                Jaka więc byłaby moja modlitwa, gdybym wierzyła, że zostanie ona spełniona? Byłaby to prośba o jedną, jedyną, najważniejszą rzecz bowiem lubiępomijać drobiazgi. Lecz co byłoby tą najistotniejszą rzeczą nie wiem i należy tego poszukać. Odrzuciłam błahe życzenia, które przychodziły mi na myśl, na rzecz bardziej podstawowych aż wreszcie zostało mi tylko kilka pragnień centralnych. Waga ich wydawała się prawie jednakowa, lecz nie wiedziałam jak odnoszą się one do całości istnienia, które z nich wobec tej całości byłyby najważniejsze. A całość ta pozostawała tajemnicza, nieznana i niezmierzona. Wobec ciemności, za którą się ukrywała, wszelkie rozsądne życie wydawało się niemożliwe, więc odczułam, że modlitwa moja powinna być po pierwsze prośbą o poznanie. Wszystkie inne pragnienia odpadły ode mnie, jak jesienne liście, a jednocześnie zrozumiałam, że to, co jedynie posiada wagę — zrozumienie pełni i istoty istnienia jest skazane na beznadziejność. Poznanie takie niemożliwe dla rozumu ludzkiego mogłoby mieć miejsce jedynie cudem. Oto był cud, o który należało prosić: odnalazłam swoją modlitwę.

                Byłam już bliska złożenia tej prośby w cudownym miejscu, bowiem bardzo skutecznie zdołałam wżyć się w psychikę osoby pielgrzymującej, ale moje własne ja obudziło się w tej chwili i uśmiechnęło. Jakże mało mi potrzeba, żeby ulec złudzeniu: trochę gry organowej, trochę światła świec i blasku witraży, trochę wotów migocących na ołtarzu, trochę wzruszonego tłumu, własna wola poddania się temu wszystkiemu — i pozostaje oto nierozsądny nastrój, a potem wydaje się człowiekowi, że jego najdziwniejsze, najbardziej nieosiągalne marzenia mogą być spełnione. Nie, nie chcę złudzeń, wolę prawdę własnego ograniczenia od fałszu.

W ten sposób odpłynęło ode mnie ostatnie pragnienie i wraz z nim skłonność do myślenia życzeniowego: byłam przygotowana do bezstronnego poznawania życia. Bo bezstronne poznanie zaczyna się tam, gdzie gasną życzenia. Lecz olśnienie tą prawdą trwało tylko chwilę, gdyż młodość pełna jest namiętności.

                Rozejrzałam się po kaplicy: był koniec nabożeństwa. „Wisia” przyjęła właśnie komunię i do ołtarza zbliżał się na kolanach Niemiec w mundurze. Bił się w piersi zamaszyście i gwałtownie, walił w te piersi jak w bęben. Pomyślałam sobie: ach ty, bestio, pewnieś się wyspowiadał, wszystkie twoje grzechy są odpuszczone i zaraz będzisz mógł grzeszyć na nowo! Zamiast zwiać z wojska, zamiast przerwać uczestnictwo w tym, co robią twoi mili rodacy, ty siedzisz tutaj i bijesz się w piersi, a spowiedź cię zadowala, ty, obłudna małpo! Niemiec wprawił mnie w niecierpliwość: wstałam i przeciskając się przez tłum przedostałam się do „Wisi”. „Wisia” właśnie podniosła się z klęczek i stała pod filarem. Nabożeństwo skończyło się, położyłam wiec rękę na jej ramieniu mówiąc:

— Idziemy! — posłuchała natychmiast.

Taki był początek wszystkich dziwnych zdarzeń, które są przedmiotem tego opowiadania, na razie przyszedł jednak niewielki antrakt w postaci zwyczajnego życia. Tego dnia miałyśmy bardzo mało czasu, trzeba było bowiem zebrać od wielu ludi w Częstochowie wiadomości o niemieckich strażnikach pomiędzy Radomskiem a Częstochową. Podzieliłyśmy między siebie adresy i biegałyśmy z kontaktu na kontakt przez cały dzień. Wieczorem z kolei uczyłyśmy się mapy, to znaczy wbijałyśmy sobie w pamięć nazwy miejscowości, zarysy szos, dróg, lasów i pól na trasie, którą miałyśmy iść nazajutrz. Chodziło o to, by nie wyciągać niepotrzebnie ze skrytki ukrytej tam mapy, a poruszać się tak, jakby teren był znany. Położyłyśmy się spać bardzo zmęczone i zasnęłyśmy szybko bezgrzesznym snem młodych i spracowanych. Wczesnym rankiem z pośpiechem wyruszyłyśmy do Radomska. Przyjechałyśmy tam koleją i na miejscu znowu należało /…/ odwiedzić kilku ludzi, by zebrać potrzebne informacje. Skończyłyśmy tę robotę jeszcze przed jedenastą rano i wyszłyśmy na rynek w Radomsku. „Wisia” powiedziała wtedy do mnie:

— Cóż, jest niedziela, teraz pójdziemy na sumę. Chodź, kościół tam jest na prawo!

Odczułam żywiołowy bunt: nie, to jest już nieznośne! Już drugi raz nie wezmę udziału w jej modłach. Oburzenie moje było tak wielkie, że straciłam właściwą ocenę sytuacji: usiadłam na ławeczce pośrodku rynku i powiedziałam:

— Ja tu na ciebie poczekam, a ty możesz robić, co ci się żywnie podoba. Nie wiem dlaczego nie uprzedziłaś mnie o swoich zamiarach w ostatnim mieszkaniu, mogłabym tam spokojnie i w cieple poczekać na ciebie.

„Wisia” spojrzała na mnie krytycznie, wzruszyła ramionami i poszła w kierunku kościoła. Wtedy zrozumiałam, w jak głupią sytuację się wplątałam. Padał wielkimi płatkami mokry, obfity śnieg, wiał wiatr, zimno, mokro, a ja wariatka siedzę sobie na ławeczce. Istotnie, jestem postrzelona. Za chwilę zwrócą na mnie uwagę wszyscy szpicle. Może pójść do kościoła? Ale w tłoku rozminę się z „Wisią”, obiecałam, że tu będę czekać i chcąc, nie chcąc muszę teraz wypełnić swoje zobowiązanie. Istotnie, przewidywałam dobrze: przez rynek szedł ku mnie jakiś jegomość. Podszedł, pokazał mi swój znaczek zza klapy i rozkazał: — kennkarta!

Wyciągnęłam dowód osobisty i ledwo go wzięłam w ręce, zrozumiałam, że nie wiem jakie jest moje nazwisko na tych fałszywych papierach.

A szpicel właśnie zapytał: — Nazwisko!

Ledwo zdążyłam zapuścić żurawia i zobaczyć pierwszą literę w dowodzie, wtedy wszystko mi się przypomniało, powiedziałam nazwisko, wyjaśniłam gdzie pracuję, odpowiadałam na jego pytania zgodnie z bajeczką, którą sobie uprzednio wymyśliłam w odniesieniu do tego właśnie kompletu dokumentów,

— Gdzie pani idzie? — wymieniłam miejscowość za lasem, przewidując, że gdyby poszedł za nami, gdzieś mu się w lesie zgubimy.

— I nie przysłali stamtąd koni? — zagadnął podejrzliwie!

— No właśnie! Proszę pana, taka pogoda i nie przysłali koni!

Naturalna moja odpowiedź uspokoiła trochę Niemca.

                — To na konie tu pani czeka?

                — Nie, moja koleżanka poszła do kościoła, jestem innej wiary i nie mogę jej towarzyszyć.

                — Acha — powiedział Niemiec. Spojrzał jeszcze spod oka i poszedł.

                Przyglądałam mu się nieznacznie z daleka – stanął pod ścianą i rozmawiał z jakimś drugim. Ten drugi trzymał rower i głową pokazywał moją osobę. Niebawem przyszła „Wisia”.

                — No — mówi — idziemy!

                Wyszłyśmy z miasteczka, przeszłyśmy jakieś pół kilometra i wtedy postanowiłam zobaczyć, czy szpicel ciągnie za nami. Zatrzymałam się niby to zawiązując but. Rzeczywiście szedł z rowerem. Mówię:

                — Wisiu, wiesz co? Szpicel się przyplątał na rynku i teraz wlecze się za nami. Nie oglądaj się.

                Ona zmartwiła się.

                — Jezus, Maria! Jak ja źle zrobiłam! W ostatnim miasteczku nie powiedziałam ci, że idę do kościoła, żebyś mogła tam poczekać!

                A ja do niej:

                — Widzisz, ja też źle zrobiłam. Szkoda, że nie poszłam na tę twoją mszę.

                /…/ ale co się stało, już się nie może odstać i szpicel wędrował naszym śladem. Mówię:

                — Wisiu nie martw się, może on sobie iść, ale za siedem kilometrów jest las, skręcimy w prawo, w krzaki, on ma rower i utknie, przecież nie rzuci roweru, żeby nas łapać, nieprawdaż?

                Obie uspokoiłyśmy się tym projektem i szłyśmy dalej swobodnie przed siebie. Śnieżyca rozpadała się na dobre. Nie wiadomo ile tego śniegu miótł na nas wiatr, ile zaś leciało z nieba, ale szłyśmy w gęstym, wirującym tumanie, wśród zimnej, pogwizdującej wichury. Pod nogami trzaskały świeżo zamarznięte kałuże, ale buty miałyśmy ciepłe i grube, płaszcze na barankowych podpinkach, było nam więc ciepło, nie tylko ciepło, lecz nawet gorąco. Wędrowałyśmy zamaszystym, długim krokiem, rozgrzane nie tylko marszem, ale gorącą dyskusją, która się właśnie zaczęła. O szpiegu przestałyśmy w ogóle myśleć zajmując się rozkładaniem świata na części pierwsze i składaniem go z nich z powrotem, jak czyniło to przed nami już wielu ludzi. Lecz my miałyśmy wiarę młodości, że jesteśmy jedyne w swoim rodzaju, wobec czego uda się nam wszystko o wiele lepiej niż licznym filozofom w historii ludzkości

                Wisia powiedziała wówczas do mnie:

                — Wiesz, zupełnie nie rozumiem, jak ktoś może być niewierzący.

                Cóż miałam na to odpowiedzieć? Mówię do niej:

                — To sprawa wychowania, kiedy ty byłaś mała, opowiadano ci jak Jezus chodził po wodzie, czynił cuda, robił dobro ludziom. A ja, gdy byłam mała, wzruszałam się historią Galileusza, którego zamęczyła Święta Inkwizycja. Gdy ty zobaczysz kościół, przypomina ci się Chrystus, a mnie Święte Officjum. Dlatego odnosimy całkiem różne wrażenia na widok tego samego budynku.

                Ale Wisia zapytała: — to myślisz, że wszystko zależy od wychowania? Gdzie w takim razie jest Prawda?

                Było to trudne pytanie i nie znalazłam odpowiedzi na nie. Oświadczyłam więc:

                — Nie wiem, gdzie jest prawda. Właśnie jej szukam. Prawdy się szuka wciąż i przez całe życie.

                Powstała więc dyskusja o tym, czy Bóg istnieje, czy go nie ma, a jakkolwiek zapomniałyśmy o szpiclu, który czaił się za nami, nadawał on naszej rozmowie szczególny charakter. Dzięki niemu nie weszłyśmy w słowny pojedynek, a celem naszym nie było dialektyczne zwycięstwo, lecz zgoda. Bliskość nieprzyjaciół jednoczy bowiem nie tylko narody, ale również poszczególnych ludzi.

                Stopniowo dyskusja zawędrowała w stronę moralności:

                — Skąd wiesz bez Boga jak postępować? — zapytała Wisia

                — Czuję to wewnątrz siebie – stwierdziłam.

                Lecz ona uważała, że odpowiedź z własnego wnętrza jest bezsilna i ciągnęła:

                To Bóg daje moralności siłę, która ją wspiera. Czy nie boisz się, że gdy wezmą cię na tortury załamiesz się bez Boga?

                Nie mam jej — odpowiedziałam —nikt nie może jej mieć z Bogiem, czy bez Boga. Ale spodziewam się, że jednak wytrzymam. Będę myśleć o tych, których mogłabym skrzywdzić. Czy nie sądzisz, że jest to podpora lepsza, niż Bóg,, w którego nie wierzę? Musimy sobie ufać, gdyż bez tego nie ma możliwości działania w trudnych warunkach. Ufam tobie, że nie zawiedziesz i muszę ufać sobie, A ty mnie. Na tym się wszystko opiera, czyż więc nie lepiej jest znieść dowolne rzeczy łącznie z wszelkimi torturami, niż zawieść ufność? Ta myśl będzie siłą, która wspiera moją moralność.

                Byłyśmy w lepszej sytuacji od filozofów, nasze bowiem rozważania w każdej chwili sprawdzić mogło życie. Nie opierały się one bowiem na argumentach rozumowych, lecz na naszym charakterze, a dowody można było tworzyć przez własny sposób istnienia. Lecz zarazem niepewność, na którą sobie mogli pozwolić filozofowie w poszukiwaniu dowodów bezspornych była dla nas luksusem niedopuszczalnym, mógł on bowiem przynieść śmierć wielu ludzi, gdyby przyszło nam na przykład na myśl, że należy uprawiać w praktyce sceptycyzm moralny.

                Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy myślą produkowaną za biurkiem i w towarzystwie drepczącego po piętach szpicla. Ten błogosławiony wpływ ułatwiał nam omijanie niektórych pomylonych teorii. Zupełnie nas zresztą nie peszyło, że wielu filozofów zajmowało się niesłychanie precyzyjnie i bez większych skutków zagadnieniami, które nas pasjonowały. Filozofowie mogli odłożyć swoje rozwiązania na dalszą metę, my jednak musiałyśmy żyć i chciałyśmy to czynić jak najbardziej świadomie i rozumnie.

                Tak doszłyśmy dyskutując i wymachując rękami do brzegu lasu. Tu skręciłyśmy prosto w krzaki i ze śmiechem przedzierałyśmy się przez gałęzie. Za nami słychać było szpicla: jak dzik rył on przez gąszcz i klął pod nosem. Śmieszyło nas to bardzo, więc śmiałyśmy się w kułak. Tak roześmiane i rozbawione oddalałyśmy się coraz bardziej od szpicla, coraz mniej było słychać szuranie jego roweru i las stawał się coraz cichszy. Za kołnierz sypały nam się z gałęzi wielkie czapy śniegu i odchylając gąszcz spoglądałyśmy z radością na swoje zarumienione twarze, błyszczące oczy, słuchałyśmy swoich przyspieszonych oddechów. Wreszcie weszłyśmy na jakiś dukt, szpicel był już daleko, otrzepałyśmy się ze śniegu. Powiedziałam do Wisi:

                — Wiesz, musimy mu jeszcze trochę mu drogę zaplątać, bo przyjdzie tu za nami po śladach.

                Poszłyśmy trochę duktem, potem przez las na przełaj, potem jakąś ścieżką, wydeptaną przez wracających z sumy, potem znowu przez gęste chaszcze i jeszcze raz nową ścieżką, aż wreszcie stanęłyśmy na szerokiej drodze, którą wyjeździły wozy jadące rano do kościoła. Tu wyczyściłyśmy dokładnie jedna drugą, by nie było po nas widać, jak wyglądał szlak naszej wędrówki. Roześmiałyśmy się. Śmiałyśmy się bez hamulców i nieco bez sensu, niezwykle uradowane, żeśmy zgubiły szpicla.

                — Jesteśmy tu bezpieczne — powiedziała Wisia. — Las jest polski. Niemcy tu boją się wchodzić. — Oczy jej się śmiały.

                — Tak, las jest polski… — pomyślałam. — Ta mała nie wie, co w tym polskim lesie może się przytrafić. Ale nie miałam zamiaru o tym mówić. I bez tego było dość komplikacji w jej życiu.

                Niedaleko droga rozwidlała się i zatrzymałyśmy się w tym miejscu.

                — Poczekaj — powiedziałam. — Odpoczniemy tutaj trochę, obejrzymy mapę i zjemy coś na drugie śniadanie. Jestem wyjątkowo głodna, a poza tym… Tak trzeba zrozumieć, gdzie jesteśmy, żebyśmy nie wyszły na drugą stronę granicy, zupełnie o tym nie wiedząc.

Niedaleko stała sosna, która osłaniała gałęźmi leżące pod nią ścięte drzewo, było na nim tylko odrobinę śniegu. Zgarnęłam go rękawiczką, wyjęłam z torby mapę i śniadanie, położyłam na pniu gazety, na gazety nasze torby, na torbach usiadłyśmy obie. Orientowałam mapę szukając charakterystycznego rozstaju. A Wisia podjęła znowu przerwaną zasadniczą rozmowę. Jej skłonność do nawracania nie została wcale wyczerpana i zachwiana przez wypadki podróży.

                — Jeśli nie wierzysz w Boga, to może się zgodzisz, że istnieje Prawo, które rządzi światem — zapytała.

                — Poczekaj — powiedziałam — nie mogę znaleźć na mapie tego rozstaju. Lepiej spójrz i zobacz, gdzie on może być!

                — Nie wykręcaj się — oświadczyła. — Jest takie prawo, czy nie?

                — Może jest — odpowiedziałam. — Ale rozstaju na tej mapie to nie ma.

                — Nie kpij — zaprotestowała z dziecinnym oburzeniem — czy nie widzisz, że to jest bardzo ważne?

                — Podstawowe — zgodziłam się — ale ja muszę zorientować mapę. Zaraz wyjdziemy z lasu, będzie wieś, a za nią granica. Więc czego chcesz właściwie?

                — No, powiedziała trochę urażona — pytam się, czy istnieje prawo, które rządzi światem?

                — Niech będzie, że takie prawo jest — oświadczyłam potulnie. Byłam już złakniona zgody i wyczerpana tematem. Ale ona życzyła sobie prawdziwego i zdecydowanego zdania. Zajadałyśmy z apetytem chleb z serem, miejsce pod sosną było osłonięte od wiatru i śniegu, można więc było wszystkie nasze czynności załatwiać względnie swobodnie ale blisko już była granica i należało pomyśleć raczej o naszej robocie. Toteż starałam się przygasić tok dyskusji. Lecz Wisia rozpoczynała ją wciąż od nowa. Zgodziłam się dla świętego spokoju, że Prawo Świata istnieje, lecz Wisia zapytała:

                 — Czy to prawo jest dobre i sprawiedliwe?

                Wydało mi się rzeczą trochę dziwną mówić o Prawie, ze jest dobre i sprawiedliwe, jakby Prawo było człowiekiem, ale nie miałam zamiaru z nią się kłócić, starałam się dojść do jakiejś zgody, więc powiedziałam:

                 — Widzisz, nie wiem jakie to prawo jest…

                 — Zastanów się, czy ono jest dobre i sprawiedliwe?

                Wtedy sobie pomyślałam: —  Oj, dziecko! Nie mam ci ochoty mówić co myślę o tym. Ale ona się upierała.

                — Musisz odpowiedzieć. Powinnaś to wiedzieć i powiedz szczerze co uważasz na ten temat.

                Powiedziałam: — Wisiu, jak ci się wydaje, czy to, co nas otacza i co się dzieje dookoła nas jest dobre i sprawiedliwe? Wiec, jeżeli to wypływa z tego Prawa, to jak myślisz, czy jest ono dobre i sprawiedliwe?

                Tymczasem wstałam i zbierałam rzeczy, a ona stanęła obok ze swoją torbą w ręku. Miałyśmy wyruszyć. Gdy mówiłam, oczy Wisi roziskrzyły się, a nóżka, jak to u niej, tupnęła dziecinnie. Zawołała:

— Ty musisz się przekonać, jakie jest to Prawo. Ono jest dobre i sprawiedliwe.

Powiedziałam:

— No cóż, przekonałabym się chętnie, że ono jest dobre i sprawiedliwe, lecz jakby to miało się stać?

Wtedy Wisia zawołała naiwnie w kierunku przeznaczenia, czy Boga, czy abstrakcyjnego Prawa:

— Niech się to tu, niech się natychmiast okaże, jakie to Prawo jest.W ten sposób jak ty nie można żyć! Musisz się przekonać, że ono jest dobre i sprawiedliwe!

Zawołanie to byłoby śmieszne, gdyby nie czające się dookoła okoliczności.Lasy pełne bratobójczych walk, przed nami leżała granica, a na niej nieznane okoliczności, za nami szedł szpicel. Gdy wzywa się przeznaczenie, by ujawniło swoją istotę w kraju zniszczenia, okrucieństwa i śmierci, nie brzmi to śmiesznie, nawet wtedy, gdy wzywają je dzieci. Wyobraziłam sobie prze chwilę, że oto wokoło nas zagęszcza się rzeczywistość i zaraz ujawni ona swoje kształty w sposób szczególnie charakterystyczny. Wyobrażenie to było tak mocne, że wydawało się, że przez las zbliża się do nas coś nieokreślonego i strasznego. Powiedziałam odruchowo z niepokojem:

— Nie wiesz co wzywasz! Gdyby ujawniło się w pełni jakie to jest, nie zniosłabyś tego ani ty ani ja. Należałoby wtedy przywołać jeszcze ponadto siły, żebyśmy temu sprostały.

— Ja wiem, co wołam — oświadczyła Wisia — niech się to tu, niech się natychmiast okaże, jakie jest to prawo.

Pomyślałam sobie: czy nie chciałam tego samego wezwać wczoraj w modlitwie przed cudownym obrazem, dlaczego się więc teraz cofam?

Przyłączyłam się więc do jej wezwań:

— Nic na świecie nie słucha ludzkich zaklęć — oświadczyłam, — Ale jeżeliby coś słuchało, wezwałabym to, co ty: niech się to tu, teraz, w tej chwili okaże, bez żadnych osłonek, choćby runąć na nas miało całe piekło. Choćby nas miała spotkać śmierć i wszystko najgorsze. Jest to istotnie najważniejsze, to co wzywasz i nie boję się spotkać oko w oko z wszelką grozą. Lecz chcę ponadto, aby zjawiły się siły i rozum, które by pozwoliły nam temu sprostać.

I wyruszyłam przed siebie ścieżką, myśląc pod wpływem sugestii własnych słów o tym, jak mogłaby wyglądać taka zgęszczona rzeczywistość. Odczuwałam ją coraz mocniej w sposób prawie dotykalny. Za mną w milczeniu szła Wisia. Nie zdążyłam jeszcze ochłonąć ze swoich emocjonalnych rozmyślań, gdy nagle zawołano na nas:

— Stój! Kto idzie!

Pomyślałam sobie wprost, przesądnie i prymitywnie: cho, zaczyna się okazywać. Ten pierwotny stosunek do rzeczy stał się przyczyną wszystkich dalszych odkryć i zjawisk. Bo wiem, dzięki niemu zaostrzyłam do ostatecznych granic wszelkie władze swojego umysłu i serca, aby dotrzeć do istoty rzeczywistości. Wprawiłam bowiem sama siebie w poznawczy trans absolutnej uwagi, który pozwolił mi wyciągnąć z zaszłych następnie wypadków ich najgłębszą, utajoną esencję.

Na razie postanowiłam przejąć inicjatywę w swoje ręce. W krzaku siedziała czujka partyzancka i żołnierz powiedział:

— Niech jedna z was się zbliży.

Podeszłam prędko, uśmiechnęłam się i podałam rękę umundurowanemu przeznaczeniu. Żołnierz ze zdziwieniem podał mi swoją.

Zapytał:

— Dokąd?

— Do granicy.

— Po co?

— Zwiad strażnic niemieckich.

— Może wy nasze kobiety?

Odpowiedziałam:

— My z Armii Krajowej.

— To wy wiecie, kto my tacy?

— Wiem. Armia Ludowa.

A on na to:

— Polacy!

Oświadczyłam:

— Oczywiście.

Żołnierz kazał nam iść przed sobą i poprowadził nas ścieżką na brzeg lasu. Była to półokrągła polana i we wnęce jej łuku stała samotna chata. Dalej za językiem lasu ciągnęły się pola, a za nimi w odległości może pół kilometra, ledwo widoczna za padającym śniegiem wieś. Szliśmy na wpół wydeptaną ścieżką. Po wyjęciu z lasu uderzyła nam w oczy śnieżyca: śnieg pokrył już drzewa i domy, usypał wysokie wydmy, przez które przekopywaliśmy się z trudem. Z okapu dachu chaty, do której przyszliśmy, zwisały zębate, ośnieżone sople, a gdy otworzyliśmy drzwi, otoczyło nas prawie upalne ciepło. Pod blachą bowiem rozpalono obfity ogień. Dookoła tego ognia siedział na ławkach, krzesłach i podłodze oddział partyzancki złożony z dwudziestu paru ludzi. Na blasze w wielkich kotłach gotowano posiłek.

Przez kuchnię zaprowadzono nas do pokoju, skąd wyrzucono natychmiast paru krzątających się żołnierzy. Wszystko poczęło się dziać, że tak powiem, całkowicie na odwrót. Po pierwsze polecono jakiejś kobiecie przeprowadzić rewizję, kazano nam rozebrać się do naga i nie zaniedbano nawet poszukiwań ginekologicznych oraz w kiszce odchodowej. Dobre i sprawiedliwe prawo dawało o sobie znać. Wisia stała czerwona jak burak z płonącymi oburzeniem oczami, gdy tymczasem bezpieczny i polski las przejawiał swoje właściwości. Kobieta obmacywała obrąbki naszych ubrań. Zaglądała nam do uszu i pod język. Powiedziałam jej ze zniecierpliwieniem:

— Niech pani zajrzy mi do żołądka, może coś połknęłam.

Przyjrzała mi się bez uśmiechu, jakby badała, czy jestem normalna, a Wisia rzuciła na mnie potępiające spojrzenie.Widać sądziła, że wobec nieprzyzwoitości sytuacji, uwagi moje są nie na miejscu. Wreszcie pozwolono nam się ubrać. Wtedy wtoczył się do izby cały oddział partyzancki i stanął kręgiem, przyglądając się widowisku. Dowódca zarządził, że każdą z nas będzie się badać z osobna i wyprowadzono Wisię pod strażą do kuchni.

Stałam przed dowództwem, które rozsiadło się na ławce pod ścianą, w półkole, które mnie otaczało, przypominało mi stare wilcze zwyczaje. W ten sposób w skupieniu i uwadze obserwują od wieków wilki pojedynek, który odbywa się pomiędzy członkami ich stada.

Po pierwsze zawiadomiono mnie, że szpiegowałam oddział, skąd bowiem inaczej mogłabym wiedzieć, że jest to formacja Armii Ludowej?

— Za szpiegowanie rozstrzeliwujemy — wyjaśnił mi zdecydowanie dowódca. — Szpiegowałaś, a więc zostaniesz rozstrzelana.

Było to bardzo proste: jak ich poznałam? Gdy się patrzy na krzesło, poznaje się krzesło i nazywa się je. Gdy się widzi stół, poznaje się stół i nazywa się go. Podobnie zobaczyłam ich, poznałam że są A L O W C A M I i tak ich nazwałam. Jeżeliby stół chciał udowodnić, że nie można nazwać krzesła, każdy może pomału zanalizować, po czym właściwie poznaje krzesło: ma ono swe cechy: oparcie, cztery nogi, siedzenie i tak dalej. Podobnie i ja mogłam powiedzieć po czym poznałam, że żołnierz z czujki należał do Armii Ludowej.

— To jest całkiem zwyczajne — odpowiedziałam — i nie wymagało szpiclowania. Bardzo łatwo można was odróżnić. Na przykład jest niedziela po sumie, a czujka miała nieoczyszczone buty i na nich wczorajsze błoto. Błoto już dziś zamarzło. Kto nie czyści butów w niedzielę? Żołnierz miał orzełka bez korony i czapkę bez otoka. Kto może mieć orzełka bez korony? Jasne — Armia Ludowa. Żołnierz powiedział: „Może wy nasze kobiety?”. Ten sposób wyrażania jest mi znany i stosuje się go właśnie na lewicy.

Moje wyjaśnienia zamiast wprowadzić ład w umysły AL-owców wywołały tysiączne złośliwości: z wilczego kręgu koła wtrącało się do moich wyjaśnień swoje pogardliwe trzy grosze:

— Acha, ty osądzasz ludzi po ubraniu! Zabłocone buty ci przeszkadzają! Hrabina! Z góry wiesz kogoś spotkała! Baj, baju! My mamy może w to wierzyć? Niektóre uwagi były ordynarne.

Daremnie tłumaczyłam, że ja mam również brudne buty. Nie wymagałam też niedzielnego pobytu w kościele. Bezskutecznie wyjaśniałam, że słowa moje nie wyrażały żadnej oceny w odniesieniu do sposobu ubierania się ich żołnierzy i tylko stwierdziłam obiektywnie po czym można ich poznać.

Zauważyłam, że ich uraziłam przez te nieoczyszczone buty.

Pomyślałam sobie: ot i co, teraz obie zginiemy przez moją głupotę. Przez to, że nie powstrzymałam swojego języka i powiedziałam od razu, co widzę. Trzeba to jakoś ratować i wydobyć moją towarzyszkę z kabały, w której się znalazłam z mojej winy. Więc mówię do żołnierzy:

— Słuchajcie, ja o każdym z was mogę powiedzieć cośkolwiek, chociaż nie wyobrażacie sobie chyba, że każdego z was od urodzenia szpiclowałam.

— No powiedz! Mów! Wróżka się znalazła!

Nie było rady, należało spróbować i nie pomylić się, gdyż pomyłka oznaczała śmierć dla nas obu. Spojrzałam na jednego z nich i oświadczyłam z wszelką pewnością siebie, jaką mogłam sfingować:

— Urodziłeś się na wsi. — Miał rzeczywiście grube kości, postawę raczej krępą, twarz czerstwą i rumianą, nie wyglądał na mieszczucha. Żołnierze narzucili mi formę per ty, której w stosunku do mnie używali i teraz stwarzało to nieco intymną atmosferę gabinetu kabalarki. Umilkli z zaciekawieniem na chwilę.

— Co mówić dalej? — pomyślałam.

— Pasałeś krowy — oświadczyłam zdecydowanie. — Kiedyś krowa weszła ci w szkodę i dostałeś ciężkie lanie. Wspominasz to z przykrością.

Te moje dedukcje nie wywołały należytego wrażenia. Członkowie oddziału nacierali z powrotem na moje pozycje, kpiąc z wielką złośliwością.

—He, to o wiele łatwiej zgadnąć, niż fakt, że jesteśmy AL-owcami. — stwierdził rzeczowo i jakby z rozczarowaniem jeden z nich, mniej napastliwy.

Wobec czego ciągi moich wnioskowań stawały się coraz dłuższe, subtelniejsze, mniej stanowcze i czułam, że coraz bardziej jestem narażona na pomyłki. Jakbym ślizgała się swoim umysłem po samej granicy życia i śmierci, ale ciągle odnosiłam zwycięstwo. Uwaga moja koncentrowała się coraz bardziej w najwyższym wysiłku do jakiego jest zdolna istota ludzka. Skupienie moje stało się tak pełne, że wreszcie widziałam tylko jedną twarz zawieszoną nade mną, jednego człowieka i jego nieznane losy. Wnioskowanie od dawna już wyczerpało moje możliwości, więc spróbowałam się wżyć w żołnierza, który stał naprzeciwko, tak, jak aktor wżywa się w swoją rolę. Co miałoby miejsce, gdybym była nim? Jakby z daleka słyszałam jeszcze kpiny oddziału, lecz nie zwracałam na nie najmniejszej uwagi, by nie przerywać niczym subtelnej sztuki przenikania. Zbliżałam się już do końca moich możliwości i byłam przekonana, że zaraz wyczerpię je bez rezultatu, lecz nie rezygnowałam. Przeciwnie. I wtedy stała się rzecz dziwna: trudność się skończyła, świadomość moja przelała w się człowieka, na którego patrzyłam. Byłam nim. Przypomniałam sobie wypadki z jego życia, jako własne. Z zupełną swobodą i pewnością mówiłam po kolei, co mu się zdarzyło w życiu, ale oglądałam to inaczej niż on, jakby z lotu ptaka, w harmonijnej i skończonej całości ludzkich przeznaczeń.

Piękno tego obrazu pochłonęło mnie całkowicie: opowiedziałam mu dlaczego zawędrował do partyzantki, by narażać swoje życie dla spraw wzniosłych i nieco niezrozumiałych. Widziałam po jego oczach, że oboje jesteśmy zdziwieni urodą jego własnego losu, a mimo to mówiłam prawdę tak, jak ją widziałam. Drogi jego były jasne, naznaczone syntetycznie, a jednocześnie oglądałam ich konkretne zarysy.

Nie starałam się wiedzieć jak oddział komentuje moje wypowiedzi, czy kpi, czy nie uważa, czy przeciwnie został ujęty przez tok opowiadania. Nie myślałam o tym wcale i oddałam się tej dziwnej sztuce. Niosła mnie fala świadomości, która płynęła tak dziwnie z mojego ograniczenia i zjednoczyła mnie wspaniale z drugą istotą ludzką. Gdy skończyłam mówić o jednym żołnierzu, żeby nie stracić tej zdumiewającej zdolności, przenosiłam zaraz oczy na drugiego; mała chwila i świadomość moja wchodziła w jego wnętrze. Rozwinęła się przede mną druga, całkiem odmienna i równie ciekawa opowieść. Ona również doprowadziła mnie do dnia, w którym wszyscy spotkaliśmy się w owej chwili pod lasem.

Tak po kolei przeszłam dwudziestu czterech ludzi, którzy siedzieli przede mną i w słowach moich nie było żadnej pomyłki. Wywiodłam jasno i życzliwie w jaki to sposób dwadzieścia cztery ślady zaprowadziły każdego z nich do miejsca, w którym skrzyżowały się nasze tropy, by spotkać się w dziwnych okolicznościach. Każdego przywiodła tu jego istotna natura. O tak, widziałam również i cienie na tym obrazie, widziałam rzeczy, które ci ludzie chcieli ukryć: mogli się nie obawiać, przecież byłam każdym z nich, jak i oni związana tajemnicą.

Nieuchwytny urok rzeczy przeznaczonych, a przecież dobrowolnie i swobodnie wybranych, tak bardzo przykuł moją uwagę, że śmierć była już dla mnie całkiem nieważna, przestała mnie przejmować, a cel, dla którego podjęłam tę podróż przez obcą świadomość stał się drobny i nieistotny wobec tego przeżycia, jak pyłek na świątecznym ubraniu.

Gdu skończyłam, uwaga moja rozproszyła się i ujrzałam znowu przed sobą całą izbę: panowała w niej cisza tak absolutna, że usłyszałabym bzykanie muchy. Tylko drzewo trzeszczało buzującym ogniem w rozpalonym piecu. Mój umysł zyskał teraz harmonię, koncentracja uwagi wyparła z niego wszelki niepokój, chwiejność i strach, a ponadto czułam się w gronie przyjaciół. Bo tylko z przyjaciółmi szuka się owej jedności, którą tu osiągnęłam tak szybko i w pełni — byłam przecież przez chwilę każdym z nich, a czy trafia się to tak naprawdę z przyjaciółmi? I oto zachodziła rzecz zdumiewająca, że przyjaciele ci chcieli przecież mnie zabić.

Wprawdzie wahali się w tej chwili, lecz ich wahanie nie miało wielkiego związku z pięknem, które przeżyłam: po prostu uważali, że ukazał się w tym miejscu albo pan Bóg albo diabeł. Na korzyść Boga mógł przemawiać wdzięk opowiadanych historii, na korzyść diabła to, że działy się rzeczy niezwykłe i straszne. Roześmiałam się. Byłam rozczarowana: tyle się rozwinęło ludzkiego piękna, a oni wiedzą, że wszystko w tak starożytnym aspekcie! Nie mam najmniejszego zamiaru odgrywać roli magika. Prawo świata, jeżeli tu działało ono, chytrze wrobiło mnie w jakąś dziwną historię. I to ja, sceptyczny ateista, nawraca ateistów wojujących przy pomocy sztuki czytania myśli.

Oprócz dawnych zagadek mam nową: w jaki sposób świadomość może wędrować i wcielać się w kogokolwiek. Czy to ma być właśnie wytłumaczenie istoty bytu? A ja może mam oszukiwać tych ludzi, że robię jakieś czary i mącić w ten sposób umysły moich przyjaciół? Nie, doprawdy to jest śmieszne — nie mam zamiaru wywoływać niczyjego oszołomienia.

Mój śmiech obudził ze zdumienia dowódcę, powiedział on:

— Zostało udowodnione, że można bardzo wiele o ludziach wiedzieć, chociaż się ich nie szpiegowało. — Po chwili dodał z naciskiem, że zjawiska te chyba są naturalne?

Odpowiedziałam z namysłem: — Nie wiem. Działy się w naturze, więc chyba są naturalne.

— A ich przyczyny także są naturalne? — zapytał.

— Znam tylko niektóre z nich. — odpowiedziałam. Trzeba mieć bardzo skupioną uwagę, a ponadto nie przejmować się wcale swoją własną osobą, nawet jeśli grozi jej śmierć. Możliwe, że chęć ocalenia ludzi przed głupim zabójstwem, jakie zamierzają popełnić, i wola uratowania przyjaciół są tu pomocne. Ale nie wiem.

Starałam się mu rzeczowo, w miarę sił wyjaśnić warunki zjawiska, lecz wiedziałam zarazem, że niezrozumiała abstrakcja, jakiej się poddajemy, skłania umysły żołnierzy w stronę wersji, iż przejawiły się tu jakieś siły diabelskie. To nie przypadkiem filozoficzny Mefisto jest szatanem. Uśmiechnęłam się: mimo wszystko przejęcie i zaciekawienie oddziału było tak duże, że dowódca, dobry polityk, zwrócił na to natychmiast uwagę, gdy tylko sam ochłonął ze zdziwienia. Zdecydował, że trzeba usunąć ludzi spod mojego wpływu i oświadczył, że druga część spotkania ma być tajna.

Żołnierze niechętnie, ociągając się, przechodzili do kuchni. Byli bardzo nieradzi, że pozbawiono ich fascynującego widowiska. Ten krok dowódcy przesunął prawdopodobnie szlę ich myślenia na rzecz hipotezy, że przejawiam siły boskie i tajemnicze, najtrudniej jest bowiem zrozumieć drogi ludzkie.

Gdy wyszli dowódca powiedział mi:

— Skąd mamy pewność, że nie jesteście z NSZ? Ci z NSZ zabijają nas przy każdej okazji, rozumiesz więc, że i my musimy ich zabijać. Czy możesz powołać się na jakichś ludzi z Armii Krajowej?

— Podpułkownik Horak — powiedziałam.

— Kto to? — zapytał dowódca oddziału.

— Był dowódcą okręgu warszawskiego.

— Był ale nie jest — oświadczył nieżyczliwie dowódca. — Co się z nim teraz dzieje?

— Niemcy zatłukli go na Pawiaku, nie wydał nikogo — wyjaśniłam krótko.

— AL-owcy nie znali go. Może mogę powiedzieć o kimś jeszcze?

Wymieniałam długi szereg nazwisk i po stałym pytaniu „co się z nim dzieje” odpowiadałam: „zginął w akcji”, „umarł w obozie”, „rozstrzelany przez Niemców”, „zamęczony na Szucha”.

W pewnej chwili dowódca zniecierpliwił się i zapytał z przekąsem:

— Czy u was, w tym twoim AK są sami nieboszczycy?

— No cóż — powiedziałam — żywi są też. Ale nazwiska żywych są potrzebne do całkiem innych celów, niż świadectwo, jakie mogliby o nas wydać. Nie sądzisz? A umarli świadczą o nas myślę lepiej niż żywi. Powiedz sam, czy nie podałam ci nieboszczyków w najlepszym gatunku? Czego chcesz od nich? — patrzyłam mu prosto w oczy z ironią, co go zmieszało.

Polityczno-wychowawczy poradził mu:

— Daj spokój. Przecież widać, że one są z Armii Krajowej. Gdyby były z NSZ nie podałyby ręki czujce. Polityczno-wychowawczy był najwyraźniej niezadowolony z naszej sytuacji.

— No, powiedzmy — zdecydował dowódca — że jesteście z Armii Krajowej, przyjmijmy, że zostało to dowiedzione. Ale to jeszcze nie załatwia sprawy.

I wtedy zawołał jednego żołnierza z sąsiedniej kuchenki, a ten zaczął opowiadać, co się przytrafiło w niejakim Borowie. W miejscu tym oddział Armii Ludowej umówił się z partyzantami AK na wspólne spotkanie, w celu ustalenia warunków współdziałania. Żołnierze Armii Ludowej zostali zaproszeni do jednej z chałup na kolację. Wszyscy się rozbroili, ale AK-owcy zachowali ukrytą krótką broń. Gdy kolacja już była w pełnym toku, wyciągnęli znienacka swoje pistolety, kazali AL-owcom podnieść ręce do góry, następnie ich powiązali i zaczęło się przypiekanie jeńców na rozpalonej blasze. Chodziło o wymuszenie adresów i kontaktów członków AL-owskiej partyzantki. W rezultacie zamieszania, jakie powstało w izbie w tym czasie paru ludzi wyskoczyło przez okno i zaszyło się w sąsiednich zaroślach. Stamtąd byli oni świadkami wypadków, gdyż okna chaty pozostały otwarte. Po zebraniu zeznań, żołnierze Armii Krajowej rozstrzelali swoich gości. Relacjonujący chłopak patrzył właśnie z ukrycia na to wszystko i w słowach jego brzmiała prawda, nie można było wątpić w dokładność relacji[1]

Dowódca oświadczył:

— Postanowiliśmy, że pierwsi ludzie z Armii Krajowej, którzy przyjdą do nas, zapłacą za ten wypadek. Przecież rozumiesz, że nie możemy dać się zarzynać, jak barany.

Odpowiedziałam: — Rozumiem.

Z tej przyczyny jesteście skazane na śmierć. — Dodał, że powinnyśmy być rade, bowiem nie będą nas przypalać na blasze.

Było to owszem, zrozumiałe od czasów /…/

Wyprowadzono mnie z izby do kuchni i zawołano Wisię. W przejściu powiedziałam jej prędko szeptem — Uważaj, pytają o nazwiska i adresy naszych ludzi, nie trzeba ich podawać. Pamiętaj, ani nazwisk ani adresów!

Potaknęła ze zrozumieniem: — Dobrze, wiem sama.

Weszłam do kuchni. Skupił się tu cały oddział. Pod oknem stała pusta ławeczka, gdyż żołnierze siedzieli przeważnie na podłodze, gdzie rozesłano przyniesioną (widać z posłania) słomę. Ławkę oddzielał od reszty izby wielki kuchenny piec. Pomiędzy nim, a ścianą naprzeciwko było tylko niewielkie przejście. Na piecu gotowały się w dużych kotłach bigos i kartofle. Zapach ich wydał mi się rozkoszny i przenikliwy: już nie będę jadała takich rzeczy i ostatni raz je wącham. Odróżniłam mocną i zachęcającą woń wędzonki. Jednak układ pomieszczenia podsunął mi nową nadzieję i środki ratunku: gdyby tak uciec przez okno? /…/ przez ciasne przejście za barykadę pieca, oparłam się na chwilę o ramę okienną i odpięłam nieznacznie małym palcem górny haczyk. Pozostawał jeszcze drugi na dole. Pomyślałam: jeśli Wisię posadzą obok mnie powiem jej, co trzeba robić, otworzę jednym ruchem okno, ona wyskoczy, za nią ja. Oddział z pewnością rzuci się hurmem w wąskim przejściu do okna pod ścianą i powstanie korek, zanim żołnierze przedrą się tamtędy, my pobiegniemy za ścianę chaty, by znaleźć osłonę od ich ognia. Stamtąd stale ochraniane tą chatą, uciekniemy do pobliskiego lasu i nim ktoś się zdecyduje biec za nami, będziemy już w krzakach. Mamy mocne, zdrowe i młode nogi, jesteśmy wysportowane i zręczne, prawie na pewno ocalimy w ten sposób życie. Byleby tylko Wisia usiadła tu obok mnie! Było mało prawdopodobne, że te okoliczności nastąpią, wobec czego stwierdziłam, że zapewne doczekam się śmierci.

Usiadłam na ławeczce. Rozważałam teraz wypadki: czy nie posługiwałam się tą samą moralnością, co dowódca oddziału, który miał mnie zabić? Czy nie wyznawałam zasady, że nie trzeba dać się mordować, jak barany? Głosem dowódcy przemówiła do mnie moja przeszłość sprzed paru jeszcze godzin. Czułam się tak, jakby poprzednie moje ja miało zabić teraźniejsze. Wiedziałam, że to, co mają zamiar uczynić ci ludzie wypływa wprost z ich sposobu myślenia z nieuchronnością przeznaczenia. Wiedziałam to, gdyż byłam nim niedawno. Stwierdziłam, że działali sprawiedliwie: miałam bowiem umrzeć w imię tych samych zasad, które sama wyznawałam. Myśli i czyny moje wracały do mnie i zadawały mi śmierć. Tak, prawo, które mnie dosięgło, było pełne sprawiedliwości.

Sprawiedliwe Prawo Świata miało mnie uśmiercić, a jednak ta sprawiedliwość była dziwnie absurdalna i niepojęta: jakkolwiek miałam umierać w rezultacie zasad, kóre sama uznawałam w życiu, nie miałam właściwie nic wspólnego z oddziałem, który smażył AL-owców na blasze. Czyny tamtych ludzi wydawały mi się najgłębiej obce, a ponadto, w rezultacie poprzednich przeżyć, zabić mnie mieli moi najbliżsi przyjaciele, z którymi przecież zjednoczyłam się w pełni takiego zrozumienia, że o czyn ich nie mogłam mieć najmniejszych pretensji. Czyż może być coś pełniej niedorzecznego? Gdzie szukać zrozumienia wobec takich wypadków?

Świadomość moja zwolniona już poprzednio z zamkniętych ram własnej osobowości, wyzwoliła się teraz znowu i zobaczyłam, że może ona wędrować w czasie i przestrzeni.

Ujrzałam poza ścianą jak czujka wraca do chaty i powiedziałam:

— Idzie wasz żołnierz, szykujcie zmianę warty,

Chwilę potem otworzyły się drzwi i czujka weszła do izby. Gdzieś daleko w lesie spostrzegłam dwa zające, szukały one pożywienia pod śniegiem. Oto wszędzie toczy się życie, które ja mam opuścić. Było ruchliwe, delikatne i subtelne, pełne ukrytych możliwości i różnorodności. Pod korą drzew poruszały się leniwie zimowe soki, oto ożywią się one wiosną, popędzą pączki i wypuszczą nowe, zielone liście. Ale ja już nie zobaczę bujnej urody żadnej wiosny. Pod lodem bulgotał gdzieś strumień, spłynie on kiedyś krą i przybiegną do niego pić sarny. Dalekie miasta szumiały swym skomplikowanym rytmem i syreny fabryczne ogłoszą w nich jutro nowy dzień pracy, ale ja nie zobaczę już ludzi, którzy pędzą z pośpiechem, żeby się mniej spóźnić. Na dalekim froncie grzmiały armaty i oglądałam straszliwe okrucieństwa, walki i zniszczenia, napięcie bohaterstwa i niedorzeczności. Nie było we mnie żadnej oceny, potępienia, ani pochwały, tak wiec to wszystko wydawało mi się cenne i piękne. Oto Ż Y C I E, życie całej ZIEMI, mojej prawdziwej ojczyzny, którą mam pożegnać w miłości. Lecz czy rozumiem to Życie? Nie mogę pojąć nawet sensu swojej własnej śmierci. Jakimś to nierozsądnymi drogami chodziła śmierć wśród ludzkości? Chciałam to jeszcze zobaczyć zanim umrę. Zobaczyć jak się zabijano nawzajem i jak umierano oraz pojąć to. Poruszałam się w czasie. Czy było to prawdziwe? Nic nie wiem o tym. Lecz wydawało się pełne rzeczywistości i przekraczało wszelką zdolność mojej wyobraźni. Nie, nie mogłabym tego wymyślić, było bowiem obce, nowe i nieznane, niespodziewane w najwyższym stopniu, jak wszelki bieg prawdziwego życia. Zjawisko polegało na zupełnej swobodzie od ciała i możliwości doznania również tam, gdzie tego ciała nie było.

Ujrzałam wielki pochód ludzkości. Ludzie zabijali się od dawna — po prostu odkąd zaczęli istnieć. Stawałam się istotami, które obserwowałam za najróżniejsze i najdziwniejsze rzeczy.

Umierałam w obronie swojej rodziny napadniętej przez stado wilków, a potem patrzyłam z oddalenia jak ci, których broniłam z tak namiętną miłością, opuszczali życie. Nie ocaliłam ich naprawdę. Walczyłam z plemieniem w obronie swojego terenu łowów. Rosły tam święte drzewa, w których żyli moi przodkowie. Lecz potem widziałam jak przychodzą rolnicy i trzebią siekierami moją ukochaną puszczę. Święte drzewa padały z łoskotem, a oni śpiewali pieśń. Była to dla mnie pieśń śmierci tego co pokochałam. A dla nich to była pieśń zwycięstwa. Lecz moja giętka świadomość wchodziła z kolei w życie moich wrogów. Oto wydawałam zwycięski bój dzikiej puszczy i jej pierwotnym plemionom. Broniłam zza palisady chat mojej wioski i padałam w ich obronie. Lecz widziałam potem, jak całe osiedla wymordowano, a na polach, które obsiewałam, wyrosły lasy. Nie, nie obroniłam niczego. Potem znowu umierałam złożona na ofiarę okrutnym bogom, które żądały mojej śmierci, podobno dla dobra mojego plemienia. Stałam z gotowością przy ołtarzu z czarnego, lśniącego kamienia i przyglądałam się rowkowi, którym spłynąć miała moja krew. Kochałam. Kochałam pieśni, którymi mnie żegnano, melodie dziwne i dzikie, śpiewane przez mój naród. Oto umieram za to, by ci, z którymi się związałam, mogli śpiewać je nadal bez przeszkód, nie narażeni na zemstę wymagającego krwi ludzkiej bóstwa.

Lecz śmierć moja nie uratowała nikogo. Zniknęła świątynia, w której złożono mnie w ofierze, domy osiedla porosły chwastami, umilkły pieśni, które poruszały moje serce. Przyszedł wróg i utwierdił na gruzach swoje życie. Walczyłam z nim daremnie i beznadziejnie, a w walce tej zginęłam i nie ocaliłam niczego. A potem żyłam życiem tego wroga i poruszały mną całkiem inne i nowe miłości. O cóż ja nie walczyłam? Byłam zabijającymi i zabijanymi, broniłam i atakowałam, kochając ofiarnie i bezgranicznie. Niezliczoną ilość razy próbowałam ocalić przedmiot mej miłości albo rozszerzyć i utrwalić jego panowanie. Umierałam w obronie mojej religii, szłam na wojnę świętą do obcych krajów. Ginęłam w obronie swojej cywilizacji, broniłam życia mojego narodu i rozszerzałam obszar mojego imperium. Rodzaje śmierci były rozliczne. Najprzód ja zabijałam, potem mnie zabijano i z powrotem, znowu ja zadawałam śmierć innym i mnie ją zadawano z kolei. Prowadziliśmy ustawiczną walkę i zawsze walczyłam o to, co ukochałam: o ukochaną rodzinę, o ukochany las, o ukochaną religię, o ukochany naród; miłość moja stawała się w toku tych walk coraz pełniejsza, coraz bogatsza. Ale jakkolwiek w moich ukochaniach zjawiało się coraz więcej wszechstronnego życia, wszystkie one były skazane na zagładę: umierały rodziny, trzebiono lasy, zmieniały się religie, konały cywilizacje, znikały z powierzchni ziemi narody. Nic nie ocaliłam i zawsze umierałam daremnie. A ci, którzy mnie zabijali, zabijali mnie również za to, co ukochali: pragnęli rozszerzyć swoje ukochanie, utwierdzić je, przedłużyć jego istnienie. Zabijaliśmy siebie nawzajem, a rzeczy, których broniliśmy, przemijały.

Wrogowie moi również nie mogli ocalić przedmiotów swoich miłości. Żegnał nas dźwięk starożytnych instrumentów, które wzywały do walki, a potem mijały melodie, które nas pobudzały. Wszystko rozpadnie się w proch i pył oprócz naszej wiecznej zdolności do kochania. Wciąż i bez ustanku kochaliśmy na nowo i walczyliśmy na nowo. Dziwny był to widok: tylko nasza miłość wychodziła cała ze zniszczenia i dojrzewała do coraz większej szerokości i pełni. Ale wiecznie wchodziła ona w walkę z innymi ukochaniami, które również zyskiwały coraz szerszy i rozmaitszy zakres, coraz większe bogactwo i głębię.

Niedorzeczność nowych walk była jawna, nic nie można było ocalić, czy więc należało to wszystko przekląć? Jak jednak przekląć piękno ludzkiej zdolności do kochania? Wobec niej śmierć była drobiazgiem nie wartym uwagi, a zniszczenie okazją do pojawienia się coraz to nowych i bardziej zdumiewających ukochań. I oto epos ludzkiej miłości i walki wypełnił mnie niezwykłą ciszą, poczułam się w tym wszystkim pyłkiem i wydawało mi się rzeczą dziwną, że mogłam przywiązywać jakąkolwiek wagę do własnej śmierci. Nie było we mnie już nic, oprócz bezgranicznej zdolności kochania, tak wielkiej, że wobec niej wsystko było niczym, wszelkie najpiękniejsze przedmioty były za małe. Przelewała się ona przez świat i wypełniała całe życie Ziemi nie czyniąc żadnego wyjątku. I wtedy zobaczyłam człowieka, który kochał taką pełną miłością. Nie była to już miłość czegoś przeciwko czemuś innemu, ogarniała wszystko. Człowiek ten został ukrzyżowany. Złączyłam moją świadomość z jego świadomością i wyniesiona przez jej wielkość, wypłynęłam poza czas i przestrzeń w Wieczne. I oto modlitwa moja została spełniona i zobaczyłam całość Bytu, a zarazem jego istotę. Znalazłam się w jedności z niezmierzoną świadomością, która ogarniała wszystko najzupełniejszą harmonią. Świadomość ta była miłością, pięknem, niezmierzonym szczęściem i niezniszczalnym istnieniem. W jej świetle wszystko na ziemi wydawało się dziełem sztuki tak doskonałym, że urok jego zaledwie przeczuwają artyści. Uroda nie do opisania przenikała każdy przedmiot wypełniając go osobliwym życiem. Nie patrzyłam na to z zewnątrz, żyłam w każdym istnieniu, to we mnie drżały wegetujące, wiecznie zielone igły sosen, to we mnie odczuwały radość sarny, które obgryzały gałązki, żyłam w każdej istocie, bowiem żyje się w tym, co się naprawdę i bez reszty kocha.

Zrozumiałam, że byłam, jestem, będę, bowiem fala bytu, z którą jestem złączona, toczy się przez miliony światów i lat, a także trwa zarazem poza nimi. Jakże opowiedzieć o tej świadomości? Myśli wyraża się po kolei i każda z nich zajmuje pewien czas. Jak wyrazić coś co zawiera nieskończoną liczbę myśli w jednym akordzie? Jest to rzecz niemożliwa, mimo to, że brak było w moim przeżyciu jakiejkolwiek niejasności. Ponieważ wyobraźnia nie może ogarnąć nieskończonej rozmaitości w konkrecie i całości zarazem. Daremne są próby wyobrażenia sobie tego, o czym mówię. Należy po prostu wejść w tę świadomość, by wiedzieć czym ona jest. W tym świetle spojrzałam na kuchnię, w której siedziałam i jej malutkie sprawy. Oto przede mną byli ludzie, z którymi chciałam podzielić moją radość, ponieważ ich kochałam. Zaczęłam do nich mówić. Skupili się wokół pieca i słuchali z uwagą, gdy ja prowadziłam swoją ostatnią gawędę. Te dzieci miały śmieszny pomysł, że można mnie zabić, skąd miały one wiedzieć, że nikt nie zdoła zabić wieczności. Miano pozbawić życia drobną moją cząstkę i śmierć jej spotkałam w najwyższym pięknie. Nawet drobiazgi sprzyjały mi. Lubiłam płomienie niezliczonych ognisk harcerskich, a oto przede mną w piecu miałam płonący wesoło ogień. Lubiłam zawsze ludzi i oto mam ich wokół siebie. Kochałam gawędy i oto wygłaszam ostatnią gawędę.

Zapadł już wczesny, listopadowy zmrok i w tej ciemności ruchliwy blask ognia rzucał na ludzi od dołu wyraziste błyski. Twarze były zasłuchane i wzruszone, bowiem śmierć nadaje szczególną wagę ostatnim słowom. Moja gawęda miała ten przywilej, że oczywista jasność prawdy jej prostych słów błyszczała szczególnie świetliście w cieniu śmierci, którą miała spotkać. Płynęła ona bez wysiłku i namysłu wprost z olbrzymiej Świadomości, z którą zjednoczyłam się w moim szczęściu. Doprawdy nie wiem dokładnie co mówiłam,  wsłuchiwałam się w dusze moich słuchaczy i wydobywałam z nich największe piękno do jakiego byli zdolni, rozwijałam je jak kwiat przed ich oczyma, jako rzecz najbardziej ich własną, a zarazem niespodziewaną w swoim prostym rozwoju.

A potem wyraziłam gotowość, że umrę za to wszystko, co było najwspanialsze w ich życiu i jeszcze za szereg innych rzeczy, które tylko przeczuwali. Nie, nie umrę za Borów. Wyliczałam długo, opisywałam wszechstronnie, barwnie, prosto i zrozumiale różne sprawy warte śmierci. Było tak, jakbym była tylko dyrygentem zjednoczonej symfonii ich istnienia. W poważnej radości rozwijaliśmy nasze melodie, a płomień oświetlał zasłuchany krąg. Wreszcie skończyłam. Właśnie dowódca otworzył drzwi i poprosił mnie do pokoju. Szłam myśląc, że powiem Wisi, iż teraz już wiem jakie jest Prawo Świata: jest one dobre i sprawiedliwe. Lecz na progu zobaczyłam, że stoi oparta plecami o ścianę, blada i zaskoczona.

— Macie jeszcze pół godziny czasu — oświadczył dowódca i dotknął palcem wielkiego, okrągłego budzika, który stał na szafce. Wskazywał on godzinę piątą minut siedem.

— Czy maci jeszcze jakieś życzenia przed śmiercią?

Odpowiedziałam:

— Chciałabym napisać list. Przekażę go przez jednego z was, a człowiek ten albo go przeczyta, albo nie, jak będzie chciał i odniesie go pod wskazany adres, nie mówiąc nikomu, gdzie go oddał. I zachowa też do swojej wiadomości, co w tym liście jest napisane.

— A komu chcesz dać ten list?

Rozejrzałam się po oddziale i spotkałam oczy polityczno-wychowawczego. Wypadki, których był świadkiem, zburzyły od dawna jego pewność i spokój. Niecierpliwiło go fanatyczne i twarde zachowanie się dowódcy, toteż patrzył teraz chwiejnie a życzliwie, jakby chciał mi po cichu użyczyć wsparcie na tej ostatniej drodze. Wydało mi się, że człowiek ten dochowa mi, być może tajemnicy. Wskazałam więc na niego. Dowódca skinął na znak zgody głową. Obejrzałam się na Wisię rozważając, czy zdążę się jeszcze nią zająć, czy też może list jest ważniejszy,

Zdecydowałam się, że po pierwsze napiszę mój list. W pokoju było mroczno, oświetlał go tylko ogień w piecu. Do tego ognia przysunęłam ławkę, która posłużyła mi za stół. Przy świetle ognia pisałam mój ostatni list. Polityczno-wychowawczy widząc, że jest za ciemno zapalił latarkę i puścił snop światła na kartkę, którą miałam przed sobą. Pisałam do mojego męża, bo on jeden mógł ponieść odpowiedzialność za to, że ryzykuję i daję jego nazwisko oddziałowi innej organizacji. Pisałam w tym liście, że umieram za rzeczy, które Armia Krajowa zrobiła w Borowie i życzeniem moim jest, by młyn zemsty zatrzymał się na mnie. Niewątpliwie będzie wiadomo, że nie ma nas w żadnym więzieniu niemieckim, że nie zastrzelili nas Niemcy. Zostanie stwierdzone, gdzie byłyśmy ostatnio i gdzie giną nasze tropy. A wtedy stanie się jasne, kto nas zabił. Proszę więc mój oddział, by nie szukał zemsty, jest to moja ostatnia wola, chcę, by młyn odwetu zatrzymał się na mnie. Mąż ma powiadomić o tym, kogo trzeba. Pożegnałam krótko jego i moje dziecko. Napisałam: — powiedz dziecku, gdy będzie większe, że umiałam sprostać tylko wyjątkowym okolicznościom. Mój dzień powszedni był pełen braków za co przepraszam Ciebie i wszystkich, z którymi żyłam. Powtórz dziecku, że chciałam bardzo, by umiało żyć pięknie również na co dzień. List nie był bardzo długi i przesłałam w nim tylko swoje ostatnie pozdrowienia. Złożyłam go, jak dzieci składają szkolne „depesze” podawane z ławki do ławki, zaadresowałam i podałam polityczno-wychowawczemu.

— Jestem gotowa. — powiedziałam — możecie mnie rozstrzelać.

Za ścianą chaty słychać było szurgot łopat o grunt, widać kopano nam z trudem grób i chrobotała zamarznięta ziemia. Piasek spadał szeleszcząc, zapewne wybrano miejsce tuż koło domu.

— Nie ma na co czekać — oświadczyłam.

Wtedy Wisia oparta o ścianę i nieruchoma, jeszcze raz podjęła swój zwykły gest, dziecinne tupanie nóżką.

— Nie, nie, nie! — zawołała. — To się nie może stać, to jest niedorzeczne.

— Czy to, co się stało w Borowie było dorzeczne? — zapytał ją ponuro polityczno-wychowawczy,

— Co ja mam z tym wspólnego! — protestowała Wisia. — Nigdy nikogo nie smażyłam na blasze. Jesteście źli i niesprawiedliwi. Mnie jest wszystko jedno w jakim jestem oddziale. Walczę o Polskę i tyle. Co mnie mogą obchodzić te obrzydliwości? Równie dobrze mogłabym być u was.

— Skąd możemy wiedzieć, że… — zaczął polityczno-wychowawczy, ale j mu przerwałam.

— Wisiu, uspokój się. Oni ci nie uwierzą. Skąd mają się domyślić, że istnieją uczciwe, proste istoty, takie jak ty? Ich życie opiera się na podejrzliwości. Nie znają ani zaufania, ani poczucia honoru. Więc milcz.

Ale ona z pełnią przekonania o swojej absolutnej niewinności tupnęła znowu nogą:

— Nie, to jest niemożliwe, to się nie może stać!

— A jednak się stanie — powiedziałam — ponieważ ci ludzie nie widzą takiej niemożliwości. Nie są w stanie jak dotąd wyjść poza zemstę.

Oczy Wisi były rozszerzone i wyzierało z nich całkowite niezrozumienie. Zarówno w odniesieniu do moich słów, jak i do postępowania oddziału partyzanckiego w polskim wolnym i bezpiecznym lesie.

Była blada, jakby krew przestała w niej krążyć i powiedziała z dziecinną bezradnością:

— To jest niepojęte. Tego nie można zrozumieć!

Moja bezradność była równie wielka. Nawet z boskiej świadomości nie mogły wypłynąć żadne słowa, które ją oświecą, nic, co przyniosłoby jej ulgę. Oto umrze w zupełnym niezrozumieniu, zabłąkana w niepojętej rzeczywistości i zdziwiona jej okrucieństwem i bezprawiem. Świat jej dziecinnych wierzeń runął wśród tych samych wypadków, w których ja odnalazłam Boga. Gdyż nie ulega wątpliwości, że tę wszechogarniającą świadomość, w jakiej trwałam, ludzie od dawna nazywali Bogiem.

Polityczno-wychowawczy już od dłuższej chwili był całkowicie rozłożony. Wisia mówiła mi potem, że przez ramię czytał mój list i twarz jego drżała. Teraz musiał wysłuchać, co mówiłam do Wisi o jego własnym oddziale. To wszystko jeszcze zniósł. Ale czysta, naiwna niewinność, która przed nim stała w prostocie, wykraczała już poza granice jego wytrzymałości. Miał wciąż w ręku zapaloną latarkę, którą mi przyświecał, gdy pisałam list. Nagle coś w nim wybuchnęło. Cisnął latarką z pasją o ziemię i zawołał:

— To jet nie do wytrzymania!

A następnie wybiegł do kuchni. Latarka potoczyła się z brzękiem po podłodze. Rozejrzałam się po pokoju. Pod drzwiami siedział wartownik i odstawił karabin pod ścianę. Gdyby tak trzepnąć go kolbą po głowie i ogłuszyć, a następnie uciec przez okno? Wszechogarniająca boska miłość doradzała mi ten czyn. Nic mu się nie stanie, a absurd przekracza już istotnie zwykłe wymiary. Posunęłam się nieznacznie w stronę karabinu, ale żołnierz zauważył podejrzany ruch i wziął broń w obie ręce. Szansa zniknęła. Należało przejść w sferę działań psychologicznych.

— Bóg jest miłością — powiedziałam do Wisi nieśmiało. — Wierzyłaś w to przecież. Więc teraz pomyśl, że przyjmie cię z wielką serdecznością. Jesteś nieśmiertelna i śmierć jest złudzeniem, nie wierz w nią.

Starałam się mówić o wszechogarniającym, jakby był dobrym dziadkiem z brodą, który to obraz był jej znany od dzieciństwa i mógł dotrzeć do jej zamąconej w tym co przeżyła świadomości. Ale czas dzieciństwa minął bezpowrotnie, zapytała mnie więc z oburzeniem:

— Gdzie widzisz w tym wszystkim Miłość? To co się tu dzieje jst podłe i zarazem niemożliwe. Niepojęte! I to mają być ludzie? Polacy?

Wartownik zakręcił się na krześle i stuknął parę razy ze zniecierpliwieniem kolbą karabinu o podłogę. Najwyraźniej dosięgła go pogarda tego dziecka. Zapadło milczenie, w tym milczeniu dobitnie słychać było tykanie zegara, a także chrobotanie łopat za ścianą.

— Oni naprawdę kopią grób — powiedziała Wisia z niedowierzaniem.

Pochyliłam głowę i milczałam. Gdyż słowa wyczerpały się. Słychać było tylko niewiele, a mianowicie mijający na zegarze czas. A także gwar podniesionych głosów za ścianą w kuchni. Coś tam właśnie się kluło. Istotnie — po chwili zjawił się dowódca.

Oświadczył:

— Puszczamy was wolno, żebyście powiedziały waszemu dowództwu, że Armia Ludowa nie postępuje tak, jak AK w Borowie i nie pragnie wojny domowej.

Ton jego był drewniany i oficjalny, a w głosie nie czuło się żadnego ludzkiego ciepła. Najwyraźniej nie wymyślił tego sam. Dopomógł mu zapewne oficer polityczno-wychowawczy i oddział, którego sympatia do nas budziła się w miarę przebiegu wypadków. Dowódca nie miał zamiaru pozbawiać siebie wpływu, toteż cofnął się, gdy trzeba było przeciwstawić się wszystkim.

Wisia więc zwyciężyła. Nie darmo mówi się, że dziewice są dobrym środkiem na smoki. Wobec dziewicy niech się schowa św. Jerzy. Dowódca patrzył na mnie w ten sposób, jakbym była myszą, która mu uciekła z pułapki. Ulepiony został niestety z okrutnej i fanatycznej gliny. To znacznie złagodziło sens jego słów. Byłyby one w innych ustach jak policzek, jak uderzenie po twarzy, istnieje bowiem takie uczucie, jak wstyd za swoich. Wstydzić się można za członków swojej rodziny, za swoją organizację, a nawet za swoją Ojczyznę. Nie czułam jednak tego wstydu, gdyż słowa, które mi powiedziano, były obłudne. Miały znaczenie wyłącznie polityczne, a celem ich była propaganda pusta i kłamliwa. Uśmiechnęłam się tylko.

Dla Wisi jednak ta wypowiedź była właściwym objawieniem i oto wreszcie dobry i sprawiedliwy Bóg zrobił porządek w tej zagmatwanej sytuacji i trafił w jakiś sposób do umysłu dowódcy. Cała trudność przejawiania się boskiej miłości wobec woli wolnych i ciasnych ludzi uszła z pola jej uwagi. Istotne było dla niej, jedynie widome wkroczenie Prawa Świata w zewnętrzne wypadki. To wcielenie odbyło się wreszcie prawidłowo, wobec czego Wisia mogła stwierdzić:

— Wśród nas zjawił się Bóg i Jego miłość. — I zwróciła się do mnie z powrotem pełna zapału:

— Czy ci nie powiedziałam, Prawo Świata jest dobre i sprawiedliwe? A teraz widzisz, to się teraz okazało. Acha!

— Och — roześmiałam się — mogło się okazać. Mogło trwać nieprzejawione, a pełne miłości. Do Jego więc nowego wcielenia przyczynił się polityczno-wychowawczy i jeszcze pewna ilość ludzi. Widziałaś przecież, jak polityczno-wychowawczy cisnął latarką. W tym momencie właśnie zaczęło się wcielać w wypadki owo Prawo. Nie dałoby rady bez tej pomocy.

— Ono jest wszechmocne — zaprotestowała Wisia.

— Wszechmocne? — zapytałam. — Jest wszechmoc zatrzymana przez Miłość. Prawdziwa miłość bowiem nie odbiera swobody ukochanym. Obdarza ich wolnością.

Dowódca stał chmurny i obcy pod ścianą, przyglądał się nam, jakbyśmy mówiły po chińsku. Nie wiedział przecież wcale, że przy pomocy tupania nogą i dziecinnych okrzyków wezwano Prawo Świata do odkrycia swojej istoty. Tym mniej mógł zdawać sobie sprawę z faktu, że zaklęcia okazały się skuteczne i że właśnie omawiamy wyniki tego objawienia. Prawo Świata w swoim ogromie pełnym Miłości zwróciło łaskawą uwagę na naszą bezradność, a on, dowódca partyzanckiego oddziału Armii Ludowej był narzędziem przejawienia czegoś całkiem sprzecznego z jego materialistyczną ideologią. Humor tej sytuacji stanowił ukoronowanie zaszłych wypadków. Nie można było zaprzeczyć, że istota Bytu okazała się nie tylko dobra i sprawiedliwa, ale ponadto dowcipna.

Wniesiono w dwóch kotłach bigos i kartofle. Rozesłano słomę pod ścianami i po chwili ożywionego ruchu oddział rozsiadł się na niej i z rąk do rąk powędrowały menażki. Wedle prawa należnego kobietom otrzymałyśmy z kurtuazją swoją porcję pierwsze. Polityczno-wychowawczy przysiadł na małym stołeczku pod piecem i dokładał do niego w miarę potrzeby polana. Nie zamykano drzwiczek pieca, gdyż jedynie palący się tam ogień oświetlał pokój. Życzliwa pogoda ożywiała twarze żołnierzy.

— Jest to piękny wieczór — powiedział polityczno-wychowawczy.

— Tak — zgodziła się Wisia wcinając z zapałem bigos.

— Rozbudzanie się uczuć ludzkich — wyraził rzecz podobną w innej terminologii polityczno-wychowawczy.

—Ta wymiana zdań była bardziej zdumiewająca niż wszystkie zaszłe dotąd wypadki, a to z tego względu, że Wisia i polityczno-wychowawczy zgadzali się w zasadzie z sobą. Widać Duch Święty nie omieszkał również zesłać ducha do wygłaszania jego nauki wszystkimi językami.

Siedziałam milcząc pod ścianą, a wszechogarniająca szczęśliwa świadomość Wiecznego nie opuszczała mnie. Płynęła przeze mnie rzeką Jego Miłość, która budziła w obecnych szczęście widoczne na twarzach.

Wisia i polityczno-wychowawczy wdali się w dyskusję, a żołnierze wtrącali do niej to i owo. Jednocześnie łyżki brzęczały żywo o menażki, gdyż wszyscy byli bardzo głodni. Rozważano, czy lepiej jest należeć do Armii Krajowej, czy też może wyższość posiada Armia Ludowa. Każdy pozostał, oczywiście, przy swoim, co nie mąciło wzajemnej życzliwości.

— Może zapisałybyście się do naszego Oddziału — zaproponował dowódca.

— Czy nie rozumiesz — zaprotestowała Wisia — że każdy jest przywiązany do swoich. Czy opuściłbyś swoich przyjaciół? Więc po co mnie to proponujesz?

Prawdopodobnie dowódca opuściłby swoich przyjaciół, ale zupełnie go zaskoczył zdumiewający i pozbawiony zmysłu politycznego argument Wisi, więc nie powiedział nic. Zwrócił się do mnie:

 — Dlaczego milczysz? Czy chcesz należeć do nas?

— Och — odpowiedziałam. — Nie.

Połów podjęty przez dowódcę spalił na panewce, ale rozmowa potoczyła się w zgodzie dalej, a ja znowu milczałam. Młody chłopak, który siedział obok mnie powiedział cicho:

— A jednak szkoda, że nie będziesz z nami.

— Tak — zgodziłam się — to szkoda. Szkoda, że nie można być ze wszystkimi ludźmi i z każdym z osobna.

— Chcę ci dać coś na pamiątkę tego dnia. Czy masz busolę albo kompas? Popatrz, mam tutaj dziwny kompas, który można nosić nieznacznie.

Podał mi przedmiot z perłowej masy wielkości dużego guzika. Zawieszony on był na złotym łańcuszku i wyglądał jak medalion w swojej złotej oprawie. Otworzył go i wewnątrz ukazała się fotografia starej kobiety.

— To moja matka — wyjaśnił i wyjął paznokciem miniaturowe zdjęcie. Pod spodem ujawniła się drżąca, malutka igiełka kompasu za cienkim szkiełkiem.

— Czy przyjmiesz to? — zapytał. — Nie będziemy się już widzieć nigdy więcej i nic od ciebie nie chcę, mogłabyś więc to przyjąć spokojnie.

— To chyba jest prawdziwe złoto — powiedziałam pełna wątpliwości. Nie ma powodu, byś mi dawał taką drogą rzecz.

— Jest powód — zaprzeczył — ofiarowałaś mi najpiękniejszy dzień w moim życiu. Byłyście obie wspaniałe, a to co mówiłaś tam w kuchni na zawsze zachowam w sercu. Proszę cię, weź to, będę szczęśliwy. Dał mi go jeden angielski zrzutek za to, że uratowałem mu życie. Nic mnie ten kompas nie kosztował. Jest on, jak order, darowuje się go za odwagę z rąk do rąk.

— Nie potrzebuję orderu — powiedziałam — ale zmieniłam zdanie widząc jego smutek. —Mogę wziąć tylko jako wyraz twojej radości. — Zawiesiłam sobie kompas na szyi.

— Niech ci on zawsze wskazuje tak prawdziwą drogę jak dziś — powiedział poważnie żołnierz.

Nigdy nikt nie złożył mi lepszych życzeń. Uśmiechnęłam się i powiedziałam:

— Dziękuję ci bardzo za kompas i życzenia.

Prywatna nasza rozmowa przerwała się. Chłopak zamilkł, a ja milczałam również. Krzątano się i wynoszono menażki, a w końcu również oba kotły, dochodził z kuchni brzęk zmywanych naczyń i nucenie jakiejś wojskowej piosenki. Te domowe dźwięki były jakby akompaniamentem do ciekawej rozmowy, która toczyła się w izbie. Polityczno-wychowawczy  opisywał Wisi wdzięk życia w Związku Radzieckim. Była to opowieść mityczna o szczęśliwym kraju, ale polityczno-wychowawczy przejmował się nią naprawdę w pewien sposób i wierzył w swoje słowa. Wisia wpatrywała się zafascynowana w obraz, który malował. Był on istotnie zachęcający i plastyczny. Uznałam, że należy wtrącić się do rozmowy.

— Dlaczego nie mówisz o tym, że parę milionów ludzi zginęło w Związku Radzieckim podczas kolektywizacji. O tym, że w czasie Wielkiej Czystki w latach trzydziestych zabito dalszych parę milionów? O tym, że wywożono całe narody na zesłanie? Dlaczego nie powiedziałeś, że jeńców polskich wymordowano w Katyniu? To wszystko jest również krajem, który ci się tak podoba.

Oczy polityczno-wychowawczego ściemniały od zmieszania i smutku. Zawahał się, a potem oświadczył:

— to są sprawy zbyt zawiłe. Nie jestem upoważniony, by je wyjaśniać.

Spojrzałam przyjaźnie, gdyż nie zaprzeczył moim słowom, jakkolwiek zrobił dialektyczny unik. Powiedziałam:

— Nie martw się. Może gdzieś się narodzi szczęśliwy kraj, o którym marzymy. Ale go jeszcze nie ma i nie powinniśmy okłamywać samych siebie. Tylko prawda go zbliża. Jeżeli będziemy się jej trzymać, zbudujemy to wszystko.

— Stworzymy Królestwo Boże — powiedziała Wisia.

— To, o to wam chodzi?

— O coś w tym rodzaju — oświadczył jeden z żołnierzy z zapałem. — Walczymy o te rzeczy.

Było to rozbrajające! Dyskusja dawała wszystkim tyle zadowolenia, że toczyła się nieprzerwanie przez całą noc. Nikt nie kładł się spać. To przygasała, to znowu się ożywiała, daremna jak wszystkie dyskusje polityczne i inne. Jakkolwiek nie było mowy o tym, by wszyscy się mogli zgodzić na jedno, towarzyszyło jej poczucie, że ponad różnice zdań trwa ludzka wspólnota i w jakiś tajemniczy sposób wszyscy pragną jednego. Tylko owo coś upragnione przejawia się pod różnymi postaciami, które, niestety, wchodzą w walkę.

A ja słuchałam, oglądając Boską Jedność, w której wszelkie postacie odnaleźć mogą harmonię pełną różnorodności, o ile przestaną być ciasną, do której wszystkie zdążają w poszukiwaniu Pełni i Prawdy.

O świcie oddział szykował się do marszu. Aby się stało zadość formalności, jeden z żołnierzy miał zostać z nami do chwili, gdy partyzanci oddalą się na dobre. Żegnano się z nami. Dowódca skapitulował przed nieznaną prawdą, podał rękę Wisi i oświadczył:

— Jeżeli macie rację, niech wasze będzie zwycięstwo.

— A jeżeli wy macie ją, niech ono należy do was — powiedziała szczerze Wisia.

A ja uzupełniłam:

— niech ono należy do czystej Prawdy, bo nikt z nas jej w pełni nie zna i nikt z nas nie wyraża jej należycie.

Żołnierze wyszli z chaty, dzień był pogodny, mroźny i biały nieskalany śnieg iskrzył się w słońcu. Stanęłam w progu i patrzyłam, jak oni wszyscy oddalali się przez polanę, a potem niknęli powoli i ostatecznie jeden za drugim w lesie. Pozostał po nich szeroki, wydeptany ślad. Dotknęłam kompasu na szyi, żeby stwierdzić, że byli tu rzeczywiście, gdyż wszystko, co właśnie minęło, wydawało się niemożliwe.

Dowiedziałam się później, że oddział miał następnego dnia ciężką walkę, w której wielu z nich zginęło. Zbity został fanatyczny dowódca i chłopak, który dał mi kompas, a także inni ludzie, którzy mi przynieśli najpełniejszą radość i szczęśliwość, do jakiej zdolny jest człowiek.

Niech będzie błogosławiona ich droga przez bogate i tajemne światy Wieczności. Niech prowadzi nas wszystkich drogami jak najbliższymi prawdy.

KONIEC

Pozwólcie, że podzielę się z Wami paroma refleksjami na temat tego, co w istocie moim zdaniem stało się „w polskim wolnym i bezpiecznym lesie”— jak ironicznie w pewnym momencie stwierdza autorka opowiadania.

Nie wypowiedzieć czegoś w złą godzinę – tak brzmi pierwszy morał tej opowieści. Teoretyczna dyskusja za sprawą nieznanych sił staje się sprawdzianem wyznawanych poglądów, co nie zmienia jednak faktu, iż nic się w istocie (wbrew przekonaniu autorki) nie wyjaśnia.

Opowiadanie to wzbudziło we mnie refleksje odbiegające od konkluzji autorki. Urok przeżytej wizji może zaciemniać fakt, że aby uniknąć nieustannego zabijania w imię miłości, można lepiej i łatwiej wyeliminować ową nadmierną miłość, uczynić ją spokojniejszą i bardziej rozsądną, opanować jej destrukcyjne oblicze, nie pragnąć niczego i nikogo zawłaszczać, bowiem wówczas MIŁOŚĆ przeradza się w pożądanie, a to pożądanie, a nie spokojna miłość, zabija. Po drugie idealizacja PRAWDY wcale nie wskazuje, jak do niej dojść, skoro prawd jest wiele i nie do wszystkich mamy dostęp. Nie zadowala mnie przekonanie, że po drugiej stronie istnienia będziemy ją znali; wszak nie wiemy na dobrą sprawę, czy istnieje owo TAM. I na koniec: Owa powszechna zgoda zazwyczaj jest tylko chwilowa; jest to prawo jak dotychczas niezmienne. Niezgoda zatem musi być do czegoś potrzebna, skoro istnieje i ma się dobrze wbrew powszechnemu mniemaniu, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Możemy zapytać zatem: co takiego buduje niezgoda, że jest potrzebna?

Ja uważam osobiście, że niezgoda wywołuje zmiany, a zmiany muszą być niezależne do przekonania o tym, czy powinny być dobre, czy złe. Sądzę że i dobre i złe są potrzebne, tak jak potrzebna oprócz miłości, jest i nienawiść,; oprócz prawdy, kłamstwo. Ale do czego? Niestety, człowiek tego nie wie; może także nie wiedzieć Ten Który Jest Jeżeli Jest, jakkolwiek byśmy go nie nazywali: Bogiem, Naturą, Wszechświadomością, Najwyższą Prawdą i tak dalej.


[1]Po wojnie stwierdziłam, że mord w Borowie popełnił oddział NSZ. Oddział NSZ oświadczył, że należy do AK

Powrót soków w głąb korzeni

Jeden z moich przyjaciół zachęcał mnie do głębszej penetracji zawartości moich szuflad z tekstami odłożonymi do lepszych czasów bądź do nowego ich opracowania. Teksty starzeją się nawet bardziej niż ludzie i ani się obejrzysz, jak stają się przebrzmiałe, pozbawione aktualnie modnych gadżetów, słów, sformułowań, nawiązań do faktów, zwłaszcza medialnych, które dawno się już wszystkim znudziły. Ostatnio nawet Słownik Poprawnej Polszczyzny przestaje być aktualny, skoro pewna, pożal się Boże, dziennikarka, twierdzi że zalatuje jej komunizmem. Cóż, że przesłanie wielu tekstów (jak wszystkie człowiecze sprawy), pozostaje zawsze świeże i aktualne, kiedy ludzi specjalnie nie obchodzą przesłania; oczekują od literatury rozrywki i to możliwie jak najłatwiejszej. No i chwalenia nas, jacy to jesteśmy, jako naród, wspaniali.

W moich zwyczajach leży odkładanie tego, co napisałam na jakiś czas, aby się „odleżało”, ponieważ nie ufam na tyle sobie, aby od razu, w emocji tworzenia orzec, czy tekst jest udany, czy nie. Po jakimś czasie wracam do napisanych słów, jeszcze raz poprawiam to i tamto albo znowu odkładam, aż staje się mi wstrętny i znienawidzony. Wiem, co  chciałam osiągnąć, ale nie jestem pewna, czy mi się to udało. Często tak zostaje na lata…

Ostatnio wstąpiłam do fejsbukowej grupy „Mówi wieko”. Oprócz nawiązania do tytułu czasopisma przybliżającego historię „Mówią Wieki”mają bardzo ciekawy motyw graficzny, Jeden z ciekawszych jakie ostatnio oglądałam!

https://www.facebook.com/mowiwieko/

Wspomagana fajną grafiką oglądałam portrety nagrobne dzieci zmarłych  w Warszawie przed 1918 rokiem – 103 zdjęcia nagrobne z cmentarzy powązkowskiego i bródnowskiego.

Foto na Facebook

Poniżej screen strony „mowiwieko” z fotografiami:

Zadziwiają charakterystyczne twarze zmarłych dzieci, jakże dalekie od przyjętego kanonu „niewinnej duszyczki’ czy „małego aniołka” – aż bierze żal, że nie poznało się tych dzieci, choć były zapewne ciekawymi osobowościami. Współczesne fotografie dzieci, w porównaniu z tamtymi są nudne i zunifikowane.

Ale warto tam zajrzeć także w poszukiwaniu ciekawostek historycznych i rycin z epoki:

Na cmentarzu na Bródnie zabraknie zdjęć rodzeństwa mojej Mamy i Jej samej, pochowanych tam dawno temu, uwiecznionych na jednym zbiorowym portrecie, stanowiącym okładkę mojej nowej powieści, mającej ukazać się się w listopadzie. Mój syn uzgadniał z rodziną sposób „ogarnięcia” tego staruteńkiego grobu i przy tej okazji dowiedzieliśmy się (ja także ze zdziwieniem), iż moja Mama takie życzenie wystroju grobu wyrażała lat kilkadziesiąt wstecz – niestety nie przede mną.

Oto zdjęcie grobu:

Moje ukochane kamienie. Widać Mama też je lubiła. Treść umieszczona na szklanej tablicy nie wyświetliła się na zdjęciu, ale brzmi jak wówczas, gdy w 1992 roku skopiowałam ją z jakiegoś buddyjskiego tekstu:

Takie jest milczenie:
Powrót soków
W głąb korzeni
I choćbyś umarł
Zawsze będziesz

Tablicę ze szkła z wtopionym i napisami sporządziła debiutująca malutka firma z Podhala i była to jej testowa produkcja tania i niesłychanie trwała. Widać się nie przyjęła, nie trafiłam już póżniej na możliwości sporządzania takich tablic, mimo kilku pogrzebów bliskich osób, które współorganizowałam.

Moja Mama i jej rodzina, uwieczniona na zdjęciu, stała się kanwą opowieści z dwudziestolecia międzywojennego. Przedstawiam w niej pewną teorię spiskową, której nikt nie jest w stanie potwierdzić ani odrzucić. Sama powieść jest swego rodzaju eksperymentem: Macie trochę klocków do ułożenia, spróbujcie zrozumieć, dlaczego zginęła młoda dziewczyna u progu artystycznej kariery i – co ważniejsze – czy była w stanie uniknąć swojego losu. Tekst powieści okrasiły wspaniałe piosenki Aleksandry Bacińskiej, w moim przekonaniu dorównujące przebojom Tuwima i innych tuzów kabaretowej poezji dwudziestolecia.

Po tej przydługiej dygresji nawiązuję do umarłych teorii spiskowych. Ongiś sama, na zakręcie mojej kariery zawodowej uległam podszeptom tropicieli spisków i dzięki temu uniknęłam losu bohaterki opowiadania. Nie przesądzam, co pochodziło z jej wyobraźni, a co z realiów, zmieniającego się w 1989 roku świata PRL-u, opisałam jednak firmę podobną tej, w której pracowałam i z której macek wymotałam się, dzięki wypadkowi drogowemu, który położył kres moim możliwościom jakiejkolwiek pracy.

Opowiadanie „Zabłądzić w czekaniu” zamieszczam do pobrania na mojej stronie autorskiej (w zakładce „teksty”) http://kasiaurbanowicz.pl 

Teorie spiskowe umierają wraz z nami, zazwyczaj wcześniej, niż zdołamy się przekonać ile było w nich prawdy. Wyglądają jak sterta kamieni na grobie, sfotografowanym wyżej, chociaż przyozdobiliśmy je, jak umieliśmy najpiękniej.

Z cyklu: Z szuflad starego biurka „Trudne powojenne drogi”

Autobiografie zawsze interesowały mnie bardziej niż biografie. Te drugie były  tylko interpretacją cudzego życia, bardziej lub mniej udaną, podczas gdy autobiografia zawierała interpretację własną jej autora, niezależnie od jego zamierzeń, poddającą się dodatkowo testom na prawdziwość. Mnie osobiście fascynowało to, jak autor manipuluje rzeczywistością, nie zdając sobie sprawy ze swojej nieudolności, z tego, że rzeczy, które pragnie najgłębiej ukryć, najłatwiej widać, gdy najbardziej się stara. Jedną z takich rzeczy jest oczywiście chichot historii, którego współcześni raczej nie dostrzegają.

Tak się składa, że dziedzicząc stertę papierów  – cykl esejów : „Z szuflad starego biurka” opublikowany w „Tarace”, poz.1 pod linkiem:

http://www.taraka.pl/wesele_na_podlaskiej_wsi

odziedziczyłam też rozmaite pisma różnych, nieznanych mi osób, w których posiadanie swego czasu weszli moi przodkowie. Dzisiaj zajmę się zszywką – autobiografią pewnego człowieka, którego nazwiska nie wymienię, ponieważ najwyraźniej sobie tego nie życzył. Człowiek ten zastrzegł bowiem, że swoje wspomnienia przeznacza dla ograniczonego kręgu znajomych i że kopiowanie i rozpowszechnianie wymaga zgody autora. Ponieważ przedstawię wyłącznie swoje spostrzeżenia, dotyczące „chichotu historii” (na jego przykładzie) uznałam, iż w tym wypadku cel uświęca środki, mimo że moje dywagacje mogłyby mu się nie spodobać. Na szczęście go nie znam i nie zamierzam poznawać.

Bohater autobiografii (posłużę się jego imieniem – Michał) jest w czasie wojny zarządcą majątku. Ma 30 lat i gdy w 1945 r. Rosjanie wkraczają na jego teren, rekwirując budynek na potrzeby szpitala polowego, a mieszkańcy (wraz z uciekinierami z warszawskiego Powstania) muszą przenieść się na piętro budynku i żyć w stłoczeniu oraz niepewności. Michał, wnioskując z zachowania dawnych pracowników majątku i utworzenia Wiejskiego Komitetu Komunistycznego, w obawie przed represjami, decyduje się wraz z właścicielem majątku, w tajemnicy opuścić go i przenieść się do Krakowa. Tu odszukuje siostrę, która wraz z siedmiorgiem dzieci, teściową i gosposią zamieszkuje suterynę jakiegoś odebranego „burżujom” pałacu, sąsiadując z nowo tworzonymi urzędami. Po wymianie pieniędzy sytuacja ludności bardzo się zmieniła i za przysługi każdy już oczekiwał wynagrodzenia, a siostra Michała, posiadająca podwójne obywatelstwo. popada w niedostatek, nie odczuwany w czasie wojny, gdy wspierał ją zagraniczny mąż.

Bohater autobiografii nocuje na dywanie w mieszkaniu wynajmowanym przez siostrę, pracuje dorywczo sprzedając jakiś węgiel, zatrzymuje się też u znajomych znajomych. Ciężkie warunki bytowania nie przeszkadzają mu w wywodzeniu arystokratycznych i rodzinnych koneksji spotykanych osób, widać jest to dla niego ważne, nawet ważniejsze niż opisywanie realiów ówczesnego życia. Tutaj muszę dodać, że czytając pamiętniki dzieci z czasów II Wojny Światowej odnoszę wręcz przeciwne wrażenia – nieważne są nazwiska, pokrewieństwo, koneksje itp., ważne są realia, zdobyta cebula, ukradkiem wykopane ziemniaki, znalezione przedmioty, zupa którą poczęstowano w zamian za porąbanie drewna. No ale to odrębne światy.

Wracając do bohatera. Udaje się on do Katowic celem rozejrzenia się w możliwościach handlowych, zarabia jakieś pieniądze na transporcie i sprzedaży soli i postanawia podjąć studia. Po jakimś jednak czasie zaczyna chorować i przerywa je. Podobno z powodu choroby, ale diagnozowany jest przez księdza-znachora, który stwierdza, że choruje na głowę, serce i żołądek oraz zapisuje mu jakieś zioła. Uzbrojony w potwierdzenie swoich chorób przerywa studia i korzystając z gościnności rozmaitych osób duchownych i takich instytucji, przenosi się z jednego miejsca w drugie, poszukując niby pracy ale w istocie starannie jej unikając. Odmawia na przykład przyjęcia pracy rysownika przy badaniach archeologicznych, ponieważ musiałby pracować 6 godzin dziennie i przez pół roku, a wydaje mu się to zbyt wiele. Dba za to bardzo o przebywanie wśród osób „jego środowiska”, nawet gdy jest przez nie traktowany z niechęcią. Jednocześnie gdy się da, chętnie wykorzystuje innych, np. pewna kobieta parzy mu zioła na jego dolegliwości, bowiem wydaje mu się to zbyt nudnym zajęciem. Oczywiście kontestuje rzeczywistość, która wszak nie jest zachwycająca, ale jednak ludzie w niej żyją, pracują, a nawet bezpłatnie uprzątają gruzy (jak w Poznaniu).

I tu otwiera się w moim mózgu pewna klapka. Ostatnio pewna mama skarżyła mi się na dorosłego syna, który nie chce ani studiować, ani pracować, ani w ogóle nic. Za to oczywiście kontestuje  rzeczywistość, demonstrując swoją wyższość nad powszechnym światem głupków. Matka pociesza się, że wszyscy młodzi też są tacy i uważa się za usprawiedliwioną, kiedy nieśmiało rodzina ją pyta dlaczego do tej pory nie miał żadnych obowiązków. Chwilowo młodzieniec przeniósł się do dziewczyny, więc na razie sprawa przycichła.

Ale wracając do owego młodzieńca z powojennej autobiografii. Taki styl życia w owych,  czasach, właściwy dla części społeczeństwa przedwojennego, żyjącej z wieloletniego dorobku rodzin, nowe władze określały jako pasożytnictwo. „Pasożyci” byli potępiani, wyśmiewani, istniały na nich metody jak np. nakazy pracy. Wprawdzie nie w Polsce, ale już w innym „domoludzie”, w Czechosłowacji, groziło za tzw. „bumelanctwo” więzienie. Ja osobiście nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym nie pracować i zdać się na łaskę innych. Zbyt wyraźnie widziałam na przykładzie mojej chorej, pozostawionej przez męża mamy, jak wygląda wegetacja kogoś skazanego na życie bez perspektyw, uwieszonego u klamki rozmaitych urzędów z „Ligą Kobiet” na czele (kierowaną oczywiście przez mężczyzn), czy dobrych – ale czyniących łaskę – ludzi. Dlatego w całej rozciągłości uważałam, że pomijając ludzi ciężko chorych (jak moja mama), pasożytnictwo należy tępić i burżuje, nie pracujący dla dobra narodu, bezwzględnie powinni być nawracani na właściwą drogę, a jeśli są oporni – karani.

Dziś oczywiście patrzę na to inaczej. Nie żywię sympatii dla autora wspomnień, nie mającego skrupułów, żeby korzystać z pomocy równie biednych, jak on osób i nie dążyć do samodzielności kosztem nawet niższego standardu życia, niż przedwojenny, jednak widzę go jako ofiarę wojny i utraty pozycji, którą zapewne uważał za zasłużenie posiadaną. Pochodził z utytułowanej rodziny, był zarządcą majątku ziemskiego (co to zresztą za zarządca skoro po latach od prostego chłopa dowiaduje się jak ostrzyć kosy czy stosować płodozmian!) i nie sądził, że jego pozycja nabyta zapewne dzięki znajomościom zostanie utracona. Oprócz wojny zawinił tu brak ukształtowanej cechy charakteru – praktycznej elastyczności i nadmierny konserwatyzm przekonań i zachowań.

Istnieje coś, co łączy owego bohatera autobiografii ze wspomnianym młodym człowiekiem, który nie uczy się i nie pracuje, a nawet nie chce mu się poszukiwać tej pracy – żyjąc na koszt rodziny i spędzając miło czas na grach komputerowych uważa, że niczego nie potrzebuje, a koszt jego utrzymania jest niewielki, bowiem mało je i nie jest wybredny (zamawia tylko pizzę). Nie dostrzega, że za ową pizzę z dostawą do domu (i mieszkanie wraz z czynszem, prądem, wodą, internetem i in.) nie on płaci i że w ogóle powinien się ogarnąć i coś ze sobą zrobić.

Ale właściwie dlaczego powinien? Wszak współczesność nauczyła go, że jak w reklamach „jest tego wart”, rodzice od dziecka chcieli, żeby miał życie lepsze niż oni, więc miał; prześcigali się w usuwaniu mu przeszkód z drogi, więc ich nie musi pokonywać – inni to za niego robią. Nauczyli go dobrych manier, ale zapomnieli wytłumaczyć, po co one są. Młodzieniec nie umie odczytywać ludzkich zachowań i prawdę mówiąc, nie obchodzą one go. Do niczego mu to nie jest potrzebne. On jest centrum świata, inni są głupi, prymitywni, pozbawieni dowcipu i polotu, taka ludzka mierzwa po prostu. O nic nie musiał się martwić i nadal mu to pasuje. A cała reszta? Nie czuje upokorzenia, ludzkiej niechęci (bo obcuje jedynie z komputerem).

Co takich ludzi może wytrącić z równowagi? Jakiś reżim, albo wojna, albo inna katastrofa. Jeśli więc wynik październikowych wyborów pokaże nam, że coś takiego może się z nami zdarzyć, wiedzmy, że jako społeczność, zasłużyliśmy na nasz los. On dba o nasze prawdziwe dobro – utrzymanie nas w stanie samodzielnej możliwości przeżywania naszego życia. W razie czego weźmie za twarz i przymusi.

Poniżej linki do wszystkich dotychczasowych odcinków cyklu „Z szuflad starego biurka”

http://www.taraka.pl/wesele_na_podlaskiej_wsi

http://www.taraka.pl/kieszonkowy_kalendarzyk

http://www.taraka.pl/ostatnie_lzy

http://www.taraka.pl/dydaktyczny_smrodek

http://www.taraka.pl/kallwang_czyli_slodkie_pocztowki

http://www.taraka.pl/listy_nauczyciela_z_czasow

http://www.taraka.pl/craiova

http://www.taraka.pl/polesia_czar

http://www.taraka.pl/twarze_fryzury_i_kapelusze

http://www.taraka.pl/piesni_o_wodzach

http://www.taraka.pl/widzialam_jak_aniola_na

http://www.taraka.pl/tajemnicza_wegierka

http://www.taraka.pl/pierwsze_usmiechy_raju

http://www.taraka.pl/wizytacje

http://www.taraka.pl/spokojny_dom_1

http://www.taraka.pl/wielkanocne_pocztowki

http://www.taraka.pl/wielki_wuja_ciotki_meza

http://www.taraka.pl/album_w_drewnie_wyrzezany

http://www.taraka.pl/ja_cie_miluje

http://www.taraka.pl/krzyzowki_sprzed_pietnastu_lat

http://www.taraka.pl/krzyzowki_sprzed_pietnastu_lat

http://www.taraka.pl/szkola_przetrwania

Smutek medytacji

Przeczytałam po raz pierwszy zdanie odrębne w morzu zachwytów nad dobrodziejstwami medytacji. Przyznam się od razu: nie medytuję. Początki zniechęciły mnie bardzo, a kiedy po latach powróciłam z zacięciem, że trzeba trochę starań i wysiłku, żeby osiągnąć rezultat, przekonałam się, iż jego osiągniecie nie niesie ze sobą oczekiwanych korzyści, czasem wręcz przeciwnie.

Osoba która zamieściła link do artykułu 

http://www.national-geographic.pl/national-geographic/ludzie/ciemna-strona-medytacji-doswiadcza-jej-1-4-praktykujacych?fbclid=IwAR2STQqV3KLEf6yj1oH3tau3nEGY0hKUsljjBKxXFi3kbPvodyHnksjHPRU

opatrzyła go komentarzem, z którego jednoznacznie wynikało, że po prostu nie wierzy i traktuje doniesienie jako p… trzy po trzy. Jest to oczywiście zwyczajne w świecie, w którym najprostsze rozwiązania i interpretacje są najbardziej wiarygodne, a jeśli coś, komuś, kiedyś przynajmniej pomogło, niechętnie słucha o przypadkach, gdy komuś innemu zaszkodziło.

Sedno sprawy leży oczywiście we wnętrzu człowieka i może się wydarzyć, że zajrzenie do niego przynosi ból i rozpacz, a nie ukojenie. I nie jest bynajmniej zabawą.

Sięgam do osobistych doświadczeń, które zmieniły mój pogląd na powszechnie panujące opinie ogólnie dotyczące tzw. „duchowości”. Tzw., bowiem w pojęciu tym mieści się całe mnóstwo rozmaitych rzeczy; niektórych traktowanych z nabożeństwem godnym lepszej sprawy, innych lekceważonych raczej niesłusznie, z racji tego, iż mogą przynieść czemuś, co nazywamy duszą, szkody zamiast pożytków. Zachęcającym do medytowania, niezależnie od stosowanych  szkół i systemów, bez względu nad istniejącymi przeciwwskazaniami sugerowałabym większą powściągliwość..

Dla zwolenników medytacji pozwala ona wyciszyć się, połączyć z kosmiczną jaźnią i dzięki temu mieć wgląd w swoje wnętrze. Pół biedy, jeśli te wnętrze nie jest zbyt skomplikowane, jeśli jednak łączy się z osobistą nadwrażliwością, wieloma psychicznymi urazami, czy wreszcie bujną wyobraźnią, wgląd weń bywa torturą, a nie ukojeniem. Uważność czasami jest szkodliwa. Nie jestem teoretykiem ani psychologiem, nie potrafię więc tego opisać językiem nauki, wiele lat egzystowania na tym świecie i wiele doświadczeń (także wbudowane na trwałe w podświadomość i odruchy ciała przeżycia wojenne) nauczyły mnie, że to, co przynosi nowe urazy, lepiej czasem omijać, jeśli nie ma się siły ich przewalczyć i z nimi się zmierzyć. A są takie rzeczy, wierzcie mi!

Co kryje się w moim wnętrzu? Nie tylko wewnętrzne dziecko, wewnętrzny (najczęściej karcący) rodzic, wewnętrzny ideolog, dbający o zgodność wyznawanych norm z postępowaniem…. ale cały tłum różnych osób, które kiedykolwiek miały na mnie wpływ

Czy można zapytać dziś o sens medytacji? Medytacja jest postępowaniem osób narzucających sobie (przynajmniej chwilową) bierność, dbających o swój wewnętrzny świat, żyjących w stabilnym środowisku, nie zmagających się (lub pragnących tego uniknąć) z rzeczywistością (zwyczajną, skodyfikowaną, dbającą o człowieka lub wręcz przeciwnie), tak opresywną, iż nie da się lub nie chce się już więcej zrobić. Często przeradza się w życiową postawę przynoszącą ulgę w strapieniach. Wówczas bywa gloryfikowana, zalecana, często natrętnie przedstawiana jako panaceum na wszystko, podobnie jak unikanie toksycznych (związków, ludzi, okoliczności).

Tymczasem za naszymi plecami pojawiła się wielka, toksyczna niewątpliwie także w sferze świadomości chmura – dymów znad deszczowych lasów, topniejących lodów Arktyki, morza drobniutkich cząsteczek plastiku wnikających we wnętrze ryb, zwierząt i ludzi (też). Czy w obliczu tej chmury medytacja nie jest przypadkiem sromotną ucieczką przed myśleniem? Wszak przeciwnikiem medytacji jest gonitwa myśli, która (jak wierzę) przynosi nieoczekiwane rozwiązania trudnych problemów. Nie unikanie toksycznych myśli, a mierzenie się z nimi. Nie zorganizowane poszukiwania wewnątrz siebie starymi, wydeptanymi ścieżkami, a nowymi, z pozoru bezładnymi i bezsensownymi, nazywanymi czasem burzą mózgów (w tym przypadku jednego, nieokiełzanego, własnego mózgu).

Mój znajomy z warsztatów Taraki, Jurij Biliczenko zamieścił taki obrazek. Niektórzy twierdzą, że podróbka. Tak czy inaczej na czasie.

Ja jednak nieprawomyślnie pytam:

Kto wie, czy do takiego myślenia, oceniającego dotychczasowe rozwiązania, nie będziemy musieli powrócić w perspektywie braku wody? Zamiast spłuczek w ubikacjach – domowe chemiczne oczyszczalnie, redukcja ilości i czasowe składowanie zamiast spłukiwania; dezynfekcja parą zamiast kąpieli w wannach, czy pod prysznicem w kabinach; szczelna kapsuła na wymiar człowieka, działająca jak zmywarka do naczyń? Ideologia jakaś zawsze się znajduje, mądra, głupia, bez różnicy. Podobno historia kołem się toczy…

Może bezładna burza w mózgach przyniesie nowe, nieoczekiwane rozwiązania. Tak czy inaczej, w razie gdy, jak się wieszczy, ludzkość cofnie się do stanu sprzed rewolucji przemysłowej, medytacja na szerszą skalę już nie ma przyszłości. Wszystko będzie zależeć od tych, co nie medytują.

O zawłaszczaniu symboli

W moim mieszkaniu wisi obraz podarowany mi przez malarkę Izabelę Ołdak, stanowiący pewną formę podsumowania naszych dyskusji o szeroko pojętej ezoteryce. Przedstawia on szczyt góry stanowiący tło do znaku mocy, na który to szczyt miałyśmy wspiąć się razem jeszcze za mojego życia po ukończeniu kuracji. Nie wspięłyśmy się i nie zobaczę już gołoborza na tym szczycie (przynajmniej za mojego obecnego życia), jednak obraz wisi jako pamiątka chwilowego opuszczenia realiów tego świata na rzecz marzeń i wyobrażeń, a także dlatego, że słowiańszczyzna jest mi bliska z rodzinnych tradycji sięgających pradziadków. Było to dość dawno ale niezbyt, zaledwie parę lat wstecz. Kołowrót skojarzony z krzyżem solarnym wg spisu symboli słowiańskich takie ma znaczenie:

Jednakże w oczach pewnego przedstawiciela władz zaszeregowano mnie do grona osób, z którymi nie chciałabym być kojarzona. Ze zdziwieniem bowiem zapytał czy istotnie mnie, w moim wieku, fascynuje swastyka. Co więc mogło się stać, że serio doradza się mi, abym obrazu się pozbyła lub przeniosła go do łazienki? A przecież słowiańskość, jako tradycja, nigdy nikomu nie przeszkadzała.

Mój dziadek, walczący w I wojnie światowej, jako oficer armii austrowęgierskiej, zamieszkujący dawne Kresy, miasteczko w zakolu Dniestru, kultywował tradycje wiążące się ze słowiańskością m.in. poprzez nadanie dzieciom drugich imion o słowiańskim brzmieniu. Jako nauczyciel zapisywał i swoim dzieciom polecał zapisywać przebieg obserwowanych na wsi uroczystości i obrzędów i omawiał ich tradycyjny wymiar. Jedno z takich „wypracowań” jakie polecił napisać swojej córce opublikowałam w serii „Z szuflad starego biurka” w „Tarace”.

Moja próba nadania dzieciom  drugich słowiańskich imion nie była udana. Zbysława w dokumentach zmieniano na Zdzisława, Zbisława, a Miłosława na Mirosława. Kilkakrotnie musieli zmieniać lub prostować omyłki, nawet w trybie sądowym. Zresztą jest to chyba tradycja rodzinna, ponieważ imię mojej teściowej „Maria” vel „Marianna” musiało zostać sądownie zmienione po jej śmierci (na potrzeby postępowania spadkowego). Tu przyczyny były inne niż w przypadku moich dzieci, gdy imion nie było w urzędowym spisie; światopoglądowe można rzec, jako że w tamtych czasach i w tamtych okolicach księża uważali, że Maria była tylko jedna (podobnie jak Jezus) i w związku z tym nie zapisywali tego imienia w aktach cywilnych, potem jednak, gdy władzę przejęli bolszewicy, wszystko się odmieniło, a święta biurokracja zmusiła po raz kolejny do zmiany imienia nieszczęsnej zmarłej.

Już te przykłady świadczą, że nigdy nie było łatwo iść pod prąd preferowanej aktualnej ideologii.  Co było pochwalane za czasów mojego dziadka, raziło za PRL. W moim długim życiu obserwowałam owe śmieszne wygibasy ideologiczne, czasem nawet kilkakrotne w jednej sprawie i niewiele jest mnie w stanie zdziwić. Wyznawca teorii egegorów powie, iż owe myślokształty, napędzane energią ludzkiej myśli, muszą zmieniać swoją formę i siłę, bowiem wierzy, że mogą żyć własnym życiem i posiadać własną wolę. Bo jak inaczej wytłumaczyć owe wolty zawłaszczanej historii?

Podobnie jest z symbolami. Na myśl przychodzi mi od razu tęcza, sierp i młot, różne kwiaty czerwone, białe i inne, będące niegdyś symbolem uczuć łączących dwoje ludzi, a zawłaszczone przez politykę. Zwłaszcza polityka jest takim pożeraczem wszystkich możliwych symboli, jako egregor sprawuje się jednak doskonale, ponieważ łączy wielu ludzi, upraszcza i trywializuje wszystko, nadaje energię głupcom i nieudacznikom, a wiarę nieśmiałym i poniżanym.

Syndrom indyjskiego słonia

Podobno my, Polacy kochamy wolność. Czytam dzisiaj artykuł o granicy między wolnoscią a ekologią http://www.taraka.pl/granica_pomiedzy_wolnoscia_a_ekologia , gdzie przykładami dążeń wolnościowych są Balcerowicz i Korwin Mikke, a przykładem dążeń wolnościowych taka sprawa:

” Wydaje się, że Polacy jako tako mają zboczenie na punkcie wolności i są w stanie żarliwie jej bronić, kosztem wspólnoty społecznej, myślenia ekologicznego lub poszanowania osób słabszych lub tych, które niezbyt dobrze sobie radzą w życiu. Weźmy na warsztat dawny spór o wymianę energochłonnych żarówek 100 watowych na żarówki pochłaniające znacznie mniej prądu. Nawet jeśli wiązałoby się to z początkowo wyższymi kosztami eksploatacji, korzyści z tego rodzaju przemodelowania są niewątpliwe. Na szczęście Polak potrafi, nikt mu nie będzie odbierał wolności, żaden unionista nie będzie mu pluł w twarz i rozkazywał! „.

„… posiadanie samochodu kojarzy się z samodzielnością i wolnością, a także wysokim statusem ekonomicznym, tak niejedzenie mięsa może być niektórym wolnościowcom kojarzone z (a jakże!) poprzednią epoką komunizmu i tzw. lewactwem.”

Ja mogę dodać od siebie, że nakaz zapinania pasów w samochodzie, wożenia fotelików dla dzieci, jeżdżenia rowerem w kaskach, zakaz jeżdżenia w słuchawkach i rozmawiania w czasie jazdy przez telefon komórkowy, traktowane są jako zamach na wolność osobistą. Swego czasu jechałam ulicą Puławską w Warszawie z taksówkarzem oburzonym, że miałam coś przeciwko temu. żeby stojąc przed światłami, grał w jakąś komputerową grę, trzymając cały czas na kolanach otwarty laptop.

Zobaczmy więc, jak wychowuje się dzieci w poczuciu wolności. Dostarczycielką licznych ulicznych obrazków jest moja koleżanka, zawodowa niania. Dzisiaj opowiedziała mi o babci, prowadzącej malucha na szelkach, jak pieska na smyczy.  Kiedy szła wzdłuż ruchliwej ulicy, nie wydawało się to bardzo naganne – wszak dziecko mogłoby się wyrwać, a babcia nie dałaby rady jej zatrzymać.

Kiedy jednak dziecko usadowiło się w piaskownicy, babcia nie wypuściła smyczy z rąk. Inne dzieci trzymały się jak najdalej od tej pary, instynktownie widać nie lubiły przy zabawie nadmiaru kontroli dorosłych. Za którymś razem moja koleżanka nie wytrzymała i podeszła do babci. – Czy pani słyszała o syndromie indyjskiego słonia? – spytała. – W Indiach małe słoniątko przywiązuje się do drzewa i tak pozostawia. Słoniątko drepcze dookoła drzewa, na ile pozwala mu uwięź i potem, gdy już mógłby poruszać się samodzielnie, nie robi tego, nauczony, że zawsze ma smycz, która go ogranicza. Czy chce pani, żeby dziecko było całe życie ograniczone jak ten słonik?

Babcia nie odpowiedziała, ale dalej trzymała dziecko na uwięzi. Wyobrażam sobie, że dziewczynka, cicha, posłuszna i grzeczna, nigdy nie wyrywajaca się, zapewne związana bardzo uczuciowo z babcią, wyrośnie na młodą kobietę bez trudu pływającą wśród ławicy takich jak ona, łatwo wpadającą w sidła mężczyzn z ławicy jednego gatunku i nie potrafiącą nic innego, jak cierpliwie znosić niedogodności małżeńskie lub konkubenckie, jakie jej się przydarzą w tym związku. Za to będzie gorąco protestować, kiedy ktoś odbierze jej wolność wychowywania i karcenia swojego dziecka.

Z Wikipedii: By Photography by Semnoz – Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=210084

Historyczne diety (2)

pisałam w październiku, 26 października, 2016 r.

Historyczne diety

o zakupach nauczycieli odpoczywających nad morzem  we wczesnym PRL. Dziś chcę napisać o przepisach kulinarnych potraw z późniejszych czasów, u jego schyłku, niektóre z nich ciągle przyrządzam.

Nie jest tak, że wspomnienie smaku i zapachu jest czymś odrębnym od towrzyszących okoliczności. Przynajmniej u mnie smak lub zapach wywołuje wspomnienia, nie zawsze najmilsze, ale bywa też tak iż ówczesne smaki łagodziły dolegliwości tamtych czasów. Na przykład, choć nie znosiłam kolonii letnich dla dzieci (w których uczestniczyłam jako kolonistka, a potem jako wychowawczyni, intendentka i kierowniczka), uwielbiałam serwowaną w bezmięsne poniedziałki pastę rybno-twarogową z wędzonej makleli, białego sera, koncentratu pomiodorowego z jedną z dwóch przypraw ziołowych tamtych czasów – majeranku (drugą był kminek, ale w innych potrawach).

Inną potrawą PRL, którą zapamiętałam, był jeden z licznych wynalazków stanu wojennego. Posiadanie kartek na mięso bynajmniej nie gwarantowało zakupu tegoż artykułu, a jeśli już, to tej odmiany, której przynajmniej 1/3 nie stanowiła by kość. Jeśli się było (jak ja) szczęśliwą posiadaczką 3 mężczyzn w domu, sytuacja ta gwarantowała przymusowy wegeterianizm, jeśli nie veganizm od czasu do czasu. Organizm spragniony miesnego białka, a jednocześnie głodny różnorodności, produkował w natchnieniu dziwaczne potrawy z czegoś, co było stosunkowo dostępne. Na przykład śledzi z beczki.

W mojej firmie, powiązanej z wiejską spółdzielczoscią, jako zmilitaryzowanej, gdzie obowiązywał system dyżurów 24-godzinnych, dostawaliśmy często różne przydziały artykułów spożywczych niekartkowych, a wśród nich najczęściej produktu nazywanego serem żółtym, a pochodzącego z doświadczalnej produkcji jednego z zakładów mleczarskich, do której używano cystern serwatki, zwożonych zewsząd. Ów ser serwatkowy nadawał się do jedzenia (co prawda słyszeliśmy o próbach produkcji alkoholu z serwatki i wolelibyśmy dostawać takie przydziały, ale w myśl mądręgo przysłowia „Jak dają to bierz, jak biją to uciekaj” nie protestowaliśmy. Niemniej ciśnienia na ten ser nie było, chętniej brano kaszankę, którą produkował z kolei inny zakład zastępujac krew innym przetworem serwatki.

Problem w tym, że ten ser serwatkowy wszystkim się już przejadł. Wtedy ruszyły różne pomysły na przetworzenie go. To były czasy przed komputerami osobistymi i internetem, więc przepisy kulinarne rozchodziły się drogą szeptaną albo spisywaną z cudzych opowieści. Łatwiej było o przepisy na przyrządzanie odwiecznych tradycyjnych potraw, gorzej na wykorzystanie takich wynalazków jak ser serwatkowy, kakao z łusek albo kakao owsiane, czy kawa z żołędzi.

Tym wyjściem dla sera serwatkowego była rolada. Ładnie wyglądała i nawet można było podać ją gościom. Nie tak dawno znalazłam jej udoskonalony przepis w internecie i łza zakręciła się w moim oku. Jednak wówczas przygotowywano ją w bardzo przemyślny sposób. Brało się kostke prostokatną (koniecznie) sera, napełniało miskę gorącą wodą, tj. przestudzonym wrzątkiem, przy czym należało balansować doświadczalnie na pewnej granicy gorącosci i zanurzyć w niej kostkę na jakiś czas – także ustalony doświadczalnie. Potem kładło się ją na stolnicę i rozwałkowywało wałkiem do ciasta, Następnie przygotowywało się dwie kolorowe pasty – jedną ze zmielonego twarogu, drugą z serka topionego. Pasty barwiło się koncentratem pomidorowym, burakami, szpinakiem albo jeszcze czymś. Nakładało się je na rozwałkowany ser i zwijało w roladkę. Potem należało szczelnie zawinąć w papier śniadaniowy i włożyć do lodówki lub, jeśli ktoś nie miał, wyłożyć za okno lub na balkon. I pilnować, żeby ptaki nie rozdziobały.

Z kakaowych łusek, zaparzonych w niewielkiej ilości wody (kupowało się je na kilogramy), gotowało się coś w rodzaju budyniu z mąki zwykłej oraz ziemniaczanej i zatapiało w nim pokruszone herbatniki, piekąc/wysuszając potem w blasze do ciasta w dość niskiej temperaturze. Ja jednak parzyłam te łuski na mocny napar i piłam zamiast kawy, której (na kartki zamiennie z wódką) zawsze było za mało. Dlatego też nigdy kawy nie rozcieńczałam mlekiem – traciła wówczas swój mocny smak.

Może to dziś nie jest zrozumiałe, ale moje najmilsze chwile były nocą, gdy skończyłam zmywanie i inne prace domowe; rozsiadłam się w kuchni z kartkowym papierosem, popijając kawę na kartki posłodzoną kartkowym cukrem i pogryzjając upieczono-wysuszony blok pseudoczekoladowy nie zawierający ani grama czekolady na kartki i nastawiając cichutko  radiomagnetofon kasetowy z nagraniami Włodzimierza Wysockiego, z koncertów w prywatnych domach, przywiezionymi przez znajomego z placówki na Antarktydzie, otrzymanego od towarzyszy z ZSRR z sąsiedniej placówki. Podniecała mnie zwłaszcza kaseta zawierająca kilka improwizowanych wersji z piosenką „Ja nienawidzę”.

W czasach kartkowych udało mi się kiedyś kupić (oczywiście bez kartek) mrożone ośmiormnice. Były bardzo tanie i nikt ich nie chciał kupować, bo nikt nie wiedział co się z nimi robi. Ja obdzwoniłam pół warszawskich restauracji zanim dowiedziałam się, że należy macki ugotować i podawać w majonezie. Czas gotowania określono mi na godzinę i pewnie dlatego były włókniste i niezbyt smaczne. Kto by pomyślał, że dwadzieścia lat później będą atrakcją afery podsłuchowej i synonimem rozpasania klasy politycznej!

Czarnobyl

Powodzenie serialu Netfliksa, ukazującego  sfabularyzowaną opowieść o katastrofie elektrowni w Czarnobylu (tak nazywano wówczas to miasto, nie Czernobyl, jak w filmie), skłania mnie do przywołania moich wspomnień z kilku dni po niej (wcześniej nic nie było wiadomo, że takie wydarzenie miało miejsce).  Ja nie wiedziałam o nim  jeszcze 1 maja 1986 roku, tj pięć dni po katastrofie. Dlaczego dzień ten tak dobrze zapamiętałam?

Miałam 44 lata i ze swoim zakładem pracy udałam się na pochód pierwszomajowy. Były to czasy, kiedy pochody, w których udział teoretycznie był dobrowolny, w praktyce jednak był przymusowy, bowiem nieobecność wiązała się z mniejszymi lub większymi dolegliwościami: pomijaniu w nagrodach, nieprzyjemnych uwagach, obarczaniu dodatkową pracą itp. Wszystko zależało od tego, jaką pozycję zajmowało się w porządku dziobania w swojej pracy – niektórym udawało się uczestnictwa uniknąć, inni musieli liczyć się z silnym naciskiem. Dyrekcje zakładów były rozliczane z pierwszomajowej frekwencji – starały się więc ją zapewnić wszelkimi metodami.

Ja tego dnia czułam się bardzo źle. Pogoda była wspaniała, słońce prażyło, ja zaś nie znosiłam upałów, a zwłaszcza czasu wyczekiwania na gorącym asfalcie, aż gromadzący się pochód ruszy. Nagłośnienie ulicy Marszałkowskiej (na każdym słupie megafon) powodowało dodatkowy ból głowy okraszony mdłościami. Koledzy i koleżanki stali i plotkowali, jak to zwykle czynili przy rozmaitych nudnych okazjach spędów, dla wysłuchania tego, co mieli do powiedzenia oficjele, a było to do bólu nudne i przewidywalne, choć koleżanki cieszyły się ze słońca i możliwości opalania. W końcu moje szefostwo zlitowało się nade mną i udało, że nie widzi, gdy wysunęłam się z tłumu i opuściłam nasze miejsce zbiórki.

Nie poszłam wtedy do domu, a pojechałam na działkę pracowniczą, 300 m kwadratowych na obrzeżach Warszawy, gdzie miałam porzeczki, maliny, pomidory i ogórki oraz mnóstwo terenu do wyplewienia chwastów. Tym razem planowałam motyczkowanie między krzakami malin, ale z powodu bólu głowy i mdłości szło mi marnie. Machając motyką, zawadziłam ręką o krzak i na przedramieniu zrobiłam sobie kolcem rysę, prawie na całą długość ręki. Rysa ta, owe zadrapanie (co ważne), nie utoczyła nawet kropli krwi. Goiła się jednak (zresztą bezboleśnie) kilka tygodni i zostawiła po sobie bliznę widoczną kilka lat. Podobno właśnie wtedy nad Warszawą było największe stężenie pyłów, przywianych znad wybuchłej elektrowni.

Następne dni zdominowało poszukiwanie tzw. płynu Lugola, który jeszcze po kilku dniach można było już bez problemu zaaplikować sobie w przychodniach, choć nikt nie wiedział, że jest to już musztarda po obiedzie. Mnie ktoś powiedział, że hormon, który zażywałam w związku z nadczynnością tarczycy zastąpi płyn, więc na szczęście go sobie odpuściłam. Nie wiedziałam, że jestem bardzo silnie uczulona na jod, co wyszło na jaw podczas jakiegoś badania z podaniem kontrastu w późniejszych latach, gdybym wypiła to świństwo, mogłabym przenieść się na tamten świat. Nie wiadomo ile osób sobie nim bardziej zaszkodziło, niż pomogło.

Właściwie dopiero po 1 maja ludzie zaczęli szeptać i przekazywać sobie wiadomości o katastrofie. Oficjalna informacja głosiła, że to bajdy i niczym nieuzasadnione plotki. Jednakże (wówczas miało to wymiar pozytywny) każdej plotce wierzono bardziej niż wiadomościom oficjalnym – co zostało nam, jako społeczeństwu do dziś. Ja osobiście nie dziwię się licznym teoriom spiskowym, krążącym po internecie – wiarę w nie wyssano z mlekiem matek i babek w czasach, gdy wiedzę o prawdziwych wydarzeniach zdobywało się innymi drogami, niż oficjalne.

W Polsce wszyscy na ogół zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ze sobą energia atomowa, uczono tego dzieci na lekcji PW lub potem PO (przysposobienie wojskowe, przysposobienie obronne) wraz z nauką obsługi karabinu kbks i strzelania z niego. Jednak na Ukrainie było trochę inaczej.

W późnych latach osiemdziesiątych byliśmy z mężem u rodziny zamieszkałej w tamtej okolicy. Jedna z kuzynek, z dwojgiem dzieci, rozwiodła się z mężem. Po katastrofie w Czarnobylu werbowano młodych ludzi do prac przy usuwaniu skutków katastrofy. Ukraińcy uważali to za bardzo dobrą okazję. Okres przymusowej służby wojskowej wynosił tam 3 lata, ale młodzi ludzie, którzy się zgłaszali do prac mieli odbywać ją tylko przez 1/2 roku (w Polsce w tamtym czasie trwała 2 lata). Był tylko jeden warunek – żołnierz musiał mieć dziecko (niekoniecznie ślubne, ale uznane przez ojca). Ten sam warunek dotyczył innych ochotników. Ich rodziny miały otrzymywać specjalne dofinansowanie i inne korzyści. Wówczas rozwiedziony mąż naszej kuzynki wziął z nią z powrotem ślub. Oboje liczyli na spore pieniądze, którymi mieli podzielić się po połowie. Jednak w rezultacie wszystko otrzymała kuzynka, ponieważ mąż po pół roku zmarł na chorobę popromienną.

Wspomniałam, że w Polsce mieliśmy inne podejście do energii atomowej. Wyrastaliśmy w przekonaniu, że czeka nas nieuchronna wojna z użyciem broni atomowej i jako młoda dziewczyna uważałam, że będę żyła krótko, ponieważ śmierć w wyniku bomby rzuconej przez imperialistów jest nieuchronna i nastąpi wcześniej czy później. Przygotowywano nas do tego, budowano schrony przeciwatomowe, może nie aż tak i tyle, jak w Rumunii. Z tego powodu jednak nikt z Polaków chyba nie zgłosiłby się dobrowolnie do takich prac. Na temat bezpieczeństwa elektrowni atomowych w ZSRR,a zwłaszcza tych na terenie Ukrainy, krążyły niedobre pogłoski, jednak mój mąż, inżynier budownictwa wodnego i energetycznego podjął pracę przy rozbudowie elektrowni atomowej w Nietiszynie (Ukraina). Nie było tam podobno nigdy żadnej awarii (do 2018 r. -https://echodnia.eu/swietokrzyskie/awaria-elektrowni-atomowej-chmielnicki-na-ukrainie-czy-grozi-nam-skazenie/ar/12821346), jednak mój mąż po dwudziestu paru latach zmarł na białaczkę, a jego koledzy, których znałam, znacznie wcześniej. Ci, o których wiem więcej, mieli różne odmiany raka.

O życiu na „pasiołku” – osiedlu polskich budowniczych elektrowni w Nietiszynie i o przeżyciach ukraińskiej części rodziny w czasie Czarnobyla  pisałam na swoim blogu:

w październiku 2012 r, http://www.taraka.pl/atomka

w marcu 2014 r. http://www.taraka.pl/odjechane_teksty_o_ukrainie

w marcu 2014 r. http://www.taraka.pl/co_uslyszalam_przy_kobiecym

i może jeszcze w innych miejscach, nie pamiętam.

Poniżej fragmenty dziennika telewizyjnego o wizycie oficjeli w Nietiszynie.

https://echodnia.eu/swietokrzyskie/awaria-elektrowni-atomowej-chmielnicki-na-ukrainie-czy-grozi-nam-skazenie/ar/12821346

Alkohol, przemoc i apki

Internet niedawno obiegły zestawione ze sobą 2 mapy: mapa przemocy domowej i alkoholizmu w Polsce i mapa wyborów do Unii Europejskiej. Zestawienie tych map miało pokazywać pokrywanie się obszarów wyborców preferujących PIS i swoiście pojmowanej rodzinnosci, patriarchalnej i suto zakrapianej. Trudno mi wypowiadać się w sprawie tych dwóch statystyk i korelacji tych dwóch wskaźników, jednak mam świadomość, że historia, którą zaraz opiszę, zdarzyła się w miejscu modelowym dla obu tych wskaźników.

Zpoznałam się także z mapą dotacji 500+ aby sprawdzić,czy w interesującym mnie rejonie także ten wskaźnik był najwyższy. Oczywiście tak. Czemu mnie to interesowało?

źródło:https://gis-expert.pl/500-plus-cz2/

Jeżeli do tego dodać mapy bezrobocia i inne stwierdzamy, że wszystkie te miejsca w przypadku historii, którą mam zamiar opowiedzieć, pokrywają się. Ten nudny poczatek mam nadzieję, że nie zniechęci Was do wysłuchania historii, kryminalnej, która jest równie zabawna jak i pouczająca. Wyobrażam sobie, że prokurator umarzający dochodzenie ocierał łzy ze śmiechu albo rozpaczy, jako że rozwikłanie zaszłości pewnej nocy prosiłoby się o detektywów pierwszej klasy a i to nie wiadomo, czy daliby sobie z nią radę.

Zamieszkała tam samotna bezrobotna matka z kilkorgiem dzieci wskutek dotacji 500+ osiągnęła stan materialnego „dobrobytu” powodującego przebieranie w kandydatach na konkubentów, nieważne że bezrobotnych alkoholików, wszak kobieta też za kołnierz nie wylewała. Kiedy na horyzoncie pojawiał się nowy, lepiej sytuowany, z jednym samochodem sprawnym, a drugim rozkraczonym na jego posesji, którego w dodatku nie chciał sprzedać, bawiący się z jej dziećmi i reperujący popsutą furtkę, zamiast je popychać i karcić, a jej przyłożyć, gdy potrzebował wzmocnić swoje naruszone ego, poprzedniego po prostu zepchnęła ze schodów. Pech chciał że ani sprawczyni próby zabójstwa, ani poszkodowana ofiara, z powodu stanu wysokiej nietrzeźwości nie bardzo pamiętali, co się stało, jako, że była to jedna z wielu dyskusji między parą.

Przed prokuratorem zeznała, że narzeczony jej (ów niewygodny konkubent) występujący jako pokrzywdzony, owego dnia długo z nią dyskutował, ponieważ był zdenerwowany sprawami rodzinnymi. (czytaj: kłócili się). Narzeczona położyła się spać o 3 rano i zdążyła usłyszeć, że wyszedł on z psem (ciekawe, kto na wsi, mający dom z obejściem i ogrodem, wyprowadza psa na spacer?). O piątej rano narzeczony wrócił i usiadł w fotelu, po czym znowu zaczęli się kłócić. W pewnym momencie wstał i poszedł do łazienki, ale się przewrócił, uderzając głową o podłogę i stracił przytomność.

On sam zeznał, że gdy wyszedł z psem, ktoś uderzył go w głowę rurką i skopał. Widział tego kogoś, ale go nie rozpoznał.

Śledztwo zostało umorzone, ale po półtora roku pełnomocnik poszkodowanego ponownie złożył wniosek o podjęcie na nowo umorzonego śledztwa.

Para po tym czasie wiedziała już znacznie więcej. Kobieta przypomniała sobie, że powodem ich sprzeczki było to, że konkubent był nietrzeźwy, a „narzeczony”, że przed wyjściem z domu nieco ją poszarpał. Potem pogodzili się, razem wypili i poszli spać. Kiedy wyszedł z domu, został uderzony w głowę  i  „przypomniał sobie” kto to zrobił. Konkubina też teraz doskonale to wiedziała, ponieważ zanim zemdlał, rzekomo powiedział jej, kto go uderzxył

Padło oczywiście na faceta, który był kandydatem na następcę narzeczonego, ale postawił kobiecie niewygodny warunek – że przestanie pić. Ona nie chciała albo nie umiała warunku tego spełnić, postanowiła więc upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: zemścić sie na kandydacie i wrócić do poprzedniego „narzeczonego”. On zaś przestał jej mieć za złe, że spuściła go ze schodów (o czym wiedziało pół wsi), jako że w międzyczasie na kilkoro dzieci kobieta dostała 500+.

Jak myślicie, co uratowało nieszczęśnika? Jest taka apka, nazywa się Endomondo i zapisuje trasy pokonywane danego dnia przez osobę, która ją zainstalowała. Oskarżony o napad uprawia czynnie turystykę pieszą i kontroluje wszystkie parametry swoich wycieczek. Ale kto na wiosce o czymś takim wie? Wiedzieli tylko, że dużo chodzi, czasem późnymi wieczorami, nadaje się więc na jelenia. Ale dzięki apce prokurator ustalił, że pomówiony o napad przebywał w tym czasie w zupełnie innym mieście.

Kończąc postanowienie o umorzenie dochodzenia prokurator złowrogo pogroził palcem parze „narzeczonych” stwierdzając: „Oceniając zebrany w sprawie materiał dowodowy należy stwierdzić, iż istnieją nie dające się usunąć wątpliwości, a w szczególności dotyczące rozpoznania przez pokrzywdzonego sprawcy przestępstwa”

Moim zdaniem jednak sprawie zaszkodził fakt iż kobieta zamieniła zasiłek dla bezrobotnych na 500+ Jest to morał nr.1

Z tej zwykłej wydawałoby się historii wynika jeszcze jeden morał – nr.2 instaluj apki! Nigdy nie wiesz, kiedy się przydadzą.