Śladem wrocławskiej witryny „Czy spółki miejskie mogą marzyć”, która przypomniała mój stary tekst Bożonarodzoniowy z roku 2017, sięgam jeszcze głębiej do historii, przypominając stare teksty związane z tymi świętami, najdalej sprzed ośmiu lat, kiedy zaczęłam pisać blog, początkowo w „Tarace”, której gościnne łamy opuściłam w ubiegłym roku, gdy zmienił się profil strony. Sądzę jednak, że poruszane sprawy są ponadczasowe i warto do nich czasem wrócić.
17-12-2012
- „Babcia ezoteryczna” : Choinka jako Wisielec, głowa szczupaka i inne zwyczaje bożonarodzeniowe
Usłyszałam w telewizji, że w Stanach Zjednoczonych niektórzy wieszają choinkę od sufitu gałęziami w dół. Zapewne bombki i ozdoby też zwisają w dół (chyba, że ich nie ma). Z czysto praktycznego punktu widzenia taki sposób ekspozycji ma same zalety: pozostawia dużo miejsca w małym mieszkaniu, nie pozwala poddawać się terrorowi „choinki aż do sufitu” i przez swą odmienność pozwala powrócić do źródeł świętowania – kontemplacji. Ja na przykład (gdyby po latach bożonarodzeniowych obowiązków przyszła mi do głowy idiotyczna myśl o kupieniu i postawieniu choinki) bardzo szybko przetłumaczyłabym sobie, że należy uformować ją jak tarotowego WISIELCA, z całą jego (może być wzbogaconą dodatkowo) symboliką.
Pewna moja samotna koleżanka, pracująca i przebywająca cały tydzień poza miejscem zamieszkania, traktuje sobotę i niedzielę jako możliwość pomieszkania u siebie. Natrętne zapraszanie przez rodzinę, od którego nawet chorobą się nie wykręci, bo rodzina przyjedzie do niej ze świątecznymi potrawami, jest dla niej przykre przez fakt konieczności przyjęcia zaproszenia, jedzenia do przesytu, rozmów i alkoholu. Zaproponowałam jej, żeby postawiła warunek zapraszającym: jeśli powiesicie choinkę gałęziami w dół, wówczas przyjadę — ale nie łudziłam się, że uda jej się to wymusić. Z góry wiadomo, że zwycięży stereotyp. W końcu ortodoksi wigilijni bardzo źle przyjęli pomysł, że Wigilia nie musi być postna, choć wyszło to z kręgów kościelnych…
Że nie wszystko o zwyczajach wigilijnych jednak jest nam znane do końca świadczy o tym pamiętnik pewnego pana, obecnie dziewięćdziesięcioparoletniego. Pamiętnik zatytułowany jest „Tak zapamiętałem”, i przeczytałam na razie pierwsze dwa tomy obejmujące lata od 1919 do wybuchu wojny. Jest to dzieło zawierające ponad dwa tysiące stron maszynopisu, z czego przeczytałam na razie około 300. Resztę ma mi dostarczyć za jakiś czas, ponieważ dostał w prezencie laptop i przepisuje tekst do komputera. (Nauczył się tego po 95 roku życia!!!) Oczywiście nie wydał tej historii swojego życia, tylko napisał ją dla wnuków. Nie ma ona wartości literackiej, zresztą autor nie miał wcale takich zamierzeń, był majstrem budowlanym z wykształcenia. Jednak mimo zaledwie średniej szkoły zawodowej, pisze dość poprawnie stylistycznie, tak że czyta się gładko, a najważniejsze, jest poukładany, nie odbiega od tego co zamierzał napisać, nie popada w dygresje, stara się pisać z pozycji obiektywnej, no i jest bardzo szczegółowy, więc wielu rzeczy można się dowiedzieć. Mnie urzekł na przykład dokładny opis umeblowania i urządzenia mieszkania jego rodziców. Każdy szczegół został zapamiętany! Nawet ustawienie palmy!
W pierwszych dwóch tomach opisuje życie przedwojennej Warszawy, a właściwie Bródna, w środowisku kolejarzy, ludzi stosunkowo ubogich i żyjących skromnie. Dużo czasu poświęca opisom realiów, pisze co się jadło, jak się ubierało, jak często kupowano ubrania, jakie były rozrywki itp. Dzięki takiemu stylowi pisania pamiętnik jest kopalnią wiadomości, do których w inny sposób nie miałabym dostępu. No i oczywiście pełen jest nieoczekiwanych „smaczków”, zwłaszcza w opisach ówczesnych obyczajów.
Na przykład pan Karol opisuje otoczenie domku, w którym się wychowali, a ponieważ jest wzrokowcem (malował także rozmaite obrazy dla ozdoby swojego domu letniskowego, zaskakujące czasem niesamowitym nowatorstwem) , niespodziewanie opis robi ogromne wrażenie. Opisuje zaśnieżoną, pustą parcelę wzdłuż ulicy, przeciętą ścieżką wydeptaną przez przechodzących, już nie tak białą i czystą oraz starą kobietę, okrytą czarną chustką, w czarnej długiej spódnicy nie sięgającej jednak ziemi, idącą boso po tej ścieżce. Ta kobieta chodziła tak całą zimę, miała to być forma pokuty, ale pan Karol nie wiedział za co. W końcu zniknęła, przestała chodzić, umarła, a może tylko założyła buty. (to już moja refleksja). (Można przeczytać jego opis Powstania Warszawskiego na stronie Muzeum Powstania (także moje wspomnienia z opowieści mojej mamy)
Opisuje pierwsze kroki pewnego dziecka i to, że zaczęło chodzić dopiero wtedy, gdy dostało do ręki tłuczek od kartofli.
Opisuje zwyczaje wigilijne, o których nie miałam pojęcia, a mianowicie jedzenie głowy szczupaka.
Z jednej strony ma to związek z mnemotechniką ( o której rozgorzała dyskusja po odcinku blogu Wojciecha Jóźwiaka) z drugiej zaś z kontemplacyjną rolą dawnych świąt.
U mnie w rodzinnym domu głowę ryby gotowało się na zupę rybną lub wywar do galarety i głowa szczupaka uważana była za najlepszą, bo dawała w przeciwieństwie do karpia, rosół dość klarowny i stosunkowo przezroczysty. Miała też dość dużo mięsa i pracowicie obierało się ją z ości i blaszek, kręcąc mięso przez maszynkę i robiąc z niego „szczupaka faszerowanego” do galarety. Całe zajęcie było dość pracochłonne, zwłaszcza gotowanie i zastudzanie mielonej ryby z przyprawami w specjalnym woreczku lub szmatce, ale powstawała nowa potrawa do zestawu dań wigilijnych, więc było warto, bo ambicją gospodyni było przygotować potraw tych co najmniej siedem, a najlepiej kilkanaście. Zresztą liczyło się to za dwie potrawy: ryba faszerowana raz i galareta, dwa. Podobnie jak barszcz z uszkami, barszcz raz, uszka dwa. Takie drobne naciąganie tradycji.
Tymczasem pan Karol opisuje jedzenie głowy szczupaka, jako czynność rytualną. W głowie szczupaka znajdowały się ości podobne kształtem do różnych narzędzi używanych do męczenia Jezusa i ojciec jego mówił, że w głowie szczupaka jest cała Męka Pańska. Jedząc ją, opisywał tę mękę dzieciom i rodzinie (nie w Wielkanoc, ale w Boże Narodzenie) chyba dla przypomnienia, że człowiek rodzi się po to, by umrzeć. Niestety, nie zapisałam dokładnie jakie narzędzia symbolizowały ości z głowy szczupaka, ale jeśli uda mi się jeszcze spotkać z sędziwym autorem jeszcze za jego życia (jesienią nie przyjechał na działkę z powodu grypy – i jestem umówiona na wiosnę na naszych działkach) to postaram się to niedopatrzenie nadrobić.
Po śpiewaniu kolęd przychodził czas na opowiadania o duchach i strachach na cmentarzu (było to w pobliżu cmentarza Bródnowskiego), wypełniano tymi opowiadaniami oczekiwanie na pójście na pasterkę. Opowiadano także o duchach dokuczających spóźnionym przechodniom i o zakładach odważnych młodzieńców lekceważących te strachy. Jeden z takich zakładów skończył się tragicznie. Zakład polegał na tym, żeby o północy, w bezksiężycową noc, w określonym miejscu cmentarza, gdzie najwięcej straszyło, przybić do drewnianej ławki białą kokardę. Śmiałek dotarł na miejsce, po omacku przybił kokardę, ale gdy chciał się wyprostować i odejść, nie mógł, bo coś go trzymało. Na drugi dzień znaleziono go martwego, umarł na atak serca. Okazało się, że po ciemku przybił kokardę razem z połą płaszcza.
Dzieci w tamtych czasach grały w cetno i licho, o tym słyszałam, ale nikt nigdy nie opisał na czym ta gra polegała. Okazało się, że cetno to była parzysta ilość, a licho, nieparzysta.
Mnie osobiście zainteresował opis szkolenia szybowcowego i nauka pilotażu. Mój ojciec przebył też taka samą drogę, tylko bardziej zaawansowaną, uczył się pilotażu jako inżynier konstruktor, a szybownictwo uprawiał sportowo, był też instruktorem lotniczym. Miał w klapie zawsze okrągłą odznakę: na niebieskiej emalii trzy ptaki w locie. Niewiele jednak chciał o tym mówić, nawet o tej odznace, zbywał mnie zawsze, że jestem za mała, żeby coś zrozumieć, a poza tym chyba był przekonany, że lotnictwo (jak wiele innych spraw), nie jest sprawą kobiecą.
Dopiero przeczytałam opowieść pana Karola, gdzie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami zostało opisane, jak przygotowywano chłopców do nauki pilotażu, jak ich uczono, jakie niebezpieczeństwa na nich czyhały i jak im zapobiegano. Na przykład zaczynano od tego, że kilku kursantów trzymało szybowiec na długich gumowych linach na uwięzi, napinano je, a potem biegnąc do przodu określoną ilość kroków, zaczynając od dwóch lub trzech, powodowano skoki maszyny o długości metra lub półtora metra. Zadaniem kandydata na pilota było utrzymanie w tym czasie skrzydeł w linii prostej. Pan Karol opisuje wygląd i konstrukcje poszczególnych typów samolotów i szybowców, opisuje rozmaite błędy i przypadki, które się trafiały oraz jakie były wymagania do zdobycia odznak jednej, dwu lub trzech mew. Tak więc dzięki temu opisowi łatwiej mi sobie wyobrazić rzeczy, które pasjonowały mojego ojca w młodości, a o których w domu nie miał zamiaru nikomu opowiadać, mimo moich pytań i zaciekawienia. Z ojca szkoleń pamiętam tylko jedną, dość makabryczną anegdotę, zresztą wspomnianą też w którejś książce o lotnictwie pilotów, rówieśników mojego ojca. Mianowicie ich rocznik kończył szkołę pilotażu w Dęblinie tuż przed wojną i z okazji promocji popili sobie i ruszyli nocą do miasteczka pohałasować trochę i porozrabiać. Któryś z młodzieńców zerwał znad jakiegoś sklepu szyld i postanowił, na dowód, że jest całkiem trzeźwy, wejść na wieżę obserwacyjną i szyld ten tam zawiesić. Kiedy zszedł na dół, wyszedł zza chmur księżyc i okazało się, że był to szyld zerwany znad sklepu z trumnami. Podobno nazajutrz (albo w najbliższym czasie) chłopak ten zginął w katastrofie lotniczej. We wspomnieniach pilota z dywizjonu 303, które czytałam, też opisano tę historię tylko z tym, że chłopak ten zginął w pierwszych dniach wojny, jako pierwszy pilot z ich szkoły.
Może więc lepiej nie wieszać choinki gałęziami w dół? W kultowych opowieściach zamiana rzeczy uświęconych tradycją skutkuje zaburzeniami rozchodzącymi się jak złowrogie fale od źródła zmiany. Na przykład, jak w baśni o dziewczynie, która nie chcąc zamoczyć pantofelków położyła na środku kałuży bochenek chleba. Nawet historia mówi nam o niewykorzystanych zwycięstwach (bitwa pod Grunwaldem) bowiem uświęconą rzeczą jest pozabijać wrogów.
komentarz aktualny 20.12.1018:
Pan Karol już nie żyje, nie zdążył przepisać i udostępnić mi ciągu dalszego pamiętnika, a jego rodzina odmówiła mi przyjęcia do grona znajomych na FB, (a tym samym negocjacji w sprawie przeczytania ciągu dalszego). Pokój z nimi na Boże Narodzenie, jednak mam taką refleksję: smutek, zażenowanie z faktu, jak wiele materiałów ważnych i istotnych dla rozumienia przeszłości, nie przebija się do świata, z racji zamiłowania do cenzurowania wypowiedzi przodków. Przestajemy ich szanować, uważamy, że mamy lepszy ogląd sytuacji, niestety, kierujemy się swoimi przekonaniami i możliwościami intelektualnymi sądząc, że jesteśmy mądrzejsi, i lepiej przewidujący trendy, a wszak trendy są wszystkim. Sami się dzielimy jako społeczeństwo, bowiem inny jest trend dla miłościwie nam panujących, inny dla totalnej opozycji, a inny dla szaraczków próbujących być obiektywnymi. Tak czy inaczej choinkę stawia się czubem do góry, a nie w dół.
Ilustrację felietonu niech stanowi pocztówka. Oto jej historia: Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ogłosiło konkurs plastyczny dla licealistów na kartkę świąteczną. W jury zasiadali artyści plastycy, wykładowcy ASP. Trzy pierwsze miejsca zdobyły prace uczennic krakowskiego liceum plastycznego. Ministerstwo zamieściło zwycięskie prace na swoim profilu w mediach społecznościowych. W ciągu kilku godzin rozpętała się gównoburza. Kartki okazują się „obce ideowo” i „epatujące brzydotą”, o czym piszą tacy wytrawni znawcy sztuki współczesnej, jak wiceprezes Ruchu Narodowego Krzysztof Bosak. Ministerstwo usunęło kartki ze swojego profilu, tłumacząc, że padło ofiarą niecnego spisku członków jury, chcących ośmieszyć poważną instytucję państwową . Poniżej III nagroda: