Wszyscy narzekamy, że święta Bożego Narodzenia zaczynają się coraz wcześniej. W tym roku reklamy świąteczne można było obejrzeć i usłyszeć już nazajutrz po Święcie Zmarłych. W moje urodziny, przypadające w końcu listopada, reklamy prezentów już nie ograniczały się do telefonów, smartfonów i laptopów, przygotowanych przez sieci komórkowe i dostawców internetu, a rozlały się szeroką falą na zabawki, ubrania i kosmetyki, zwłaszcza golarki dla mężczyzn (bo trudno coś w prezencie dla nich wybrać), a nawet olejki do pielęgnacji brody (wcześniej przyciętej specjalnym, najnowszym modelem). Denerwują mnie, jak niejedną osobę, podobnie jak uroczyste strojenie politycznych choinek w Białym Domu i gdzie indziej (nie czekając nawet na tradycyjnego Mikołaja). Złości to, że publiczne choinki nie są prawdziwymi choinkami tylko wymyślnymi konstrukcjami z drutu i światełek, całkowicie zasłaniającymi drzewko (jeśli nawet tam jest).
Nieprawdziwe choinki nie pachną. Nawet to, co dzisiaj nazywamy smogiem i za co obwiniamy palących węglem mieszczuchów, (nie tykając samochodów, które musimy reklamować jako najlepszy prezent dla rodziny), ongiś miał inny, pociągający aromat. Pamiętam swoje dzieciństwo w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W domu było na ogół zimno, nikt nas wówczas nie rozpieszczał; węgiel w Warszawie na Bielanach roznosili w wielkich koszach na plecach usmoleni, potężnie zbudowani węglarze, a kogo nie było stać na ich usługi, sam ciągnął na sankach wiaderka. Tylko przy okazji świąt nie żałowano opału. Kiedy po obowiązkowym odśnieżaniu – Boże Narodzenie ZAWSZE było pod śniegiem – wracało się do ciepłego domu, spalany węgiel pachniał miło, a jeszcze milej ciepłe potrawy. Na warszawskim niebie widać było gwiazdy, a pierwsza gwiazdka nigdy nie była samolotem, czy satelitą, jak dziś, tylko prawdziwą gwiazdą. Choinka pachniała igliwiem i lasem a świeczki na niej, topioną stearyną.
Tych wrażeń już nie odbieramy, lub uznajemy za godne wytępienia; zastąpiły je nudne reklamy w telewizorach i na portalach społecznościowych.
Jednak, gdy się bliżej zastanowić, nasze oczekiwania w stosunku do świętowania mają swój głęboki sens, tylko dość luźno związany z pakietem interesów firm handlowych, które nim się żywią. Odzwierciedlają bowiem powszechną nadzieję na przynależne nam szczęście („Jesteś tego warta!”) i chęć wtłoczenia w święta wszystkiego tego, co przyniesie nam korzyść osobistą, nie tylko materialną. Oczekujemy prezentów, ale i miłej, świątecznej atmosfery, kontaktów z rodziną, „nagadania się” z osobami, dla których nie mieliśmy czasu, pokazania im, jacy jesteśmy zdolni, zaradni i pochwalenie się, co udało nam się osiągnąć oraz na co nas stać. Mamy opracowane w głowach całe scenariusze. Wszystko musi być idealne, dopracowane i przewidywalne.
Źle odbieramy najmniejsze odstępstwa. Kiedy okaże się, że nas oszukano rzekomym spadkiem cen (bo najpierw one wzrosły), kiedy dziecko nie wyrazi wdzięczności za prezent (a obecnie nikt nie uczy dzieci okazywania wdzięczności, nawet konwencjonalnego, grzecznościowego – nie mylić ze zdawkowym podziękowaniem), kiedy zaproszona stara ciocia czegoś nie podziwia, albo ma niestrawne dla nas poglądy polityczne, spinamy się i całe nasze projektowane doznanie szczęścia bierze w łeb. Wydawało nam się, że pragniemy tak niewiele, na przykład spokoju i radości, bądź zwykłego zadowolenia, a tu dostajemy prztyczka w nos.
Gdybyśmy się chwilę zastanowili, zrozumieliśmy, że tak musi być. Im bardziej staranne są nasze przygotowania, im w związku z nimi jesteśmy bardziej zmęczeni (a właściwie zmęczone), im bardziej nieswojo czują się mężczyźni, którym nie zawsze zależy na przyjmowanych przez aklamację scenariuszach, tym bardziej prawdopodobny jest niemiły wybuch czy nawet lekki skandal. Ongiś dzieci mogły dostać pod choinkę prezent, ale mogły też nie dostać niczego, albo dostać rózgę. Paradoksalnie, chroniło to je przed nadmiernymi oczekiwaniami. Rozczarowania zazwyczaj były lekkie i ulotne, nie potrzebowaliśmy bowiem wiele aby być zadowolonym. Możliwość siedzenia w cieple, najedzenia się do syta, drzemania w atmosferze pozbawionej zwykłych zagrożeń (poza rodzinnymi monologami o tych, którzy odeszli i przymusem grzecznego ich słuchania) i oczekiwaniem na prezenty, które wręczano zawsze PO, a nie PRZED Wigilią, zaspokajała dziecinne oczekiwania radosnego odpoczynku. Zaczynały się ferie, wolne od szkoły i poza odśnieżaniem i przynoszeniem węgla z piwnic, dzieci nie miewały już specjalnych obowiązków. Nie odrabiało się lekcji, a to było najważniejsze!
Dzisiaj nasze oczekiwania są bardziej wysublimowane. Wypatrywanie pierwszej gwiazdki na niebie jest nudne, lepiej obejrzeć w internecie. Mamy odczuwać szczęście, a nie zwykłe zadowolenie. Mamy być nasyceni doznaniami kulinarnymi, a nie tylko syci. Nie chcemy mieć żadnych obowiązków (nawet wobec rodziny), ale chcemy, żeby je inni mieli wobec nas. Wolelibyśmy wyjechać gdzieś do ciepłych krajów na krótki urlop, a tu babcia, ciocia , i w ogóle rodzina… Dzieci nie przepadają za Wigilią, nie lubią się łamać opłatkiem, wszak w ogóle nie smakuje, taki mdły… Działania symboliczne są im obce, nie na darmo uczymy ich racjonalności w myśleniu i postępowaniu. Kobiety są przepracowane, mężczyźni zagubieni, dzieci znudzone. Tylko prezenty mają czar…
Korzystając więc z okazji informuję, że przez moją stronę autorską można zakupić w prezencie świątecznym „Sierotkę”, która to książka przypomni osobom starszym czasy słusznie minione, a przybliży osobom młodszym ten dziwny czas, gdy nie było nie tylko komputerów, telefonów, tabletów, smartfonów i takich tam, ale nawet internetu telewizorów, ale ludzie jakoś żyli.
Uprzedzam z góry – nie jest to lektura radosna i pokrzepiająca, chociaż konkluzja taką zapewne jest: te czasy już za nami, chyba że zechcemy coś na nowo sknocić i przywrócić PRL w nowej odsłonie.