Pewien mój, o wiele młodszy znajomy, opowiadał mi o swoich planach urlopowych. Wynikało z nich, że w ciepłym kraju za granicą spędzi aż 3 tygodnie, ale w tym 1 tydzień „będzie w pracy”, czyli będzie wykonywał jakieś zadanie, wynikające z projektu, którym się zajmuje. Jest w tej firmie nowym pracownikiem i musi pokazać, że będzie przydatny. Uważał to za bardzo korzystne rozwiązanie i nie dał się przekonać, że urlop powinien być całkowicie odrębny od zajęć służbowych.
Troszkę się zaperzyłam w swojej argumentacji, mając na myśli własne wspomnienia, gdy problemy osobiste i rodzinne neutralizowałam wzmożoną gorączką służbową, a gdy uwolniłam się od wszystkiego, trafiając na dłuższy czas do szpitali, kiedy w pełni uzależniona byłam od dobrej woli salowych (gdy nie odpowiadała im moja postawa, odpuszczały sobie podcieranie mnie i basen zabierały dopiero po godzinie lub dwóch, gdy skorupa odchodów odpowiednio zgęstniała, piekąc i swędząc), uświadomiłam sobie, iż straciłam dobrych parę lat własnego życia zapominając, że nie powtórzę go nigdy już, a życie zawodowe i dobrze zapowiadająca się kariera, może w każdej chwili rozsypać się w proch, jakby nigdy nie było tych poświęconych jej lat.
Tak czy inaczej, sprawdzianem sensu mojego życia, nie były sukcesy zawodowe, inteligencja, kreatywność, wiedza i znajomości, tudzież uznanie szefów, a widzimisię niedopłaconej, spracowanej kobiety, z własnymi, jakże odległymi od moich problemami. Potem, na groszowej (380 zł) rencie, musiałam czas jakiś oszczędzać na wszystkim, znosić upokorzenia, wykonując najprostsze prace biurowe, do których wówczas byłam tylko zdolna, i być odrzucana w staraniach się o inne, proste prace, dostępne z uwagi na mój stan zdrowia, tylko z powodu zbyt wysokiego wykształcenia, bądź braku mobilności (praca w nocy, na wyjazdach, w nielimitowanym czasie). Zaliczyłam też oszustwo, pracując miesiąc w firmie, która z dnia na dzień zwinęła się, pozostawiając niezapłacone rachunki i pensje pracowników. Pożądałam kiełbasy, a musiałam zadowalać się chlebem z margaryną i monitami z tytułu nie zapłaconych rachunków za czynsz (460 zł), światło, internet i wodę (ciepłą). Moja spółdzielnia mieszkaniowa założyła mi sprawę w sądzie o eksmisję.
Niestety, moja argumentacja nie trafiła do znajomego. Kiedy już wychodził, przy pożegnaniu, powiedział mi, że przeżywa trudny okres i musiał się komuś pożalić.
Przeraziłam się. Wszak opowiadał mi cały czas swojej wizyty o swoich sukcesach, wysokich zarobkach, ciekawej pracy, osiąganiu kolejnych etapów w samokształceniu i zagranicznych planach na przyszłość. Jednocześnie jest on człowiekiem o bardzo wysokim poziomie umysłowym, dla którego – moim zdaniem – dostępna jest, przy sprzyjających okolicznościach, międzynarodowa kariera. Tylko mimochodem pożalił się, że odczuwa chwilową niemoc twórczą. Nie był pierwszą osobą, która z tego mi się zwierzała, a i ja, znam to uczucie, chociaż dysponuję mnóstwem czasu, niektóre moje rozpoczęte projekty muszę podsumować stwierdzeniem bliskiej mi osoby, która „poszukuje mało używanego zapału do pracy”.
Byłoby więc tak, że ja nie dostrzegłam w punktowaniu sukcesów cichego wołania o zrozumienie, chęci wyżalenia się? On pozornie wcale się nie żalił, napomknął tylko o jakichś nieważnych trudnościach, prezentował zaś same osiągnięcia! Poczułam się bardzo głupio i zaczęłam się przed sobą tłumaczyć:, że parę godzin wcześniej wróciłam z podróży, że jeszcze się nie rozpakowałam, nie ogarnęłam, że nie zdążyłam wejść na stronę banku i popłacić rachunków, że wreszcie chciało mi się spać i oddałabym majątek za drzemkę. Kiedy zaś odczuwam dyskomfort, staję się agresywna i nieuważna i, być może, moja namiętna argumentacja zniechęciła go do prawdziwych zwierzeń, a rozmowa zakończyła się, jak zakończyła.
Potem jednak doszłam do wniosku, że przyczyny naszego nieporozumienia były głębsze.
Mój znajomy czas jakiś był tzw. „luzakiem”, wykonując zajęcie, które mu odpowiadało, pisząc parę książek i kontaktując się z dużym gronem nietuzinkowych ludzi. Potem pod wpływem rodziny ustatkował się, podjął pracę na etacie i rozpoczął wspinanie się po szczeblach finansowej i merytorycznej kariery. Uwierzył we własne siły, ale ciągle, w podtekście, musiał wracać do czasów, kiedy nieuregulowany tryb życia wypominało mu otoczenie. Wreszcie sprostał z naddatkiem ich oczekiwaniom i dlatego nie przyszło mu do głowy jakiekolwiek narzekanie. Ba, przeciwnie, wpadł w pułapkę ludzi od niego mniej świadomych, usiłując wszelkie trudności ( bo jeszcze nie klęski, broń Boże) przekuwać w pasmo pozytywnych doświadczeń i chcąc się wyżalić, nieświadomie podsumowywał sukcesy. Jeden tydzień zawodowej pracy w czasie urlopu, podejrzewam, tylko pogłębi jego stres, wykluczając pełny odpoczynek.
Kiedy to zrozumie? Może lata całe później, bo tak jest, że cudze doświadczenia zazwyczaj wydają się nam nieadekwatne do własnej sytuacji. Każdemu, do czasu, wydaje się, że trudności, na które napotyka, są przypadkowe, przejściowe, że da sobie łatwo z nimi radę. Musi tylko więcej pracować, więcej starać się, poświęcać więcej uwagi drobiazgom. Po co czytać beletrystykę po polsku, skoro można to robić w obcym języku łącząc przyjemne z pożytecznym? Po co tracić czas, idąc gdzieś na piwo czy kawę, jeśli można na stoliku rozłożyć laptopa? W świetle tego rozłożenie się na jakimś piasku lub wsłuchiwanie w szum fal ,bez jednoczesnego wypełnienia czasu czymś pożytecznym, jest cofaniem się. A wszak myślący człowiek musi zawsze iść do przodu. Podobno. Ja zaś, ezoteryczna babcia, mogę być tylko ekranem, na których wyświetlają swoje problemy. Lubią ze mną rozmawiać, bo uważnie ich słucham, ale czy biorą pod uwagę to, co ja mam do powiedzenia?
Dawno, dawno temu znałam na pamięć wiele ustaw, rozporządzeń i przepisów wykonawczych. Dziś uświadamiam sobie, że nie potrafię sobie żadnego z nich przypomnieć. Choćby nagle stały się potrzebne, na przykład po to, żeby komuś coś doradzić, albo po prostu zrozumieć pewne zjawiska w gospodarce i polityce, wypunktować to, co się zmieniło i w jaki sposób – paradoksalnie czuję ulgę, że pozbyłam się tej wiedzy, jako balastu. który zmieniał mnie, w nie mnie. Był rakiem, drążącym mnie od wewnątrz, owocującym kamieniami w woreczku żółciowym i zapaleniem śluzówki żołądka, bólem stawów. Kto wie, czy nie blokował dostępu do mojego poczucia szczęścia, które chyba nie potrzebowało wówczas zbyt wiele: czyjejś bliskości (nawet spoconego ciała), obecności (nawet niezbyt estetycznej figury) i myśli (nie do końca poukładanych i sensownych) ale dzielonych nad ranem i w bezsenne noce. To już było, minęło, bo minął czas na te doświadczenia stosowny, jestem samowystarczalna i dobrze mi z tym, choć może byłoby inaczej, lepiej?.
Kiedy to zrozumie mój znajomy? Może lata całe później, bo tak jest, że cudze doświadczenia zazwyczaj wydają się nam nieadekwatne do własnej sytuacji. I co mogę ja zrobić? Chciałabym mu pomóc, ale nie wiem jak. Każdy musi przeżyć swoje życie po swojemu, szkoda tylko, że dowiaduje się o tym na ogół zbyt późno.
https://pl.dreamstime.com/obrazy-royalty-free-biznesmena-laptopa-na-pla-y-image4470009
http://menstream.pl/wiadomosci/przelacz-sie-na-tryb-offline-terapia-dla-pracoholikow,0,1300079.html
Może on spróbować zrozumieć to, co właśnie piszę, z nadzieją że przeczyta i przemyśli, na co nie było czasu w chwilach osobistego spotkania, przy ginie z tonikiem. (żeby wiedział, że o niego tu chodzi). On ma (w przeciwieństwie do mnie) jeszcze wiele lat czynnego życia przed sobą. Może trochę mu zazdroszczę. Zawsze wiemy wszystko, gdy jest już za późno…