W Hamburgu, jak Jonasza, połknął mnie brzuch Wielkiej Ryby. Zbliżając się do portu, już z daleka widzieliśmy nasz statek, kształtem rufy przypominający ogromną, prostokątną szafę. Parking przed halą dworca portowego, skojarzył mi się z supermarketem i to skojarzenie pozostało przedostając się do tytułu. To był znany, swojski widok. Dopiero po chwili zrozumiałam, że budynek widoczny za halą nie jest blokiem mieszkalnym i nie jest w ogóle budynkiem
Oczekiwałam zamieszania, ponieważ zaokrętowanie kilku tysięcy osób z ich bagażami wydawało mi się trudnym logistycznie przedsięwzięciem. Jednak nic z tego. Przed halą dworca stało niewielkie stoisko, gdzie odbierano bagaże, przytwierdzając dziurkaczem wydrukowane wcześniej przez nas opaski, stanowiące część biletu. Nie było doń większej kolejki niż 2-3 osoby i wszystko przebiegało znacznie szybciej, niż się spodziewałam po doświadczeniach z lotnisk.
Z hali przeszkloną ścieżką, podobną do lotniczego rękawa, tylko z powodu wysokości kilkakrotnie składaną zygzakiem, udaliśmy się na pokład. Mój wózek inwalidzki nadaliśmy na bagaż, poruszałam się więc z balkonikiem i w pewnym momencie przestraszyłam się, że trzeba będzie po drodze długo stać. Na szczęście nie trzeba było; kolejka posuwała się szybko. Gości fotografowano i początkowo sądziłam, że to do kart elektronicznych, które miały stanowić statkowy „dowód osobisty” i kartę płatniczą. Dopiero potem dowiedziałam się, że to uwieczniano tych, którzy chcieli mieć pamiątkę ze wstępowania na deski pokładu, gdy zauważyłam, że niektórzy machali ręką i tych pomijano.
Jeżeli się nie zna języków i zwyczajów panujących w danym miejscu, człowiek czuje się dziwnie; jakiś gorszy, taki, dla którego rzeczy oczywiste dla wszystkich innych, są zagadkowe, a przez to głupkowaty. Doznawanie podobnych uczuć w starszym wieku jest bardzo niekomfortowe, ale pozwala sobie przypomnieć lata dzieciństwa. Obnaża jednak nasze zacofanie w „światowych” zwyczajach. Jak można było pomyśleć, że fotografowanie czyjejś fizys jest przymusowe?! Tylko z peerelowską przeszłością pojawiają się takie złogi mentalne. Niestety, złogi te odzywają się w najmniej stosownych momentach, gdy na przykład mamy wątpliwość, czy możemy wynieść banana lub kanapkę z baru, bowiem z wczasowych stołówek wynoszenie jedzenia zawsze było zabronione.
Bagaż podręczny skrupulatnie prześwietlano konfiskując niektórym alkohol, który wędrował do depozytu. Należało wcześniej wykupić pakiet napojów, zresztą bardzo drogi, lub w tańszym, ilościowo limitowanym, dopłacać do zamówień, więc własny trunek był niedozwolony. Mnie skonfiskowano grzałkę ze szklanką w specjalnym opakowaniu, która służyła mi przez cały PRL w delegacjach i bez której nie wyobrażałam sobie życia. Konfiskujący nie wiedzieli, co to jest i dowiedziawszy się, byli bardzo rozbawieni, do dziś nie wiem czym. Prawda jest taka, że obejrzawszy wizualizację kabiny na stronie internetowej statku, dopatrzyłam się iż nie ma tam czajnika elektrycznego (chociaż jest pojemnik na kostki lodu), a nie wyobrażam sobie porannego wstawania bez szklanki gorącej herbaty lub ziółek, jestem wręcz od tego napoju uzależniona. Nie jem śniadań wcześnie rano; muszę jednak zjeść kęs czegokolwiek i wypić gorący napój oraz zażyć leki. Na statku na śniadanie chodziliśmy ok. 10-ej rano z resztą mojego towarzystwa, a ja wstawałam nawet przed szóstą. Cztery godziny bez herbaty – nie do pomyślenia.
Konfiskata grzałki nie zmartwiła mnie jednak, jak również rozbawienie kontrolujących i żarty mojego towarzystwa, że babcia terrorystka chciała przemycić w grzałce bombę, bowiem i tak przypadkiem postawiłam na swoim, co znakomicie podniosło moją samoocenę. Pakując się w domu, w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że nie sprawdziłam, czy moja grzałka jeszcze po latach działa i na wszelki wypadek, nie chcąc przeszukiwać podręcznego bagażu, wrzuciłam wraz z zasilaczami do laptopa, czytnika, telefonu i dyktafonu, tudzież wymienną pamięcią, inną grzałkę, nietypowego kształtu, płaską płytkę, a ona w plątaninie kabli i akcesoriów nie zwróciła niczyjej uwagi. Tak więc cieszyłam się cały rejs gorącą herbatą na wodzie pitnej z butelek, zamiast niesmacznej, niezbyt gorącej wody z termosów, słabo naciągającej herbatę i kawę w restauracji-barze. Jako osoba przewidująca, miałam też własną herbatę w saszetkach ulubionego gatunku.
Dostawszy się pokład, doznałam oczopląsu od wszystkich tych świateł odbitych w lustrach i wypolerowanych metalowych elementach, błyszczących kryształów i szkiełek, tak że pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było przecieranie okularów.
Dezorientację pogłębiał fakt, że weszliśmy od razu w przestrzeń widoczną kilka pięter w dół, co miało (zapewne świadomie) uzmysławiać fakt ogromu statku.
Jako osoba z lękiem przestrzeni, nie odczuwałam tego widoku komfortowo, choć nastrajał mnie on dziwacznie. Tu muszę wspomnieć o pewnym fakcie fizjologicznym, towarzyszącym mi od dzieciństwa, gdy stykam się z przestrzenią widoczną w dół – mianowicie mrowią mnie i drętwieją podeszwy stóp. Dolegliwość tego doznania zależy też od rodzaju podeszew butów, które mam na nogach i zawsze mam wrażenie, że ubierając się, nie przewidziałam wcześniej i nie wzięłam tego pod uwagę (obok innych okoliczności).
Tutaj muszę dodać też inną dygresję. Przy okazji publikacji poprzedniego odcinka padło pytanie o moje odczuwanie luksusu. Czy gdyby, powiedzmy w latach siedemdziesiątych, ja i inni młodzi ludzie, wychowani w PRL, trafili na podobny statek, jaki byłby ich stosunek do luksusu? Czy zauważalibyśmy, że plusz kanap jest wytarty, marmurowa podłoga łazienki zarysowana, a wykładanie schodów kryształami Swarovskiego głupotą, skoro można było fundusze na to poświęcone zużyć lepiej? I w ogóle jaka jest funkcja takich luksusów? Które z nich są zbędne, wręcz absurdalne, a które stanowią prawdziwy komfort życia?
Przypomina mi się rozważanie piękna Luwru, przy okazji zwiedzania Paryża. Kiedy uświadomimy sobie, że wszystkie toalety zostały dobudowane wieki później, bowiem współcześni załatwiali się po kątach pałacowych korytarzy, a w związku z tym panował niemiłosierny smród i dwór królewski w lecie musiał przenosić się do innych zamków, zaczynamy rozumieć, że luksus nie ma jednolicie rozsądnego oblicza. Nie jest jednoznaczny, a nawet nie jest nastawiony na wygodę. Pewien dyktator miał deskę sedesową wykładaną drogimi kamieniami i nie sądzę, żeby mu było na niej wygodnie siedzieć. Ściślej mówiąc, luksus otwiera odbiorcę na wygodę tylko określonego rodzaju – publiczną, nie prywatną. Albo na to, co w danym czasie, za wygodę się uważa.
Kiedy tak pojmować będziemy luksus, zrozumiemy, że można go kontestować, zwłaszcza, gdy nie jest nasz. My, dzieci PRL, na początku zachłysnęliśmy się tym, co można było zobaczyć na Zachodzie, a co dla nas było niedostępne, szybko jednak przyzwyczailiśmy się, a teraz przychodzi pora na bliższe przyjrzenie się, co dzięki niemu zyskujemy. Przynajmniej ja odbieram go wyłącznie jako nowe, ciekawe doświadczenie, ale nie umiem się nim cieszyć. Może to przywilej i obciążenie starości?
Szkoda, że nie byłam skłonna do podziwiania owych schodów, wykładanych kryształami i bynajmniej nie było mi żal, że nie mogę po nich dostojnie kroczyć! Przeciwnie, oczami duszy zobaczyłam siebie niezdarnie wspinającą się po jednym schodku, wysiłkiem rąk nadrabiającą niezgrabność nóg i czar, nawet gdyby był, to by prysł. Luksusowe czy nie, nie zastąpią windy.
Pisząc te słowa przypomniałam sobie siebie młodą szesnastoletnią dziewczyną, czytającą z wypiekami „Przekrój” – czasopismo w którym pod hasłem „czar czterech kółek” zapoznawano nas z modelami samochodów i z kulturą ich używania, podczas gdy w Polsce wówczas prawie nie było prywatnych samochodów. Do mojej szkoły przyszedł chłopiec, rówieśnik, syn ambasadora, któremu ojciec dawał prowadzić ich samochód, wspaniałego, bodajże opla, białego z czarnym dachem. Ten samochód był wówczas dla mnie znamieniem luksusu, ale znamieniem nieosiągalnym, a ten chłopiec ucieleśnieniem świata, którego nigdy nie miałam zakosztować. Dziś uświadamiam sobie jak, daleką przebyłam drogę… I że w międzyczasie biały samochód z czarnym dachem przestał być czymś ważnym w moim życiu, podobnie jak nie stały się nimi kryształowe schody.
Dostaliśmy karty i gazetkę pokładową, a ja, nie znająca poza paroma słowami języków, zapoznałam się przede wszystkim z obrazkami. Pierwsze, co rozgryzłam, to sugerowany rodzaj odzieży na dany dzień. Na 18.maja, początek podróży, zalecano elegancką. Trochę trudne po 850- kilometrowej podróży, kiedy właściwie niczego się nie chce.
Zawsze wydawało mi się (mimo wychowania w PRL), że kulturalny człowiek sam wie w co i kiedy należy się ubrać. Przypominanie mu że na galę z kapitanem należy założyć ubranie wieczorowe, a na obiad elegancką, zaś do basenu kostium kąpielowy, który nie jest ubiorem stosownym na śniadanie, uważałam za traktowanie poniżające, podobne temu, które z PRL kazało wypożyczać panom w sweterkach krawaty i marynarki w restauracyjnych szatniach. Jesteś plebsem, którego należy pouczyć w zakresie panujących towarzyskich reguł. Ale widać obecnie nie było to dla nikogo niezwykłe, podobnie jak nie jest niczym nadzwyczajnym żądanie od nieumundurowanych pracowników firm określonego stroju.
Odszukaliśmy windy i udaliśmy się na nasz pokład mieszkalny – 11. Z naszego balkonu znakomicie było widać nabrzeże i załadunek tego, co będziemy jedli i pili
I panoramę portu, który zostawialiśmy za sobą
W barze na 14 piętrze o wystroju azteckim i znamiennej nazwie Buffet Inca&Maya,
z potworkami szczerzącymi zęby na blatach stołów
i na ścianach w części serwującej drinki.